Może i powinniśmy więcej leniuchować, ale jeśli dzięki temu mamy pracować jeszcze efektywniej, to być może lepiej, żebyśmy nie leniuchowali wcale. Bo po co?
Czy wiecie państwo, że obecnie w Niemczech najwięcej pracowników przechodzi na wcześniejszą emeryturę z powodu chorób psychicznych? Nie wiem, czy to wystarczy, żeby stwierdzić, że jedna z najpotężniejszych gospodarek świata zwariowała, ale niewątpliwie jest to ku temu jakiś przyczynek. Przekonanie, że dalej tak być nie może, jest coraz powszechniejsze, nie tylko wśród zwykłych amatorów pumpernikla, ale również filozofów, ekonomistów i przywódców duchowych całego świata. Podobnie uważa Ulrich Schnabel, autor Sztuki leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia. Szczęście nicnierobienia jest mi dobrze znane, ale jednak coraz trudniej dostępne, więc postanowiłem sprawdzić, czy mogę mu jakoś pomóc.
Diagnoza Schnabla jest bezlitosna: „Wszechobecne zagonienie już dawno stało się problemem kolektywnym”, „ludzie tym bardziej cierpią z powodu braku czasu, im są bogatsi”, „większość e-maili załatwia się sama”. Pracujemy coraz więcej, choć niewykluczone, że większość naszej pracy nie ma żadnego sensu. Jak tu więc nie wariować? Tym bardziej że mamy świadomość, jak bezsensownie jest zorganizowany współczesny świat. Prosty przykład: istnieją liczne badania, że drzemka poobiednia jest dobra dla zdrowia, wpływa pozytywnie na wydajność i ma mnóstwo innych zalet, a jednak jakoś nie znam zbyt wielu pracowników, którzy mogliby sobie na nią pozwolić, ani zakładów pracy, które by im dawały taką możliwość. Leżanki w każdej korporacji? Nie jest to chyba jakiś specjalnie roszczeniowy postulat, a jednak trudno sobie wyobrazić jego wprowadzenie.
Pracownik, który śpi, to pracownik, który nie pracuje, a przecież płacimy mu za to, żeby pracował, a nie spał. A że jak się wyśpi, to będzie wydajniej pracował? No cóż. Fajnie. Ale chyba spać może w domu? Zresztą, o ile jeszcze można sobie wyobrazić leżanki w korporacjach, to już wprowadzenie ich do centrów handlowych przekracza ludzkie pojęcie, gdy standardem jest piętnaście minut przerwy w ciągu dnia pracy.
Schnabel chce pokonać wyznawców kultu efektywności ich własną bronią. Dowodząc, że bardziej wypoczęci i mogący swobodnie organizować swój czas pracownicy są kreatywniejsi, bardziej zmotywowani i rzadziej umierają młodo. Ale dlaczego nie mieliby umierać młodo? Wszak na ich miejsce przyjdą kolejni, pewnie jeszcze lepiej wykształceni i bardziej kreatywni.
Może to nawet lepiej, żeby mniej odporni pracownicy umierali młodo. Naturalna selekcja.
Zresztą i tak nie będzie emerytur, bo za mało się dzieci rodzi, które mogłyby na nie pracować. Ale jakim cudem miałoby się ich więcej rodzić, skoro ich potencjalni rodzice są zaharowani i w głowie im tylko to, żeby w końcu odpocząć, a nie użerać się z bachorami.
Trochę ironizuję, ale może niepotrzebnie. Ostatecznie mogę się zgodzić, że gdybyśmy pracowali mniej, to efekty tej pracy mogłoby być lepsze. Zresztą wcale nie muszę się zgadzać. Mamy na to badania. No i co z tego? Nasze indywidualne, a nawet zbiorowe decyzje o tym, że będziemy pracować mniej, leniuchować więcej, nie zmienią tego, że będziemy ciągle żyć w konkurencyjnym i domagającym się naszej nieustannej uwagi środowisku. Oczywiście, zawsze możemy nie oglądać telewizji, zlikwidować Facebook, wyłączyć telefon i przeprowadzić się do dzikiego lasu. Pytanie, jak długo tam wytrzymamy. I czy rzeczywiście jest to rozwiązanie, które możemy proponować naszym rodzinom, przyjaciołom i współpracownikom. Ostatecznie może się okazać, że nie ma aż tak dużo tego dzikiego lasu. Oraz są tam komary, które odstrasza aplikacja w naszym smartfonie, więc lepiej go jednak włączyć.
Rozwiązania, które proponuje Schanbel, są z jednej strony skierowane do pewnej klasy: „Zamiast sobie «dogadzać» stresem podróży do dalekich krajów, zapewne szybciej można by uzyskać chwilę odpoczynku, gdyby te pieniądze zainwestować w kucharkę i lokaja i w ten sposób dać się porozpieszczać we własnym domu”, co może budzić zrozumiałą irytację osób bez pieniędzy, które mogłyby tak inwestować. Z drugiej są boleśnie uniwersalne: „Sztuka leniuchowania więcej wspólnego niż z liczbą wolnych godzin ma z pewnym nastawieniem”. (Tyle z tego dobrego, że dowiadujemy się, że bezrobotni wcale nie są szczęśliwymi leniuchami, bo ilość krzątaniny oraz związanego z nią stresu wcale nie musi być mniejsza niż w przypadku osób pracujących.)
Mimo wszystko można też w Sztuce leniuchowania znaleźć momenty wywrotowe. Np. gdy autor cytuje badacza mózgu Ernsta Poppela: „Gdyby całe Niemcy każdego dnia przestały się komunikować przez godzinę, mielibyśmy tutaj największy rozwój innowacyjny i kreacyjny, jaki tylko można sobie wyobrazić”. Podważony zostaje też kult efektywności: „Ten, kto dzięki lepszemu zarządzaniu czasem, będzie potrafił robić więcej rzeczy w krótszym czasie, zdobędzie uznanie jako szczególnie wydajny pracownik, któremu natychmiast dołożą jeszcze więcej roboty, co doprowadzi go do tak samo wysokiego poziomu stres jak na początku”. Zasada ta zresztą może odnosić się nie tylko do pracy, ale również efektywności w sztuce leniuchowania. Ten, kto efektywnie odpoczywa, staje się bardziej kreatywny, przez co ma jeszcze więcej zleceń.
Co więc robić? „Relaksu można zaznać zaraz za następnym rogiem (…) musimy się tylko odważyć”. Wszak „największe przygody czyhają na człowieka w jego własnych czterech ścinach”. Zresztą, już Blaise Pascal zauważył, że całe nieszczęście ludzi wynika z tego, że „nie umieją usiedzieć spokojnie we własnej izbie”. Piękne to musiały być czasy, gdy każdy ludź miał izbę, w której mógł sobie spokojnie siedzieć. Ale niestety się skończyły. Teraz nastały takie, że „wydarzenia na ekranie wydają nam się często bardziej zajmujące, bardziej kolorowe i profesjonalne niż nasze własne wysiłki”. Nie wiem, jak to możliwe, że komuś może się wydawać, że James Bond prowadzi ciekawsze życie niż on, ale przynajmniej może to powodować, że taki ktoś będzie spokojnie siedział w swojej izbie.
Trochę sobie robię jaja z mieszczańskich konkluzji autora, który na koniec radzi nam jeszcze, że warto planować lenistwo w dalekosiężny sposób, mieć pasjonujące hobby i szczęśliwych przyjaciół (na skuteczność tych rozwiązań też przedstawia wyniki naukowych badań). Trudno jednak nie dostrzec rozdźwięku między radykalną diagnozą stanu świata a proponowanymi rozwiązaniami.
Książka, która zaczyna się jak Manifest komunistyczny, kończy się jak poradnik 10 miejsc, do których warto pojechać na wczasy. Jakie czasy, takie manifesty.
Na koniec warto ostrzec: jeśli przeczytacie tę książkę, będziecie mieli mniej czasu na pielęgnowanie leniuchowania. Jednocześnie nie da się wykluczyć, że dzięki jej lekturze będziecie potrafili leniuchować bardziej efektywnie.