Archiwum

Ufać czy kontrolować?

Rozbieżność między raportami pochodzącymi od tych, którzy pytają o nasze dane osobowe, i od tych, którzy te wnioski realizują, sięga setek tysięcy zapytań. Skąd ten bałagan?

Każda rozmowa, każde połączenie z Internetem, a nawet każda próba połączenia generuje dane: o abonencie, jego lokalizacji, urządzeniu, z którego korzysta, osobie lub serwerze, z którym się łączy, czasie realizacji. Właśnie te dane operatorzy muszą przechowywać przez 12 miesięcy. Na wszelki wypadek – a konkretnie na wypadek tego, że okażą się potrzebne w dochodzeniu, postępowaniu karnym, pracy operacyjnej służb czy działaniach wywiadowczych. Dzięki obowiązkowej retencji danych każdy z nas ma kartotekę, do której bez specjalnych ograniczeń i bez zadawania pytań może zajrzeć każda z dziewięciu służb. Nasze domniemanie niewinności musiało ustąpić w imię bezpieczeństwa. 

To nie jest odosobniony przypadek ograniczenia wolności obywatelskich w imię innej wartości, którą (w założeniu racjonalny i nas wszystkich reprezentujący) prawodawca uznał za ważniejszą. To się zdarza, a wręcz zdarzać powinno, bo żadne prawo – poza naszym prawem do godności i humanitarnego traktowania – nie jest bezwzględne. A jednak blankietowe gromadzenie dość wrażliwych danych o wszystkich bez wyjątku okazało się na tyle szczególnym przypadkiem, że już kilka sądów konstytucyjnych w Europie (w tym czeski i niemiecki) uznały je za niekonstytucyjne. Uznały tak nie dlatego, że sama zasada wydała im się sprzeczna z konstytucją, ale dlatego, że zabrakło minimalnych gwarancji chroniących prawa i wolności obywateli przed nadmierną ingerencją. 

W Polsce na rozpoznanie przez Trybunałem Konstytucyjnym czeka już siedem skarg wniesionych przez Rzecznik Praw Obywatelskich i Prokuratora Generalnego, które w większości dotyczą tego samego: braku odpowiednich gwarancji chroniących nas przed nadużyciami ze strony tych, którzy w imię bezpieczeństwa dostali szczególne uprawnienia. Bo każda władza ma to do siebie, że daje się nadużywać. Właśnie dlatego trzeba ją kontrolować. 

To teoria, której zastosowanie w przypadku policji i innych służb okazuje się wyjątkowo trudne. Kontrolowanie tych, którym w imię naszego bezpieczeństwa daliśmy przyzwolenie na używanie przemocy i działanie w sposób tajny, musi otrzeć się o paradoks. Z jednej strony im więcej wiemy o ich pracy i częściej patrzymy im na ręce, tym większe ryzyko, że z tej samej wiedzy skorzystają „ci źli”. Z drugiej, skoro powierzamy im coś tak cennego, jak nasze bezpieczeństwo, chyba powinniśmy chyba ufać? Tej kuszącej logice przeczy doświadczenie. W XXI wieku naprawdę trudno uwierzyć, że niekontrolowana władza z czasem się nie skorumpuje. A więc jednak kontrolować. Tylko jak? 

Można zacząć od najprostszego: zwiększenia transparentności działań władzy. Niech służby raportują społeczeństwu – temu samemu, które mają chronić – to, w jaki sposób wykorzystują swoje niebagatelne uprawnienia. Niech sprawozdają, ile razy, w jakim celu i z jakim skutkiem wykorzystywały podsłuchy i nasze dane telekomunikacyjne. Nie ujawniając szczegółów spraw i tajników pracy operacyjnej, niech się rozliczą ze stosowanych metod i ich skuteczności, bo w końcu stawką są nasze prawa obywatelskie. 

Ten postulat powraca za każdym razem, kiedy Urząd Komunikacji Elektronicznej ujawnia zbiorczą liczbę zapytań o nasze dane telekomunikacyjne, jakie policja, służby, sądy i prokuratura w danym roku skierowały do operatorów. UKE sporządza takie raporty od 2009 r., z roku na rok utwierdzając nas tylko w tym, jak niewiele wiemy. Cztery lata temu zapytań kierowanych do operatorów było ponad milion, w kolejnych latach liczba ta wzrosła do miliona ośmiuset tysięcy, żeby w 2012 po raz pierwszy spaść o całe 110 tysięcy zapytań. A tymczasem same służby zaczęły, w odpowiedzi na wnioski o dostęp do informacji publicznej, ujawniać liczby, z których wynika zupełnie inna tendencja: wzrostowa. Co gorsze, rozbieżność między raportami pochodzącymi od tych, którzy o nasze dane pytają, i od tych, którzy te wnioski realizują, sięga setek tysięcy zapytań. 

Problemem naprawdę nie jest magiczna liczba. To, ile w danym roku było zapytań o nasze dane, jest wypadkową wielu zmiennych, które w żadnym razie nie przesądzają o „skali inwigilacji”, jak lubią przedstawiać to media. Ostateczny wynik zależy od typów spraw i zastosowanych metod analizy kryminalnej (niektóre wymagają korelowania ogromnych ilości danych, np. danych wszystkich osób, jakie w danym momencie logowały się w stacji bazowej), od taktyk stosowanych przez samych podejrzanych (np. ile razy w tygodniu zmieniają kartę SIM), od praktyk operatorów (w jaki sposób realizują zapytania otrzymywane od służb i czy np. rozbijają je na mniejsze), a także od ich klientów (czy przenoszą swój numer między operatorami). W największej mierze zależy jednak od tego, co i jak się liczy. Ponieważ to samo usiłuje policzyć wiele różnych instytucji bez z góry ustalonej metodyki, mamy kompletny bałagan. 

Jedynym sposobem na wybrnięcie z tego kuriozum jest wprowadzenie jednolitej metodyki, która – co nieuniknione – zwiększy poziom biurokracji, ale przynajmniej sprawi, że to całe liczenie na coś się przyda. Niestety, magiczna liczba – nawet rzetelnie policzona – wciąż jednak nie wykaże, czy ktoś w tym złożonym systemie nie nadużył władzy kosztem naszych praw i wolności. Żeby móc to ustalić potrzeba znacznie, znacznie więcej – przede wszystkim niezależnego, zewnętrznego organu kontroli z dostępem do informacji niejawnych i działającego mechanizmu składania indywidualnych skarg. Chyba, że wolimy jednak zaufać. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Avatar
Katarzyna Szymielewicz
Zamknij