Polityka historyczna dzisiejszej polskiej prawicy, jeśli różni się od polityk historycznych rozmaitych europejskich faszyzmów, to tylko na gorsze.
1. Państwo podziemne, nielegalne samokształcenie, nawet armia podziemna – warto było za to płacić nawet cenę najwyższą. Nie jestem realistą w typie Skiwskiego, staram się nim nie stać pomimo ogromnego wysiłku twórców prawicowej polityki historycznej konsekwentnie wypychających każdą próbę realizmu politycznego na pozycje „zdrady” i „hańby”. Prawdopodobnie dorobek tego podziemnego państwa i tak zostałby w okresie wczesnego PRL-u zniszczony, bo czasem historia pozostawia narodom wyłącznie wybory tragiczne – szczególnie słabym narodom, szczególnie narodom, które popełniły w swojej historii błędy skazujące je później na słabość. Jednak decyzja o rozpoczęciu powstania warszawskiego nie była wyborem tragicznym, nie była fatalizmem. Himmler i Hitler byli wybuchem powstania mile zaskoczeni. Nie bez racji uważali, że w ten sposób cały potencjał militarny i intelektualny polskiego podziemia zostanie ujawniony i wydany do łatwej i całościowej likwidacji. Wybuch powstania mile zaskoczył nawet Stalina, który co prawda na różne sposoby próbował Polaków do podobnego ruchu sprowokować, ale nieomal już pogodził się z faktem, że kierownictwo wojskowe polskiego państwa podziemnego być może nie okaże się aż tak głupie. Szczególnie po doświadczeniach Akcji Burza na Kresach (krwawe walki ujawniającej się AK z cofającymi się, lecz wciąż świetnie zorganizowanymi i wyposażonymi Niemcami kończone masakrami i wywózkami przeprowadzanymi przez Armię Czerwoną). Powstanie warszawskie jednak wybuchło, aby stać się trwającą 63 dni masakrą bezbronnej ludności cywilnej i prawie bezbronnych „oddziałów zbrojnych”. Właściwie najwięcej skorzystał na nim Stalin, bo Hitlerowi zniszczenie Warszawy nie mogło już w niczym pomóc. Psychotyczny Fuehrer obciążał w ten sposób co najwyżej jeszcze jednym solidnym głazem sumienia Niemców, na których też próbował się mścić uważając już wówczas, że „całkowita eksterminacja narodu niemieckiego będzie adekwatną karą za to, że ten naród nie okazał się wystarczająco silny, by zwyciężyć” (cyt. za pamiętniki Goebbelsa).
2. Każdemu, kto w dzisiejszym świecie tęskni jeszcze choćby za zupełnym minimum postępu – najbardziej nawet umiarkowanego, w granicach prawa, dialektycznie nieufnego wobec własnych obietnic i pamiętającego o wszystkich popełnianych w jego imię oszustwach i zbrodniach – bliskie musi być wyobrażenie historii, jakie Hegel pozostawił w swoich „Wykładach z filozofii dziejów”. Hegel nie jest w stanie zaprzeczyć, że historia to na pierwszy rzut oka jedynie „pobojowisko, na którym składano w ofierze szczęście ludów”. Ten manichejski obraz jest jednak – zdaniem Hegla – powierzchowny, gdyż w istocie działające w dziejach namiętności i interesy jednostek czy narodów są (powinny być, załóżmy przez chwilę, że są) „narzędziami i środkami ducha świata”. Ten „duch świata” wykonuje w historii – za ludzkim pośrednictwem – pracę prowadzącą do „uświadomienia i urzeczywistnienia wolności”, sprawia, że „lud kiedyś stanie się rozumny”, „nadejdzie królestwo wolności”, w którym to obrazie trudno nie dostrzec nieco tylko zsekularyzowanej wersji „królestwa Bożego na Ziemi”.
Historia niektórych narodów wydaje się już potwierdzać tę piękną heglowską wizję „chytrości rozumu”. I tak np. wielomiesięczna absurdalna rzeź pod Verdun staje się fundamentem rozumnego francusko-niemieckiego pojednania, a nie znakiem zemsty. Holocaust staje się uniwersalnym ostrzeżeniem przed odczłowieczaniem całych kategorii ludzi, a nie tylko uzasadnieniem dla dalszego prowadzenia religijno-narodowego osadnictwa na Zachodnim Brzegu Jordanu. Hiroszima i Nagasaki stają się uniwersalnym ostrzeżeniem przed ceną imperializmu, a nie tylko wezwaniem do odbudowy japońskiej potęgi lub zachętą do atomowego wyścigu zbrojeń. Jeśli jednak chodzi o polską historię, szczególnie kiedy wykorzystywana jest do tworzenia prawicowej polityki historycznej, trudno się czasami oprzeć wrażeniu, że jest ona przestrzenią, w której działa raczej chytrość nierozumu.
Historia Polaków wydaje się przestrzenią działania jakiegoś złego ducha dziejów, który obrał sobie za cel „czynienie ludu nierozumnym” (parafraza za młodym Heglem) i pogrążanie Polaków we wszelkiego typu „samozawinionej niedojrzałości” (parafraza za Kantem, kiedy także nie był jeszcze zbyt stary).
Takie wrażenie powstaje nie dlatego, że zły duch dziejów wyjątkowo nas sobie upodobał („naród antywybrany”? – staram się w to nie wierzyć), ale dlatego, że wciąż nie wykonaliśmy w stosunku do naszej narodowej historii wystarczającej pracy rozumu.
O tym bowiem, czy jakaś historyczna klęska, tysiące czy miliony trupów dymiących na tym czy innym pobojowisku historii stają się narzędziem chytrości rozumu czy przeciwnie, narzędziem chytrości nierozumu, przesądza nie fatalizm własnej historii, nie fatalizm zbrodni popełnionych w przeszłości na naszym narodzie przez innych czy zbrodni popełnionych przez nasz naród na innych (nie możemy wykluczyć, choć rzetelny dowód przeprowadzić trudno, że Polacy dokonali jako naród mniejszej liczby zbrodni, niż Niemcy czy Rosjanie nie dlatego, że byli od nich lepsi, ale dlatego, że przez większą część naszej historii byli od nich słabsi). Przesądza o tym nasza zdolność do wykonania pracy interpretującej wydarzenia historyczne, najbardziej nawet tragiczne, nadającej im sens w duchu Heglowskiej „chytrości rozumu”. Tym sensem jest zdolność do wyrwania jakiegoś narodu z konieczności powtarzania cierpienia i zbrodni, swego rodzaju wyzwolenie od historycznej karmy, oczywiście także dokonujące się milimetr po milimetrze, bynajmniej nie po linii prostej, itp. itd.
3. Muzeum Powstania Warszawskiego, polityka historyczna zbudowana na pamięci powstania warszawskiego mogłyby się stać narzędziem chytrości rozumu tylko wówczas, gdyby uczyły Polaków realizmu politycznego, wartości państwa i polityki, wartości sojuszy, wartości walki o taki kształt geopolitycznego otoczenia, który zapewni nam choćby minimum bezpieczeństwa, wolności i rozwojowych szans. Tymczasem Muzeum Powstania Warszawskiego stworzone przez „muzealników” jako wehikuł politycznej kariery ich samych oraz braci Kaczyńskich, a także szerzej, cała prawicowa polityka historyczna zbudowana na micie powstania warszawskiego, poprzez szereg fałszywych interpretacji i fałszywych analogii spełniły rolę zupełnie inną. Stały się narzędziem chytrości nierozumu, gdzie zła historia staje się – zgodnie z pamiętną formułą Stańczyków – matką złej polityki dzisiejszej.
Po raz pierwszy widzieliśmy to, kiedy Lech Kaczyński, któremu polityka historyczna zbudowana wokół mitu powstania warszawskiego zapewniła prezydenturę, powtarzał wielokrotnie, że powstanie warszawskie jest dla niego wzorcem dla prowadzenia dzisiaj przez Polskę „asertywnej” polityki europejskiej i wschodniej. Trudno dostrzec jakąkolwiek „asertywność” w sprowokowaniu bynajmniej niekoniecznej masakry 200 000 ludzi i zniszczenia sporego europejskiego miasta, ale Lech Kaczyński ją tam dostrzegł i dostrzegli ją tam „muzealnicy”.
Dziś do mitu powstania warszawskiego jako wzorca „asertywnej” polityki wewnętrznej i międzynarodowej (na kolejny wzorzec „asertywności” wyrasta katastrofa smoleńska) odwołuje się już cała prawica PiS-owska i około-PiS-owska. Odwołuje się do tego Kukiz. Odwołują się do tego nawet „narodowi kibole”, kiedy po wygranym lub przegranym meczu „swojej” drużyny odreagowują emocje paląc skłoty, demolując własne miasta, wykrzykując swoją nienawiść do tej czy innej kategorii ludzi. Winne temu nie jest samo powstanie warszawskie, które powinniśmy traktować jako fatalistyczne zadanie do przerobienia, ale prawicowa polityka historyczna, która uczyniła mit powstania warszawskiego instrumentem złej historii promującej nie tylko złą politykę, ale także zachowania już wprost patologiczne i patologiczny stosunek do własnej historii.
Do tego wszystkiego dochodzi zwyczajny oportunizm. Miliony złotych z budżetu państwa redystrybuowane co roku przez Ołdakowskiego i jego ekipę.
Postkontestacyjni oportunistyczni estradowcy uzależnieni już od tych pieniędzy nagrywają co roku kolejne hity, w których do rytmu punkowo-reggae’owego twista chłopcy i dziewczęta śpiewają o tym, jak fajnie jest umierać samemu i sprowadzać śmierć na innych, którzy być może chcieliby jeszcze trochę pożyć, bo gwałtowna śmierć nie wydaje im się aż tak atrakcyjna.
Na usprawiedliwienie postkontestacyjnych estradowych oportunistów trzeba powiedzieć, że poza prawicową polityką historyczną i coraz większymi budżetowymi inwestycjami w Kościół polskie państwo od dawna żadnej innej polityki kulturalnej z porównywalnym rozmachem nie prowadzi ani prowadzić nie będzie. Trudno się więc dziwić, że estradowcy, filmowcy, ludzie teatru, plastycy powoli przyzwyczajają się do pasożytowania na powstaniu warszawskim i jego micie. Równie dobrze można by jednak wypromować gatunek oświęcimskiego punka pogowanego w pasiakach. Do heroiczno-skocznej potańcówki powstanie warszawskie nie nadaje się wcale. Jedyna polityka historyczna i jedyna estetyka oddająca sprawiedliwość tragedii powstania warszawskiego, a także spełniająca Heglowską zasadę „chytrości rozumu”, to polityka historyczna i estetyka Mirona Białoszewskiego obecne w jego Pamiętniku z powstania warszawskiego.
Zastąpić Białoszewskim „muzealników”, zastąpić Białoszewskim twórców prawicowej polityki historycznej, zastąpić Białoszewskim postkontestacyjnych estradowych oportunistów. Prowadzić na przykładzie powstania warszawskiego (i wielu innych powstań) szkołę historycznego myślenia opartego na politycznym realizmie nie będącym ani zdradą, ani słabością, ale zapewniającym ludziom w Polsce minimum bezpieczeństwa. Ten program sam w sobie wydaje się dziś nierealny w kraju, gdzie PiS – świadomie, żeby nie powiedzieć cynicznie operujący całkowicie fałszywą historią jako matką całkowicie fałszywej polityki – prawdopodobnie uzyska wkrótce pełną kontrolę nad państwem (o ile w Polsce kontrolę nad państwem ktoś w ogóle jest uzyskać, łatwiej jest kontrolować własną politykę historyczną, choć i ona się PiS-owi zaczyna wymykać wpadając w ramiona Kukiza i narodowców). Co gorsza, ten program wydaje się mało realistyczny także w kontekście dzisiejszej Europy, gdzie nie tylko w Polsce chytrość nierozumu zdaje się zwyciężać nad chytrością rozumu.
4. Prawicowa polityka historyczna oparta na micie powstania warszawskiego to polityka historyczna Putina, tyle że postawiona na głowie. Putin sumuje wszystkie historyczne rosyjskie zwycięstwa – odniesione pod sztandarem Stalina, pod sztandarem carów, pod znakiem prawosławnego krzyża, pod znakiem czerwonej gwiazdy. Ukrywa przed Rosjanami ich cenę, ukrywa ich kontekst, ukrywa niektóre wyjątkowo niemiłe konsekwencje, jakie te zwycięstwa miały dla innych narodów, a czasem nawet dla samych Rosjan. I wielu Rosjan tę politykę historyczną „kupuje”. Polityka historyczna braci Kaczyńskich, polityka historyczna „muzealników”, polityka historyczna Zdzisława Krasnodębskiego, Andrzeja Nowaka… – sumuje wszystkie klęski Polaków, też poniesione pod obojętnie jakim sztandarem, wszystkie przegrane powstania, masakry, eksterminacje, aż po katastrofę smoleńską jako przedmiot kultu. Ukrywa ich cenę, kontekst, konsekwencje, zmienia kompletnie ich sens próbując z nich uczynić wzorzec polskiego istnienia, a także argument mający na zawsze zapewnić prawicy i Kościołowi martyrologiczną władzę nad Polską. A tam gdzie nie ma klęski, jak w przypadku ostatniego 25-lecia, gdzie można nawet mówić o czymś, co na tle całej polskiej historii najnowszej jest prawie zwycięstwem, klęskę się wymyśla. Wymyśla się okupację i eksterminację.
Twórcy i praktycy prawicowej polityki historycznej wierzą (albo udają, że wierzą, tyle że w każdej „rewolucji nihilizmu” żarliwą wiarę i zimny instrumentalny cynizm trudno od siebie oddzielić), że z sumy wszystkich klęsk, masakr i eksterminacji da się zrobić argument siły wewnętrznej i zewnętrznej. W polityce wewnętrznej można będzie wykorzystać tę politykę historyczną do zbudowania jakiejś „nieliberalnej demokracji”, której podmiotem byłby nieliberalny naród wychowany przez nieliberalne państwo. Natomiast w polityce międzynarodowej europejskie i globalne mocarstwa postawione wobec odpowiednio nagłośnionego ogromu polskich cierpień zawstydzą się, przestraszą, więcej Polsce zapłacą, z czegoś Polsce ustąpią lub choćby wydadzą wrak. Prawica w swoim własnym przekonaniu nawiązuje tutaj do polityki historycznej współczesnego Izraela opartej na pamięci Holocaustu. Poza całym tym instrumentalnym cynizmem dzisiejsza polska prawica cierpi zresztą na zupełnie autentyczny syndrom „zazdrości o Holocaust”. Myląc zresztą przyczynę ze skutkiem. Izrael zaczął eksperymentować z polityką historyczną zbudowaną na pamięci Holocaustu dopiero wówczas, kiedy miał już silne państwo i armię. Gdyby próbował pamięcią Holocaustu „zawstydzić i zaszantażować” państwa arabskie lub państwa zachodnie w latach 40. 50. czy 60. wyglądałoby to tak samo poważnie, jak Witold Waszczykowski asertywnie prowadzący Polaków na Berlin i Moskwę ze swoim ulubionym żałosnym okrzykiem „nie zabijajcie nas!”. Albo posługując się już nie własnym, ale Mrożkowym lamentem „wybili, panie, wybili, za wolność wybili”. Zanim by Arabowie zepchnęli Żydów do morza, niektórzy z nich popękaliby jeszcze ze śmiechu. Żydzi nie rozpoczęli jednak od stworzenia polityki historycznej opartej na Holocauście, ale od stworzenia armii i państwa silniejszych od arabskich armii i państw.
Polska nie zbuduje państwa i armii silniejszych od niektórych sąsiadów, bo od wieków nie jesteśmy mocarstwem, nawet regionalnym. W końcówce rządów sanacyjnych próbowano wychowywać młodych Polaków w przekonaniu, że wciąż jesteśmy mocarstwem, ale ten typ „asertywności” też zderzył się boleśnie z zasadą rzeczywistości. Także dziś używanie okrzyków „nie zabijajcie nas!” i „wybili, panie, wybili” (bo do tego sprowadza się w istocie polityka historyczna prawicy) dla zmniejszenia różnicy potencjału militarnego pomiędzy Polską i Rosją czy różnicy „potencjału państwowego” pomiędzy Polską i Niemcami, to nie jest asertywność, ale zwykła hucpa. O wiele lepiej używać do tego celu – wraz z innymi średnimi i małymi europejskimi narodami – instytucji unijnych, dopóki jeszcze istnieją. Zamiast jednak inwestować w UE (nie wymaga to wcale porzucenia inwestycji w NATO), polska prawica żyje mitem reparacji wojennych (dlatego kiedy w Atenach zaczęto pracować nad antyniemiecką polityką historyczną i przebąkiwać o reparacjach wojennych, SYRIZA spodobała się nawet Krasnodębskiemu, który chwilę wcześniej uważał jeszcze „tych lewaków” za piątą kolumnę Putina w Europie). W polityce historycznej prawicy nawet transfery finansowe w obrębie UE zostały sprowadzone do reparacji wojennych ze strony Niemiec, których powinniśmy dostać jeszcze więcej, bo w wycenie Kaczyńskiego czy Krasnodębskiego powstanie warszawskie i Palmiry wychodzą drożej, niż je – ich zdaniem – wyceniła Merkel. We mnie taka „asertywność” budzi wyłącznie pogardę. Natomiast nie tylko u Niemców, ale także po stronie wielu innych państw członkowskich UE, zarówno płatników jak i beneficjentów netto, to rozumowanie wywołuje pewne zdziwienie.
5. Skoro jednak pragmatyczny sens prawicowej polityki historycznej polegającej na przedstawianiu światu sumy wszystkich klęsk jako polskiego argumentu siły jest bardzo wątpliwy, pozostaje jej treść właściwa – rozbudzanie kultu śmierci, kultu ofiary, budowanie lojalności Polaków wobec ojczyzny na dość perwersyjnym poczuciu winy („czemu żyjesz, gnojku, czemu nie zginąłeś?!” – faktycznie, jakim prawem żyję?). Można powiedzieć, że polityka historyczna dzisiejszej polskiej prawicy, jeśli różni się od polityk historycznych rozmaitych europejskich faszyzmów, to tylko na gorsze. Jedynym poważnym autorem zrywającym maskę hipokryzji z prawicowej polityki historycznej jest Jarosław Marek Rymkiewicz – w „Kinderszenen”, w towarzyszących wydaniu tej książki wywiadach i wypowiedziach. W oparciu o mit powstania warszawskiego, ale nie tylko, stworzył on coś w rodzaju hipostazy wiecznej polskości, która żyje wyłącznie dzięki powtarzającym się masakrom konkretnych Polaków będących tylko nawozem. Właśnie od Rymkiewicza miałem okazję osobiście usłyszeć zdanie, że masakry w rodzaju powstania warszawskiego powinny się w Polsce powtarzać, a gdyby w powstaniu zginęło o 100 000 więcej Warszawiaków, działałoby lepiej, jeszcze mocniej przywiązałoby Polaków do polskości. Kiedy zastanawiam się, jak będzie wyglądała polska wersja „rewolucji nihilizmu” u władzy, zawsze przypominam sobie te słowa wypowiedziane przez jednego z najbardziej utalentowanych polskich pisarzy.
To właśnie suma wszystkich klęsk, szczególnie tych najbardziej bolesnych, przywiązuje Polaków do polskości skuteczniej, niż jakiekolwiek „przyziemne” życiowe sukcesy. Rymkiewicz nie potrafi sobie wyobrazić polskości nieco bardziej eudajmonistycznie. Nawet jeśli jest mocno perwersyjnym intelektualistą, nie jest naiwniakiem, więc jego diagnozę należy potraktować serio – przez całe wieki bardzo trudno było skojarzyć polskość z czymś szczęśliwym, rozumnym, z jakimś indywidualnym czy zbiorowym sukcesem. Nawet jak „narodowa substancja” dawała sobie radę w życiu codziennym, musiała ten fakt ukrywać – przed księżmi patriotami albo przed patriotami udającymi księży. Stąd być może ogromna popularność „Boże coś Polskę…” , oczywiście w wersji „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”.
6. Kojarzenie Polski z czymś przyjemnym, z jakimś osobistym czy zbiorowym sukcesem nadal nie jest proste. Nawet biznesowa biografia Jana Kulczyka jest tu argumentem raczej obosiecznym. Faktycznie, swego pierwszego miliona nie ukradł, ale otrzymał go od ojca będącego pod koniec PRL-u tzw. biznesmenem polonijnym. Spora część tego polonijnego biznesu w zamian za zgodę władz PRL na możliwość bardzo intratnego funkcjonowania pomiędzy dwoma różnymi systemami gospodarczymi wykonywała rozmaite usługi dla PRL-owskiego wywiadu. A ponieważ jedni Polacy traktują to dzisiaj jako wyraz patriotyzmu, tyle że wyrażanego w nieco innym historycznym kontekście, inni jako pozakontekstową zdradę i hańbę, nawet zatem biografia najbogatszego człowieka III RP staje się w sporze o to, czy Polak może odnieść sukces i za jaką cenę argumentem nieoczywistym, używanym różnie przez różne obozy.
Nie znaczy to jednak, że takie przekierowanie skojarzeń, aby polskość kojarzyła się jednak z wolnością, rozumnością, szczęściem jednostki, nie jest możliwe – w jakiejś mniej lub bardziej odległej przyszłości. W owej przyszłości będzie też zapewne w Polsce możliwy realizm polityczny, który nie zostałby wybuczany przez dowolny pseudopatriotyczny motłoch. Jednak dzisiaj – szczególnie w konsekwencji tryumfu prawicowej polityki historycznej – każda kolejna rocznica powstania warszawskiego staje się w coraz większym stopniu apoteozą z jednej strony szaleństwa, z drugiej estradowego oportunizmu. A to i tak najmniej szkodliwa forma obchodów, gdyż o wiele niebezpieczniejsze jest coraz bardziej konsekwentne wykorzystywanie mitu powstania warszawskiego jako narzędzia tworzenia i popularyzowania złej historii Polski, która ma posłużyć jako źródło i uzasadnienie złej polskiej polityki.
7. Ciągle nierozwiązany pozostaje też problem ofiar. Szacunek dla ofiar, brak szacunku dla decydentów? Szacunek dla ofiar, brak szacunku dla wydarzenia? Problem w tym, że ofiar nie da się uratować tak łatwo. Jak nadać im sens, jeśli uczestniczyły w wydarzeniu nie tylko pozbawionym (jeszcze?) sensu, ale wszelkie sensy (na razie?) niszczącym? I tu przewagę mają „muzealnicy”, bo kłamią.
**Dziennik Opinii nr 213/2015 (997)