Polska jest innym krajem niż te trzy opisane, ale czy przypadkiem nie ma z nimi czegoś wspólnego?
W każdym z tych krajów obserwujemy ostatnio coś, co można nazwać minirewolucją. Warto spojrzeć, choćby przelotnie, na to, co się tam dzieje i postarać się wyciągnąć wnioski. Na pozór nic tych wydarzeń nie łączy oprócz tego, że doprowadziły do rozruchów. W Brazylii wszystko zaczęło się od marszów przeciwko podwyżkom cen biletów komunikacji miejskiej. Podwyżki nie były duże, a powód do rozbudzenia ducha rewolucyjnego znikomy. A jednak na ulice wychodziły setki tysięcy ludzi. Bardzo szybko protestujący zmienili cel protestu.
Już nie podwyżki cen biletów były tym, przeciwko czemu protestowali (a przynajmniej nie przede wszystkim). Ludzie chcieli, żeby władze zaczęły poważnie walczyć z korupcją, żeby zapewniły lepszą ochronę zdrowia i edukację. Co szczególnie może Polaków dziwić, to fakt, że ostro atakowano potężne wydatki, które Brazylia poniesie na organizację mistrzostw świata w piłce nożnej (2014 rok) oraz olimpiady, która ma się odbyć w 2016 r.
Dlaczego może to dziwić szczególnie Polaków? Z oczywistego powodu – Polacy przecież byli zachwyceni tym, że miliardy złotych wydano na organizację mistrzostw Europy w piłce nożnej (Euro 2012).
Wydano na cele, które z całą pewnością nie przyniosą zysków (stadiony będą ciągle prowadziły do dalszych wydatków), zamiast na ochronę zdrowia czy na pomoc młodym rodzinom. I proszę nie mówić mi o tym, że dzięki Euro 2012 powstały drogi, dworce, lotniska. One i tak by powstały, ale może nie doprowadziłoby to do upadłości wielu firm i do wydawania pieniędzy na remonty.
Wróćmy jednak do Brazylii. Tam od 2003 roku, kiedy to prezydentem został Luiz Inacio Lula da Silva (Lula) – pewnego rodzaju odpowiednik naszego Lecha Wałęsy (związkowiec, robotnik) – do końca jego drugiej kadencji (2011) sytuacja uboższych warstw społeczeństwa znacznie się poprawiła. Różnego rodzaju programy pomocowe doprowadziły do znacznej poprawy w sferze wykształcenia i wydobyły z biedy miliony ludzi. Kontynuuje te politykę namaszczona przez Lulę na stanowisko prezydenta Dilma Rousseff, a jednak ludzie protestują.
W Turcji też zaczęło się od drobiazgu (protesty w obronie parku Gezi, który władza chciała zabudować), a przerodziły się w manifestacje w wielu miastach przeciwko autorytarnemu stylowi premiera Recepa Tayyipa Erdogana. Premier reprezentuje umiarkowanie konserwatywną i religijną partię AKP (Sprawiedliwości i Rozwoju) rządzi już Turcją od 10 lat, bo jego partia wygrywa wybory z dużym poparciem. Nic dziwnego, że przejawia tendencje autokratyczne.
Turcy zarzucają premierowi i jego partii, że prowadzą stopniową islamizację Turcji. Może jednak powiedzenie, że Turcy to zarzucają, jest nadużyciem. Zarzucają mu to tzw. biali Turcy, czyli ci jego rodacy, którzy popierają reformy Kemala Atatürka, który na początku XX wieku siłą zrobił z Turcji nowoczesne państwo oddzielone od islamu. Na straży tych reform stała armia. Premier Erdogan, przedstawiciel „czarnych” Turków (tych niewykształconych, religijnych), wyrwał armii zęby (wielu oficerów za spiski zapłaciło wyrokami) i rzeczywiście zaczął wprowadzać bardzo delikatne zmiany pozwalające na manifestowanie religijności. „Biali” Turcy uznali to za zagrożenie.
Przejdźmy jeszcze do Egiptu. Tam w 2011 roku Egipcjanie obalili dyktaturę Hosniego Mubaraka. Rok temu wybrali nowego prezydenta Muhammeda Mursiego, przedstawiciela Bractwa Muzułmańskiego. Problem w tym, że Bractwo doskonale sprawdzało się w czasach dyktatury (samopomoc, działanie w biednych dzielnicach), ale nie miało żadnego doświadczenia w rządzeniu. Nie miało go na tyle, że Mursi naobiecywał Egipcjanom wiele rzeczy, których w żadnym razie nie mógł spełnić.
Nie chodziło o to, że prowadził kraj w kierunku państwa wyznaniowego – w postulatach protestujących nie było żądań sekularyzacji państwa. Ludzie (z pomocą armii) już po roku się go pozbyli, a Bractwo Muzułmańskie zapłaciło za tę prezydenturę licznymi aresztowaniami.
Mamy, jak widać, trzy kraje z rewoltami ludowymi. W każdym z nich na pozór powód do takiej rewolty jest inny. Wspólne jest to, że w każdym z tych krajów sytuacja ludności w ciągu ostatnich lat się poprawiała. W Brazylii trwało to dziesięć lat, w Turcji podobnie – kryzys zastopował ten proces. W Egipcie trudno mówić o poprawie gospodarczej – sytuacja po rewolucji 2011 roku pogorszyła się. Jednak Egipcjanie dostali to, czego nie mieli – wolność wyboru.
Czego zdaje się dowodzić przebieg protestów w tych trzech krajach? To, o czym doskonale wiedzą socjologowie.
Społeczeństwo naprawdę zaczyna się buntować nie wtedy, kiedy sytuacja ludzi znacznie się pogarsza.
Najgorsza dla rządzących jest sytuacja, w której tempo poprawy zwalnia lub hamuje. Ludzie wierzyli w ciągłą poprawę sytuacji, więc są zawiedzeni. To doprowadza do wybuchu. Polska jest innym krajem niż te trzy opisane, ale czy przypadkiem nie ma z nimi czegoś wspólnego?