Kryzys zaufania dotyka nie tylko państwa, ale też modeli biznesowych wymuszających zbieranie danych.
Poruszenie wywołane rewelacjami Edwarda Snowdena zatacza coraz szersze kręgi: po erupcji medialnego zainteresowania, protestach obrońców praw człowieka i kilku fazach – różnie ukierunkowanego – oburzenia polityków przyszedł czas na ludzi kultury i globalne korporacje.
W tym samym tygodniu światowe media obiegły dwa zupełnie różne – a przez to znaczące – głosy w tej samej sprawie. Podczas gdy autorzy i wydawcy z 83 krajów wezwali państwa i korporacje do „obrony demokracji w erze cyfrowej”, największe amerykańskie firmy internetowe zaapelowały do rządu i kongresu Stanów Zjednoczonych o reformę systemu inwigilacji. Kto postawił lepszą diagnozę?
„Fundamentem demokracji jest nienaruszalna suwerenność człowieka. (…) To podstawowe prawo człowieka zostało przekreślone w wyniku nadużywania przez państwa i korporacje osiągnięć technologii do celów masowej inwigilacji” – pod tymi stwierdzeniami podpisało się kilkuset autorów i wydawców, w tym laureaci literackiej Nagrody Nobla. Żadne z nich nie było odkrywcze, ale każde jest ważne i warte powtórzenia. To, co coraz trudniej przyznać uwikłanym w dyplomację politykom, muszą czasem głośno powiedzieć ci, którzy świat opisują. Diagnoza postawiona w apelu ludzi kultury uderza swoją prostotą i bezkompromisowością: „Człowiek inwigilowany przestaje być wolny, inwigilowane społeczeństwo przestaje być demokracją. (…) Inwigilacja sprawia, że jednostka staje się przejrzysta, podczas gdy państwo i korporacja działają w sposób tajny. Jak już wiemy, władzy tej systematycznie się nadużywa”. Niby proste, a tak trudne do zaakceptowania i przekucia w działanie.
Czy to znaczy, że mamy się wypisać z Internetu? Odrzucić wygodne i kuszące interfejsy do świata niewyczerpanych bodźców? A może zapomnieć o prewencyjnej walce z przestępczością?
Literaci i wydawcy apelujący o wolność i demokrację nie zaproponowali konkretnych rozwiązań, ale przynajmniej nazwali odpowiedzialnych: wywołali do odpowiedzi państwa i korporacje. Apel podpisany przez Google, Microsoft, Apple, Facebook, Twitter, Yahoo, Linkedin i AOL ukazał się dzień wcześniej – stąd trudno go uznać za odpowiedź, ale idealnie wpisuje się w dyskusję. Zdaniem firm to jednak rządy (w pierwszej kolejności rząd USA) powinny rozwiązać problem: ujarzmić swoje służby specjalne i ograniczyć programy masowej inwigilacji. „W wielu krajach równowaga między uprawnieniami władz i prawami obywateli została naruszona – nastąpił przechył w stronę państwa. (…) To podkopuje wolności, które wszyscy tak bardzo cenimy. Czas na zmiany” – czytamy w ich liście otwartym do Baracka Obamy. Sprawa musi być poważna, a cele inicjatywy bezsporne, skoro tak różne – i na co dzień konkurujące ze sobą – firmy przemówiły wspólnym głosem. Mimo że od ujawnienia PRISM i innych programów masowej inwigilacji akcje największych firm internetowych nie straciły na wartości, a odpływ klientów nie okazał się dla nich realnym zagrożeniem, zamiast ciągłych tłumaczeń wybrały ucieczkę do przodu. W końcu ile razy można powtarzać zapewnienia w stylu: „nie dajemy nikomu bezpośredniego dostępu do naszych serwerów”, „nie możemy pokazać statystyk, ale uwierzcie nam na słowo”, „inwigilacja NSA dotyczy ułamka naszych klientów”? Po pewnym czasie, jak każda mantra, i ta przestanie być wiarygodna.
Komunikacyjnie o wiele lepiej wygląda propozycja zmiany prawa, które dziś zmusza firmy do współpracy z organami państwa i niewiele oferuje w zamian. Wygląda lepiej – ale dla kogo w rzeczywistości okaże się lepsza?
Reformatorska ofensywa firm to trudny orzech do zgryzienia – w zależności od perspektywy można w niej dostrzec aspekty pozytywne i negatywne; obiecujące i trzeźwiące.
Zacznijmy pragmatycznie. Kolejne doniesienia o tym, że służby monitorują, podsłuchują i profilują na masową skalę nie wywołują w zasadzie żadnych politycznych reakcji – a przynajmniej nie te, których byśmy oczekiwali. Nieuchronnie pogłębia się kryzys zaufania do władzy, którą sami sobie wybraliśmy, ale na horyzoncie nie widać lepszej. Nadzieja na realną zmianę coraz bardziej zakrawa na naiwność. W tym momencie do gry wkraczają korporacje, które z rozczarowującymi nas rządami mogą konkurować nie tylko na budżety: coraz silniejszą kartą przetargową w ich rękach jest dostęp do danych. Tych samych, którymi karmi się globalny system nadzoru w służbie polityki (nie)bezpieczeństwa. Nareszcie firmy przemówiły ludzkim głosem i domagają się zmiany. Arogancją byłoby odrzucać tak potężnego sojusznika w walce o reformę prawa i ucywilizowanie zasad dostępu państwa do naszych danych. Czy w takim razie zgadzamy się, by międzynarodowe korporacje – które, owszem, istnieją dzięki swoim klientom, ale pracują na rzecz swoich właścicieli i inwestorów – ramię w ramię z nami kształtowały politykę praw człowieka?
Polityczną stawką w tej grze nie jest przecież wysokość podatku VAT ani nawet nowe zasady przetwarzania danych osobowych, ale zdefiniowanie na nowo tego, co wolno służbom i co wolno obywatelom. Debata, którą wywołał Snowden, zawraca nas do pytań podstawowych – każe na nowo zdefiniować wolność i zastanowić się, co dla nas znaczy bezpieczeństwo. Czego boimy się bardziej: potencjalnego terrorysty czy wszechobecnego państwa? A jeśli chcemy bezpieczeństwa pojętego tak, jak definiują je służby, ile jesteśmy gotowi poświęcić i na jakich zasadach? Do tej debaty próbują teraz wkroczyć firmy, których interesy tylko w pewnym zakresie pokrywają się z interesami obywateli, na których prawa powołują się w swojej reformatorskiej ofensywie. Globalny system nadzoru nie działa w próżni. Dzięki Snowdenowi wiemy, że w istotnej mierze opiera się na danych, które na swoje potrzeby gromadzą największe firmy internetowe. I tylko do pewnego stopnia to gromadzenie danych jest uzasadnione naturą usług, z których korzystamy. Nie jest już dla nikogo tajemnicą, że to właśnie dane, które mniej lub bardziej świadomie zostawiamy w sieci, nakręcają internetowy ekosystem i pozwalają na generowanie zysków. Przede wszystkim dlatego są generowane, integrowane i przechowywane na taką skalę. Z tych samych baz danych i narzędzi, na których opiera się komercyjne profilowanie i reklama behawioralna, korzystają służby.
To sprzężenie zwrotne jest faktem, z którym nie sposób polemizować. Dlatego spór przeniósł się na poziom odpowiedzialności. Kto powinien przerwać błędne koło nadzoru: państwo – które dało swoim służbom nieograniczone uprawnienia – czy firmy, które zbudowały swoje modele biznesowe w sposób, który wymusza przetwarzanie coraz większej ilości danych? Żaden biznes nie działa w regulacyjnej próżni. Rozwój takich, a nie innych modeli generowania zysku był możliwy właśnie dzięki amerykańskiemu podejściu do danych, w którym zasadą jest swoboda działania, a nie ochrona prywatności. Z perspektywy czasu można się zastanawiać, czy polityka regulacyjna amerykańskiego rządu wobec firm internetowych od początku nie zakładała „wartości dodanej”, jaką dla narodowego aparatu bezpieczeństwa są dane zbierane w celach komercyjnych. Tego nie wiemy. Dużo do myślenia dają jednak takie reakcje, jak manifestacyjne zamknięcie biznesu przez Ladara Levisona, właściciela serwisu Lavabit, który uznał to za swój moralny obowiązek.
Osiem największych firm internetowych w proteście przeciwko polityce rządu nie może się po prostu wyprowadzić z USA. Dlatego domagają się reformy obowiązującego prawa. Z tą potrzebą nie sposób polemizować, ale nie można uznać, że pełną odpowiedzialność za to, jak funkcjonuje i czym się żywi globalny aparat nadzoru, ponosi państwo. Kryzys zaufania dotyka także modeli biznesowych, które wymuszają udostępnianie danych osobowych, a tym samym umożliwiają ich podwójne życie w sieci. Przyszedł czas na zmianę.