Na początek chciałbym wnioskować, żeby program „Kultura, głupcze” zmienił nazwę na „Produkty, głupcze”. Skoro prowadzący program Kamil Dąbrowa uważa, że kultura jest produktem, to chyba taka nazwa byłaby bardziej adekwatna. W końcu widz ma prawo wiedzieć, czy ogląda program o kulturze, czy o produktach. Piszę „widz”, choć tak naprawdę nie mam pewności, że ktoś taki w ogóle istnieje. Oglądalność programu „Kultura, głupcze” mieści się w granicach błędu statystycznego. Według badań telemetrycznych nawet sygnał kontrolny ogląda więcej ludzi.
Oczywiście ani mi w głowie obwiniać za to prowadzącego. W końcu wykonuje tylko swoją pracę. A nie jest to praca łatwa. Prowadzić program o produktach, który nie dość, że ma w tytule kulturę, to jeszcze obraża swojego potencjalnego widza nazywają go głupcem, nie jest rzeczą łatwą. Tym większy jest mój szacunek dla prowadzącego, który się takiego zadania podjął. Ale skoro się podjął, to jednak mogę go za to obwiniać. Następnym razem, gdy nazwie mnie pan głupcem, panie Dąbrowa, proszę się wcześniej zastanowić dwa razy. Jeśli zobaczę, że do przyszłego tygodnia nie zmieni pan nazwy swojego programu, inaczej porozmawiamy! Proponuję „Kultura, mordo ty moja”. Oczywiście dopuszczam też możliwość, że zmieni pan nazwę na wnioskowaną przez ze mnie na początku, to jest „Produkty, głupcze”. Wtedy będę miał pewność, że nie jest to program dla mnie, więc nie będą się dłużej czuł obrażony. Zresztą to byłoby chyba nawet bardziej zgodne z pańskim temperamentem. Skoro nie interesuje pana kultura, tylko produkty i nie jest pan człowiekiem, tylko klientem, to warto byłoby nie wprowadzać widzów w błąd, nieprawdaż? Przepraszam, nie widzów, tylko klientów stacji TVP 2.
Jako klient tego kanału, muszę powiedzieć, że jestem głęboko rozczarowany pańską postawą. Co prawda, nie widziałem żadnego odcinka tego programu, ale chyba występowałem w którymś – a przynajmniej tak zapewniali mnie ludzie, którzy nagrywali moje wypowiedzi – i muszę powiedzieć, że nie mówiłem o produktach. Gdybym wiedział, że jest to program o produktach, nigdy bym się nie zgodził udzielić wypowiedzi. Nie po to kończyłem kulturoznawstwo, pisałem i czytałem te wszystkie książki, żeby być telemarketerem. I to w dodatku za darmo. Gdybym wiedział, że pański program w istocie rzeczy reklamuje produkty, zażyczyłbym sobie gaże przynajmniej taką, jaką dostał Szymon Majewski od banku, którego nazwy tu nie wymienię, gdyż nic mi nie zapłacił. Mogę tylko powiedzieć, że jest to bardzo zły bank, wyjątkowo niegodziwy nawet jak na bankowe standardy. Zapewne zresztą się pan domyśla jaki, choć panu też nie płacą. A może płacą?
Skoro jesteśmy już przy kwestii płacenia, to mam taką małą wątpliwość. Pisze pan, że jest pan klientem, czyli kimś, kto konsumuje produkt, bo widz to klient, który kupując bilet na spektakle, tak naprawdę kupuje produkty. Wszystko ładnie, ale coś mi się tu nie zgadza. Naprawdę prowadzący program o produktach i marketingu oraz szef publicznej radiostacji również nadającej różne ciekawe produkty musi kupować sobie bilety na spektakl? Serio, serio? Powie to pan z ręką na sercu i przy świadkach? Bo, jeśli, nie, to uznam pana za zwykłego kłamcę. Przypominam – gdyby pan zapomniał – że już uznałem pana za oszczercę (NIE JESTEM ŻADNYM GŁUPCEM, SYNEK! Tak może do mnie mówić tylko moja dziewczyna!). A skoro nie kupuje pan biletu, to chyba nie jest pan żadnym klientem, tylko co najwyżej złodziejem. Ukradł pan spektakl (tfu, produkt, ciągle zapominam), który się panu nie należy. Proszę teraz go wypluć i oddać dzieciom z domu dziecka, tudzież uchodźcom z Rwandy. Albo najlepiej kucharkom z zamykanych stołówek, jeśli ich los tak pana śmieszy.
Załóżmy jednak, że przyzna się pan do krętactwa oraz tego, że żadnego biletu dawno pan na oczy nie widział, a jedynie czytał pan o tym w książce, że widzowie to tacy goście, co kupują bilety na produkt. Powie pan wtedy, że rzeczywiście osobiście pan biletów nie kupuje, ale generalnie jest to reguła. Bilety trzeba kupować. Nie można klientem nie być. A co jeśli spektakl jest za darmo, cwaniaczku? Wtedy już nie jest produktem, tylko teatrem? W ogóle jestem oburzony, że muszę tłumaczyć takie podstawowe rzeczy. W sumie powinien mi pan za to zapłacić. Mój felieton to produkt i jeśli go pan przeczyta, a po lekturze nie wpłaci na mojego konto pięciu złotych, to uznam pana za złodzieja po dwakroć. Nie dość, że kradnie pan spektakle, które się panu nie należą, to jeszcze okrada biednych pisarzy. To naprawdę odrażające. I jeszcze coś panu powiem. Moje oburzenie nie jest żadnym pierdolonym produktem, jestem moim czystym, bezinteresownym oburzeniem i nikomu go nie sprzedam. No, chyba, że oferowaliby mi tyle kaski, co Szymonowi Majewskiemu, ale nawet wtedy nie sprzedałbym im tego oburzenia, tylko całkiem inne. I tak nie zauważyliby różnicy. A oburzenia mam sporo, więc się chętnie podzielę.
Właściwie nie mam panu za złe. Jest pan produktem. Czy produkt może decydować na jakiej półce leży? W końcu jest tylko biednym produktem zagubionym w supermarkecie kultury. Produktem swoich czasów, można by powiedzieć. A jednak martwi mnie, gdy produkt kłamie. Gdy na kiełbasie jest napisane kiełbasa, a w środku jest sama masa kostno-szkieletowa, mamy chyba prawo czuć się rozczarowany. Więc gdy pisze pan, że „może warto było wcześniej domagać się jasnych zasad wyłaniania dyrektorów teatrów”, to myślę, że łże pan w żywe oczy. Bo nie uwierzę, że człowiek, który się zajmuje na co dzień produktami teatralnymi, nie wie, co w świecie produktów słychać. Jeśli twórcy od lat nie domagali się jasnych zasad wyłaniania dyrektorów, to ja nie wiem, o czym czytałem przy każdej okazji, gdy jest w Warszawie poza konkursem wybierany dyrektor. Pan by pewnie powiedział, że o „produktach i marketingu”, a ja jednak będę wciąż złośliwie utrzymywał, że chodziło o „jasne zasady wyłaniania dyrektorów teatrów”. Więc dlaczego pan kłamie, panie produkcie? Czyżby niejasne zasady wyłaniania dyrektorów były panu na rękę? Złośliwą ironią losu jest zresztą, że pana felieton zbiegł się w czasie z mianowaniem Tadeusza Słobodzianka na dyrektora Teatru Dramatycznego. Z pewnością jednak nie wzbudzi to już żadnej dyskusji, bo przecież „kurz opadł” i nikt o proteście twórców nie pamięta.
Pyta pan patetycznie i idiotycznie na końcu swojego tekstu: „Czy Zygmunt Bauman miał rację mówiąc w zeszłym roku na Europejskim Kongresie Kultury we Wrocławiu, że «kultura jest narzędziem zmiany społecznej»?” A następnie odpowiada pan sobie: „Dajmy czasowi czas, żeby się o tym przekonać”. Zarówno pytanie, jak i odpowiedź, jest poniżej poziomu, jakiego – jako klient, wasz pan – oczekiwałbym od człowieka odpowiedzialnego za tak wiele kulturalnych produktów. Nawet dziecko wie, że kultura JEST narzędziem zmiany społecznej, więc nie ma sensu o to pytać. A jeśli – niestety – jest się już tym felietonistą, to można co najwyżej pytać, jaka to powinna być zmiana. Więc pozwolę sobie zapytać pana. Naprawdę chce pan dać czasowi czas, aby się obudzić się w świecie, gdzie wszystko jest produktem? Jeśli tak, to życzę powodzenia i wnioskuje jak na wstępie.
Ale w sumie może to też idiotyczne pytanie. W końcu w odpowiedzi Strzępce&Demirskiemu, którzy próbowali zwrócić uwagę Dąbrowie, że nie ma racji, odpisał im: „Trochę wam nawet współczuję, bo ja za ten tekst dostałem honorarium, a Wy musieliście się męczyć za darmo”. Więc – jak rozumiem – „za darmo" jest fe. To ciekawa teza, gdyż wydawałoby się, że całkiem fajnie jest, że są tacy, którzy chce się robić coś dla idei, a nie wyłącznie dla pieniędzy. Ale oczywiście – jak widać – nie wszyscy muszą podzielać tę opinię. Niektórzy żyją w świecie produktów, gdzie „za darmo” jest obelgą. Współczuję im bardzo. Ale – obawiam się – nie ma już dla nich nich nadziei. Nie ma ucieczki z supermarketu. Gdy raz już zostaniesz kupiony, możesz się tylko dalej sprzedawać. Ewentualnie zostać zjedzony.