Kilku rzeczy na świecie nie lubię. Na przykład cynaderek, autostrad przez osiedla i klasycznej psychoanalizy. Z tą ostatnią jest taki kłopot, że w Polsce znają się na niej wszyscy, podobnie jak na reklamie czy polityce. A już szczególnie kto bardziej wykształcony, tym szerszą grupę ma prawo diagnozować. Pokusa jest wielka, bo wtedy można z wysokości katedry bezpiecznie wygłaszać sądy: społeczeństwo to, Polacy tamto. Narzędzi jest masa, bo z wujaszka Freuda czerpały całymi garściami pokolenia filozofów. Podczas gdy psychologia poddawała jego myśl coraz bardziej krytycznej ocenie, w humanistyce psychoanaliza hyca jak młody zajączek na polu kapusty, i to w swojej najbardziej pierwotnej, nieprzepracowanej formie.
Psychoanaliza całych grup społecznych ma pewną pułapkę: często sami diagnozujący do tych grup należą. Wysokość katedry nie ma tu nic do rzeczy. Nie widzimy rzeczy, jakimi są, widzimy je takimi, jakimi my sami jesteśmy – to stare przysłowie sprawdza się doskonale również w tym przypadku. Diagnoza, jaką wystawiamy, jest bardziej diagnozą nas samych. Często nieświadomą, zgoda.
Jako autorka zdania „Pierdolę, nie rodzę”, które od 2008 roku noszę na koszulce na łódzkie manify, czuję się wywołana do tablicy przez Agatę Bielik-Robson. Nie tylko z tego powodu, że hasło to ma kompletnie inne znaczenie, a w każdym razie dużo innych znaczeń niż tylko płaska apoteoza „obrazu bezdzietnej feministki jako obrazy porządku naturalnego”. Autor transparentu ma niewielki wpływ na jego odbiorców. Wszak, jak było powiedziane powyżej, widzimy rzeczy zawsze przez pryzmat siebie i swoich aktualnych problemów. Akurat w 2008 miałam na myśli raczej powszechny strajk reprodukcyjny nie feministek, ale zupełnie zwykłych kobiet, które spotykam codziennie na ulicach Łodzi. Strajk przeciw niegodnym warunkom pracy, likwidacji publicznej służby zdrowia i powolnej degeneracji oświaty. Przeciw „kompromisowi aborcyjnemu” i konsensusowi społecznemu, który prywatyzuje problem opieki nad potomstwem, również tym niechcianym.
Bardziej dotknęło mnie co innego. Owszem, zgadzam się, że opisane przez ABR uwewnętrznienie czasem następuje: widziałam na własne oczy postępowe środowiska zżarte robalem atmosfery spisków i przyzwolenia na przemoc, bo tak opisywała je druga strona. Widziałam też pryszczatych antykomunistów zorganizowanych zresztą jak KC KPZR w najlepszych czasach Nikity Chruszczowa, którzy „dla jaj” wymieniają się piosenkami o białej rasie, by w ten sposób skonsumować jakoś przylepianą im przez przeciwników brunatną gębę.
Nie zgadzam się jednak z oceną, że uczestniczki Marszu Szmat uwewnętrzniły czyjekolwiek stereotypy. Bo kostium to nie ubranie, a teatr to nie rzeczywistość. Co innego nieświadomie przejąć czyjeś rojenia, co innego umiejętnie się nimi posłużyć. I to właśnie zrobiły dziewczyny na Marszu Szmat, które na co dzień raczej nie chodzą okryte jedynie taśmą na biustach.
Zrozumienie tej różnicy wydaje mi się ważne, bo być może w przyszłości zwolni z poczucia winy setki osób, które w akcie protestu będą chciały posłużyć się maską stereotypu tylko po to, żeby go sparodiować czy po prostu wyrazić swoją solidarność z jego ofiarami. Dzięki temu znowu zobaczę Piotra Pacewicza w spódnicy na Paradzie Równości, a jest to widok niezapomniany.
Mówienie o mechanizmach uwewnętrznienia jest oczywiście ważne, bo przed każdym z nas stawia lustro, każąc nam się zastanowić, czy nadal jesteśmy sobą. Gorzej, jeśli to lustro staje się manekinem, kolejnym opresyjnym stereotypem, do którego powinniśmy się dopasować, aby przypadkiem nie skopiować czegoś z dyskursu wrogiego obozu. Takiego manekina widzę w tekście Agaty Bielik-Robson i jest on spokojną angielską damą wychowaną „w liberalnej atmosferze wolnej od przesądów i oskarżeń”. Nie jestem damą. Kiedy trzeba, jestem szmatą w czerwonej sukience, a kiedy trzeba, to pierdolę i nie rodzę. Biorę taką maskę, jaka mi pasuje. Każdemu wolno.