„Big short”, czyli blondynka w wannie tłumaczy, co to są instrumenty pochodne.
Niedawno byłem na filmie Big Short. Tytuł słabo przetłumaczalny na literacki polski, ale dla ludzi obeznanych z żargonem rynków finansowych zrozumiały. „Skraca się” (zajmuje się „krótką pozycję”) jakiś instrument finansowy (akcje, indeks, walutę, surowce itp.), jeśli obstawia się spadek jego wartości. W Polsce najbardziej znane są kontrakty na WIG20, dzięki którym można obstawiać zarówno wzrost, jak i spadek tego indeksu.
Wielu graczy usiłuje zrobić fortunę na rynku walutowym. Tam można (w krańcowej sytuacji) położyć depozyt w wysokości na przykład dwóch tysięcy dolarów i kupić/sprzedać milion dolarów. Jak łatwo obliczyć, w przypadku ruchu kursu o jeden procent we właściwym kierunku można zarobić lub stracić pięć razy więcej niż włożony depozyt. W niekorzystnym układzie traci się wszystkie pieniądze, a czasem trzeba nawet dopłacić. Byłem świadkiem takich sytuacji na naszej giełdzie.
Warto wiedzieć, że instrumenty, o których napisałem wyżej i o których mówi się w tym filmie, powstały stosunkowo niedawno. Deregulację rynków finansowych rozpoczęto w latach siedemdziesiątych zeszłego wieku, a przyśpieszono w czasach premier Thatcher i prezydenta Reagana. W latach siedemdziesiątych, po zniesieniu wymienialności dolara na złoto, powstał prawdziwy rynek walutowy.
Wtedy to właśnie James Tobin, laureat Nagrody Nobla, zaproponował wprowadzenie niewielkiego podatku od transakcji na rynku walutowym (i tylko walutowym, a nie, jak teraz często się twierdzi, od wszelkich transakcji finansowych). Gdyby go wprowadzono, to szaleństwa rynku walutowego nie byłyby możliwe, a handel zagraniczny nie musiałby się martwić zmiennością kursów walutowych. W latach osiemdziesiątych XX wieku zaczęto handlować długiem państw (obligacjami) na rynku prywatnym – przedtem obligacje kupowały przede wszystkim banki centralne.
I teraz dochodzimy do lat dziewięćdziesiątych, kiedy to zaczął rozwijać się rynek instrumentów pochodnych (derywatów). Znany był do kilkuset lat, ale nie był duży. W 1990 szacowano ten rynek na 6 bilionów dolarów, a obecnie jest to więcej niż 700 bilionów (blisko 12 lat PKB całego globu).
To właśnie o derywatach Warren Buffett mówił, że jest to broń masowego rażenia.
Liczba i stopień skomplikowania instrumentów pochodnych są tak duże, że nie ma człowieka, który mógłby powiedzieć, ze wie wszystko o tym rynku.
I właśnie o tych instrumentach mówi film Big Short. Mówi w sposób bardzo przystępny – myślę, że każdy przeciętnie inteligentny człowiek potrafi zrozumieć opisywane mechanizmy. Szczególnie wtedy, jeśli tłumaczy to rozkoszna blondynka w wannie popijająca szampana lub kucharz tłumaczący, jak działają instrumenty CDO na przykładzie zupy rybnej.
Co bardziej istotne, film przedstawia prawdziwe historie. Historie ludzi, którzy jako nieliczni doszli do wniosku, że na rynku kredytów hipotecznych i opartych na nich instrumentach pochodnych budowana jest bańka spekulacyjna, która musi niedługo pęknąć. Olbrzymia większość uważała, że rynek hipoteczny jest całkowicie bezpieczny, a agencje ratingowe dawały opartym na kredytach hipotecznych instrumentom najwyższe ratingi (oceny).
Nawiasem mówiąc, na początku XXI wieku nie trzeba było wchodzić głęboko w strukturę instrumentów pochodnych, żeby dojść do wniosku, że sytuacja jest wybitnie niezdrowa. Ja sam od 2004 roku ostrzegałem, że sytuacja jest groźna (ale własnych pieniędzy niestety na to nie położyłem). Wystarczyło spojrzeć na prosty wykresik mówiący o liczbie sprzedawanych w USA nowych domów. Od lat sześćdziesiątych XX wieku do ostatnich lat końcowego dziesięciolecia, czyli przez blisko czterdzieści lat, wykres kreślił trend boczny z dolnym ograniczeniem na poziomie 300 tysięcy domów, a górnym na poziomie 900 tysięcy.
Nagle, w ostatnich latach XX wieku wykres wystrzelił i uderzył w 1,5 miliona. Realne zarobki Amerykanów od lat osiemdziesiątych ani drgnęły, w demografii niewiele się zmieniło, a liczba sprzedawanych domów wzrosła o 70 procent. Gołym okiem widać było, że mamy do czynienia z manią – nie z taką jak ta tulipanowa (w Holandii w XVII wieku), ale zdecydowanie o podobnym charakterze – jeśli wszyscy kupują, to i ja muszę kupić i z pewnością zarobię.
Film pokazuje jednak to, co wiedzą wszyscy, którzy długo mieli do czynienie z rynkami finansowymi. A może nawet nie tylko z rynkami… Nie wystarczy mieć rację. Trzeba ją mieć we właściwym czasie. Sam znam ten ból, kiedy widziałem pękającą bańkę na rynku „dotcomów” wiele lat wcześniej niż wtedy, kiedy rzeczywiście pękła (rok 2000). Zna też ten ból Alan Greenspan, wtedy szef Rezerwy Federalnej, który w 1996 roku mówił o „nieracjonalnej przesadzie” panującej na rynkach (miał rację), a potem indeksy rosły przez cztery lata, zyskując jeszcze … ponad sto procent.
Bohaterowie filmu też przewidzieli krach, ale przewidzieli go za wcześnie, co groziło im bankructwem zamiast osiągnięcia szalonych zysków z „krótkiej pozycji” (to jest ten tytułowy „short”). Nie zdradzę, kto jak skończył, chociaż jeśli zna się historię rynków i tych osób, to finał jest znany. Nawet wtedy jednak film ogląda się z dużą przyjemnością.
Parę rzeczy jest pewnych i wartych zapamiętania. Rynek derywatów nadal jest tykającą bombą i rośnie. Instytucje określane akronimem TBTF (too big to fail – za duży, żeby upaść) są jeszcze większe, a rynki finansowe są jeszcze potężniejsze. Od czasu pęknięcia bańki kredytów hipotecznych i opartych na nich derywatów upłynęło dziewięć lat. Zbliża się kolejny kryzys, ale będzie zapewne przejściowy – banki centralne mają jeszcze amunicję.
Ten naprawdę potężny kryzys, wynikający z utraty wiary w papierowy pieniądz (zadłużenie państw, firm i obywateli przekroczyło 220 bilionów dolarów, czyli ponad trzyletnie PKB całego świata), czai się gdzieś daleko na horyzoncie.
Kto przewidzi (raczej trafi) jego początek, ten swoim „big short” (lub raczej zakupem fizycznego złota) zapewni sobie i potomstwu luksusowe życie.
**Dziennik Opinii nr 31/2016 (1181)