Archiwum

Zięciak: Okupacja Krakowa

„Kraków to nie firma – miasto to my” – pod takim hasłem na Rynku Głównym rodzi się zalążek polskiego ruchu Occupy. Relacja Cezarego Zięciaka z krakowskiego Klubu Krytyki Politycznej.

Na Rynku Głównym w Krakowie powstał własnie zalążek polskiego ruchu Occupy. Tworzy go kilka grup mieszkańców: są członkowie ruchu lokatorskiego protestujący przeciw skandalicznej polityce mieszkaniowej – przejmowaniu kamienic przez prywatnych deweloperów i i szykanowaniu najemców; są zwolennicy przemyślanego, konsultowanego ze społecznością lokalną planowania przestrzennego; jest grupa anarchistów wzywająca do walki z prywatyzacją usług publicznych. Pojawiły się też osoby broniące zamykanych szkół i sprzeciwiające się przekazywaniu Kościołowi kolejnych miejskich działek.

Protestujący nie spierają się o parlamentarną politykę i światopoglądowe opcje, choć wiele ich dzieli. Wspólnie dopominają się o prawo do współdecydowania o kształcie miejskiej polityki, o to, by ich głos został wysłuchany. Opowiadają się za powiększaniem własności komunalnej i spółdzielczej – wbrew obecnej tendencji ich ograniczania. Nie godzą się na bycie ignorowanym przez rządzących – bo obowiązkiem polityków jest reprezentowanie interesów tych, którzy ich wybrali.

Krakowscy Oburzeni koczują w namiotach między Sukiennicami a kościołem Mariackim. W dzień zapoznają przechodniów ze swoimi postulatami, po południu układają strategię działania i dokształcają się w ramach warsztatów. Malują wspólnie transparenty, przygotowują posiłki. Ściana największego namiotu to ekran dla slajdów towarzyszących rozmowom o ruchu Oburzonych na świecie.

Wsparcie przychodzi z różnych stron: reprezentantów środowisk artystycznych, nauczycieli akademickich, a także przebywających w Krakowie uczestników protestów z innych krajów: psycholożki z amerykańskiego Delaware, Francuza, Hiszpana ze strajkującej przeciw reformie szkolnictwa wyższego Walencji. Brakuje polityków. W poniedziałek działalność miasteczka namiotowego zainaugurowała wprawdzie posłanka Anna Grodzka, ale żadna inna osoba związana z polityką lokalną lub krajową nie wykazała zainteresowania protestem. Nie pojawił się też ani razu prezydent Krakowa.

Mieszkańcy i turyści różnie komentują protest. Niektórzy przypatrują się z zaciekawieniem, inni z irytacją wyrażają niezrozumienie i obdarzają protestujących inwektywami („nieroby”, „lenie”, „utrudniacie życie porządnym ludziom”). Wielu dzieli się swoimi własnymi historiami, solidaryzując się z postulatami protestujących.

Nie dziwi więc, że dla władz Krakowa okupacja Rynku stała się solą w oku. Jak donosi prasa, urzędnicy wyrzucają sobie, że została wydana oficjalna zgoda na zgromadzenie, które w sezonie turystycznym zawładnęło sercem miasta. Ich zdaniem funkcjonowania krakowskiego centrum nie utrudnia bollywoodzka ekipa filmowa, która po drugiej stronie Sukiennic rozwinęła setki metrów kabli, ustawiła potężne lampy i odgrodziła się od świata odblaskowymi ekranami na potrzeby tworzonej przez siebie produkcji. Pecunia non olet, natomiast ludzkie dramaty nieprzebrane w kiczowaty kostium – przeciwnie.

Protest nie pasuje do promowanego przez władze obrazu Krakowa jako miasta dla turystów. Krakowskim Oburzonym nie będzie więc łatwo. Miasteczko na Rynku Głównym regularnie, w dzień i w nocy, nawiedzają patrole policji. 23 maja nad ranem pojawiła się urzędniczka z krakowskiego magistratu, aby zliczyć protestujących. Gdyby zgromadzenie liczyło mniej niż piętnaście osób, można by je bez przeszkód rozwiązane na mocy ustawy – i po kłopocie.

Miejscy urzędnicy wystosowali też pismo wzywające do natychmiastowego rozwiązania protestu i usunięcia namiotów z Rynku.

Okupacja trwa jednak nadal, pomimo że urząd postraszył protestujących grzywną i pacyfikacją miasteczka. Namiotów przybywa. Kraków przebudził się ze snu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij