Niedawno słyszałem w radiu TOK FM w audycji pana Grzegorza Chlasty dwóch dziennikarzy, których bardzo szanuję za ich inteligencję, ale którzy w sprawach dotyczących gospodarki niezwykle często mają poglądy ode mnie krańcowo różne. Mniejsza o nazwiska, bo nie chodzi mi o to, żeby z nimi polemizować, ale żeby napisać o zjawisku.
Tym razem mówili o rynku pracy, podatkach, kodeksie pracy i zachowywali się jak dwaj dziadkowie z „Muppet Show”. Uwaga jednego z panów prowadziła do kolejnej uwagi w tym samym kierunku drugiego. Mówili na przykład, że należy zbliżać prawo pracy dotyczące „etatowców” do prawa obowiązującego ludzi pracujących na umowach cywilno-prawnych, zwanych też śmieciowymi. Chodziło im o to, żeby nieco poprawić tym bez etatu i pogorszyć tym z etatem. Tak jakby potrzebne było pogorszenie sytuacji „etatowców”. Czy naprawdę mają oni takie potężne prawa, że należy je zmieniać na ich niekorzyść? W mediach często spotyka się narzekania na to, że trudno jest zwolnić pracownika, że wiąże się to z kosztami, że związki zawodowe utrudniają itp. itd.
Nie będę się rozprawiał z tymi mitami, ale powiem, że te trudności są wydumane. Związki zawodowe? Tylko 6 procent pracujących należy do związków, a w mniejszych firmach prywatnych praktycznie ich nie ma. Można powiedzieć, że niestety tylko 6 procent. Nie bronię prawa, który umożliwia działanie w jednej firmie wielu związków – to jest aberracja. Jest też wiele innych spraw, które należy zmienić. Uważam jednak, że związki zawodowe są potrzebne. Nie bez powodu Franklin D. Roosevelt, podczas ratowania gospodarki amerykańskiej w czasach Wielkiej Depresji, prowadził politykę sprzyjającą „uzwiązkowieniu” pracowników.
Można powiedzieć, że to stare czasy i zupełnie inna struktura zatrudnienia niż dzisiaj. To prawda, ale przecież pod bokiem mamy Niemcy, gdzie „uzwiązkowienie” jest 3-4 razy większe niż w Polsce, a pracodawcy ze związkowcami potrafią wypracować konsens. Związki reprezentują tam nie tylko związkowców, ale i innych pracowników z danej branży. Potrafią to zrobić, dzięki czemu Niemcy rozwijają się najlepiej w Europie.
Nie o związkach miał jednak być ten felieton. Zwolnić pracownika można w Polsce bez wielkiego problemu. Do sądu pracy pójdą naprawdę nieliczni, a wypowiedzenie pracy dające pracownikowi od dwóch tygodni do trzech miesięcy (w zależności od stażu pracy) na znalezienie się w nowej sytuacji nie jest czymś, co bardzo uderzałoby w pracodawców. Dziennikarze w TOK FM mówili też o wprowadzeniu możliwości szybkiego zwalniania pracowników (elastyczność rynku pracy), tak jak zwalnia się ich w Danii.
Wygodnie zapomnieli (bo przecież wiedzieli) o tym, że Danii wprowadzono w największym zakresie zasady flexicurity, czyli połączenia angielskiego „flexibility” (elastyczność) z „security” (bezpieczeństwo). Pracownika można błyskawicznie zwolnić, ale państwo rozpina pod nim taką siatkę go ubezpieczającą, że przez (dla nas, Polaków) niewyobrażalnie długi czas nie musi się martwić, z czego będzie żył. Poza tym państwo bardzo aktywnie szuka mu pracy. Realnej pracy, a nie takiej, że zwolniony górnik ma zająć się fryzjerstwem.
Dziennikarze, od których zacząłem ten felieton, nakręcali się tak bardzo swoim wzajemnym poparciem, że mało brakowało, a zaproponowaliby, żeby w stosunki pracy wprowadzić niewolnictwo. To oczywiście żart, ale prawdą jest, że niektóre ich pomysły zdecydowanie i mocno uderzały w pracobiorców. Na przykład taki pomysł, żeby pracodawcy nie płacili części ZUS za pracownika „bo niby dlaczego mają to robić”?
No dobrze, ale skoro nie o rzeczonych, bardzo dobrych przecież, dziennikarzy mi chodzi – to w czym rzecz? Otóż w sobotę przeczytałem w „Dzienniku. Gazecie Prawnej” (wydanie piątkowe zamieniło się praktycznie w interesujący tygodnik) tekst redaktora Rafał Wosia „Polak Polakowi liberałem”. Tekst, w którym autor pisze o tym wszystkim, o czym i ja od dawna myślę, mówię lub/i piszę.
W dużym skrócie, bo felieton się kończy: w Polsce dominuje główny nurt, elita, która propaguje klasyczne, neoliberalne poglądy na gospodarkę. Ta elita opanowała media tak dokładnie, że bardzo trudno jest przebić się (bez ujemnych konsekwencji) z innym poglądem. Trzeba chyba być Jackiem Żakowskim, żeby to systematycznie robić. Dlaczego polski mainstream tak mocno wierzy w neoliberalne recepty, które przyniosły w trakcie ostatnich 30+ lat olbrzymie rozwarstwienie społeczeństw i doprowadziły do tego, że co parę lat wybucha kryzys? To pytanie powinien sobie zadać (bez uprzedzeń) każdy członek medialno-ekonomicznej elity.
Piotr Kuczyński, ur. 1950, analityk rynku finansowego, główny analityk firmy Xelion.