Piotr Kuczyński

Cicha wojna walutowa

Europejski Bank Centralny postanowił zalać rynki nowymi pieniędzmi. Jakie będą efekty?

Tym razem będzie to tekst z mojej łączki, czyli dotyczący rynków finansowych. Taki wstęp zapewne zniechęci większość czytających do lektury reszty felietonu. Niesłusznie się zniechęcą, bo sprawy, o których piszę (starając się to robić prostym językiem) mają olbrzymie znaczenie dla naszych kieszeni. Pieniądze co prawda podobno szczęścia nie dają, ale przecież lepiej jest ich mieć więcej, niż mniej. A jeśli chce się ich mieć nieco więcej (i nie jest się eurodeputowanym), to lepiej pogłębiać wiedzę o tym, co może nam pomóc lub zaszkodzić. 

Niedawno (w czwartek, 5 czerwca tego roku) Europejski Bank Centralny (EBC) podjął decyzje o historycznym znaczeniu.

Bank obniżył swoją stopę podstawową z 0,25 na 0,15 proc., ale był to ruch symboliczny i z pewnością nie historyczny. Bank Japonii (BoJ) od dawna trzyma stopy na zerowym poziomie. Podobnie zachowuje się amerykański Fed. Bank Anglii (BoE) utrzymuje stopy na poziomie pół procent. Na tym tle nasze 2,5 procent to potężne oprocentowanie. Im wyższe stopy procentowe, tym większe może być oprocentowanie zaciąganego kredytu. 

Historyczne w decyzji EBC było to, że stopa depozytowa spadła poniżej zera – minus 0,1 proc. Inaczej mówiąc banki komercyjne chcące przechowywać gotówkę w EBC będą musiały za to płacić. EBC zmusza więc banki komercyjne do szukania źródeł bezpiecznego przechowywania pieniędzy lub też bezpiecznego ich inwestowania. Z tego to powodu rentowności obligacji Hiszpanii czy Włoch spadły poniżej trzech procent, a rentowności polskich obligacji poniżej czterech procent. Tak mało dostają inwestorzy kupujące obligacje tych państw. 

W szczycie kryzysu, czyli w 2011/2012 roku, rentowności przekraczały siedem procent i obawiano się, że Hiszpania czy Włochy niedługo mogą stać się bankrutem. Czyżby w ciągu dwóch lat sytuacja zagrożonych państw strefy euro tak bardzo się poprawiła, że rentowności gwałtownie spadły? To nie jest prawda. Zadłużenie ogółem w strefie euro znacznie wzrosło. To tylko polityka EBC zmuszającego do szukania bezpiecznej (?) przystani doprowadziła do takiej sytuacji. Przy okazji banki centralne (Fed, BoJ, BoE i EBC) doprowadziły do sytuacji, w której rośnie kolejne zagrożenie – tanie pieniądze zachęcają do podejmowania nadmiernego ryzyka. 

To jednak nie były wszystkie decyzje EBC. Podczas konferencji prasowej Mario Draghi, prezes banku, zapowiedział koniec sterylizacji pieniądza pozyskanego przez rynek w ramach procedury SMP (w ramach skupu obligacji), czyli de facto zwiększył ilość pieniądza na rynku. Poza tym prezes zapowiedział przeprowadzenie kolejnego LTRO – EBC będzie pożyczał bankom bez ograniczeń prawie za darmo pieniądze. Dowiedzieliśmy się też, że bank przygotowuje się do skupu aktywów (pospolicie nazwanych drukiem waluty).

Jak widać, EBC postanowił zalać rynki nowymi pieniędzmi. Bankierzy najwyraźniej przerażeni są tym, że strefie euro grozi deflacja i stąd takie nieortodoksyjne decyzje. Podobnie zresztą do decyzji innych banków centralnych. Wszystkie drukują, a inflacji w krajach rozwiniętych prawie nie ma, co pozwala drukować bezkarnie. W rozwiniętych krajach jej nie ma, bo w rozwijających się (Indie, Turcja itp.) jest dwucyfrowa. Z czasem i my zapłacimy za to wszystko dużą inflacją, ale na razie rynki się cieszą, a indeksy giełdowe rosną. Trzeba przecież gdzieś tę górę pieniędzy ulokować. Owszem, można dawać kredyty, ale tylko skromna ilość „nowych pieniędzy” idzie na ten cel. Zyskuje Wall Street (umownie rynki finansowe), a niewiele Main Street (realne gospodarka). 

Jest jeszcze jeden aspekt niestandardowych działań banków. Są one wycelowane również w rynek walutowy. Oczywiście banki się do tego starają nie przyznawać, bo manipulowanie walutą jest karalne. Mamy wszakże wolny rynek. Tyle, że nie jest on znowu taki bardzo wolny. W końcu 2012 roku dolar kosztował 78 japońskich jenów. Pół roku później kosztował już ponad 103 jeny, czyli o 1/3 więcej. Taka potężna przecena jena nie była przypadkowa. Poza tym w tym samym czasie indeks Nikkei wzrósł o 80 procent. Doprowadził do tego rząd premiera Shinzo Abe i BoJ drukując nowe jeny i wstrzykując je w gospodarkę. 

Świat nabrał wody w usta i nie protestował przeciwko jawnej manipulacji walutą i akcjami, bo uznano, że zwiększenie konkurencyjności japońskiego eksportu (słabszy jen to bardziej konkurencyjny eksport) jest celem nadrzędnym, pomagającym gospodarce globalnej. Nie przeszkadza to ganić Chin za sztuczne utrzymywanie ich juana na poziomie dużo niższym niż oczekiwałyby tego rynki i rządy. Japoński przykład jest wyjątkiem od reguły, bo tak naprawdę cichaczem prowadzone są wojny walutowe, których celem jest posiadanie słabej waluty. 

Jaki kraj potrafi prowadzić taką wojnę? Taki, który ma własną walutę i który nie boi się oskarżeń o manipulowanie rynkiem.

Najważniejsze jest jednak to pierwsze – własna waluta. Jej brak uniemożliwia pomaganie gospodarce przez osłabianie waluty i stosowanie ultra niskich stóp procentowych. Jeśli takich narzędzi nie ma, to wszelkie zewnętrzne szoki odbijają się na rynku pracy. Warto o tym pamiętać, kiedy mówi się o przyjęciu przez Polskę europejskiej waluty. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Kuczyński
Piotr Kuczyński
Analityk rynku finansowego
Analityk rynku finansowego, główny analityk firmy Xelion. Współautor, razem z Adamem Cymerem, wydanej nakładem Krytyki Politycznej książki "Dość gry pozorów. Młodzi macie głos(y)". Felietonista Krytyki Politycznej.
Zamknij