W większości spraw poruszonych przez Paula Krugmana w książce „Zakończcie ten kryzys!” zgadzam się z autorem, chociaż uważam, że w wielu miejscach uproszczenie jest nadmierne, a amerykocentryzm zbyt duży.
Krugman na przykład wręcz wykpiwa tych ekonomistów, którzy twierdzą, że ultra niskie rentowności obligacji amerykańskich to wynik obawy o to, co stanie się ze strefą euro w połączeniu ze skupem tych obligacji przez Fed. Krugman twierdzi, jak rozumiem, że nie te czynniki są najważniejsze – uważa, że niskie rentowności sygnalizują po prostu i wyłącznie to, że nie ma zagrożenia inflacyjnego. Że mimo ciągłego druku dolarów (jenów, funtów) inflacja światu nie grozi.
Ja uważam, że tak nie jest. To rzeczywiście obawy o losy świata i skup aktywów przez Fed tak bardzo obniżyły rentowności obligacji w USA, że w lipcu 2012 roku sięgnęła ona na obligacjach 10-letnich poziomu 1,4 proc. Wtedy to zresztą hossa na rynku obligacji (im wyższe ceny, tym niższa rentowność) się skończyła. Obecnie rentowność przekroczyła poziom dwóch procent. Czy z tego należy wyciągnąć wniosek, że za chwilę pojawi się inflacja? Tak przecież należy interpretować to, co napisał Paul Krugman.
Nie zgadzam się z tą tezą. Rentowności obligacji amerykańskich (i niemieckich) zanurkowały dlatego, że inwestorzy szukali bezpiecznych przystani dla swoich kapitałów. Poza tym Fed nie tylko utrzymywał stopy procentowe na zerowym poziomie, ale i skupował obligacje (potem również inne aktywa) – to zdecydowanie stało za spadkiem rentowności na rynku wtórnym. Od wielu miesięcy czynniki obniżające rentowności zaczęły zanikać. To wcale nie znaczy, że za chwilę zobaczymy wysoką inflację.
Główną tezą książki jest to, że wysokiej inflacji nie będzie dopóty, dopóki nie będzie szybkiego rozwoju gospodarczego. Dopiero bowiem wzrost gospodarczy, zmniejszając bezrobocie, zwiększy presje na ceny, a to doprowadzi do wzrostu inflacji. Jeśli gospodarka ruszy, to banki centralne będą miały mnóstwo czasu na zatrzymanie inflacji na odpowiednim poziomie. Autor uważa, że ten odpowiedni poziom to około 4 procent. Przy takiej inflacji oddłużać się będzie zarówno USA jak i jego zadłużeni obywatele, a gospodarce taka inflacja nie zaszkodzi.
Obawiam się jednak, że Krugman nie docenia sytuacji, którą ja nazwałem kiedyś diabelską alternatywą banków centralnych. Jeśli rzeczywiście zobaczymy ożywienie gospodarcze i szybko zmniejszające się bezrobocie, co zaowocuje rosnącą inflacją, to banki będą miały do wyboru: hamować inflację, czy tłumić ożywienie?
Nie jestem przekonany, że uda im się zastosować takie środki, które pozwolą na ożywienie bez rozpędzenia dużej inflacji.
W sprawie pomocy gospodarce autor uważa, że popełniono błąd, bo środki wyasygnowane przez rząd i Fed w kolejnych pakietach pomocowych były zbyt małe, żeby zdecydowanie pomóc gospodarce. Skutki dla gospodarki i obywateli były niewielkie, a to skompromitowało całą ideę pompowania świeżo drukowanych dolarów w gospodarkę. Noblista widzi co prawda, że wiele pary poszło w gwizdek (zamiast w realną gospodarkę – w rynki finansowe), ale nie wyciąga wniosków.
A są one takie, że podpompowane na szczyty wszech czasów indeksy pomogły pośrednio gospodarce USA. Tam bowiem 60 procent rodzin, bezpośrednio lub pośrednio (fundusze inwestycyjne bądź emerytalne), posiada akcje. Wysokie ceny akcji zwiększają „efekt bogactwa” rodziny amerykańskiej, a to pomaga w zwiększeniu konsumpcji. To z kolei pomaga we wzroście PKB, którego 60 procent zależy od popytu wewnętrznego. Tyle tylko, że to nie jest to samo, czym byłaby bezpośrednia pomoc gospodarce. Efekt byłby dużo większy.
Krugman uważa, że należy zdecydowanie zwiększyć poziom pomocy dla gospodarki. Miałoby to być według niego prawdziwe, skokowe uderzenie potężnymi środkami (oczywiście nowo wydrukowanymi dolarami). Można by je użyć na przykład do renowacji, remontów infrastruktury, która w USA jest w opłakanym stanie (sic!). Problemem tej książki jest jednak to, że co prawda stawia dość celną diagnozę choroby, ale daje nierealne recepty na leki służące jej uleczeniu. Nie wyobrażam sobie bowiem, żeby Amerykanie, a szczególnie Partia Republikańska z jej prawym skrzydłem (Tea Party) wyrazili zgodę na propozycję potężnego druku dolarów.
Krugman chyba zdaje sobie z tego sprawę, bo mówi, że nawet jeśli nie będzie siły politycznej zdolnej wdrożyć jego pomysły, to należy o nich mówić. Jak rozumiem, mówić po to, żeby mieć czyste sumienie – przynajmniej się próbowało. Tyle tylko, że nic z tego nie wynika, a ożywienie gospodarcze coraz bardziej zaczyna przypominać stagnację.