Hanna Gill-Piątek

Ogniu, krocz za mną

Zamiast pisać polemiki, prowokować je. Zawsze być krok do przodu i bez skrupułów najeżdżać zakazane obszary. Zmuszać imperium do kontrataku.

Jeśli Polskę napisał Sofokles, to tym bardziej określił też przestrzeń rodzimej debaty publicznej. Przekonuję się o tym ostatnio za każdym razem, kiedy próbuję wyjść poza ogródek przeznaczony dla tak zwanych zaangażowanych (bo już nie młodych) felietonistek. Kiedy piszę o polityce społecznej, edukacji, sprawach lokalnych, biedzie czy „prawdziwych ludzkich historiach”, wszyscy są zadowoleni. Podobne nagrody spotykają mnie za lekkie podśmiewanie się z tego, czego i tak nie mogę zmienić. Wolno mi pisać o problemach kobiet, bo jestem kobietą, o mniejszościach, prawach zwierząt lub protestach przeciw inwestycjom. Dopóki jestem na tym polu, wszystko jest OK.

Gorzej, jeśli odwieszając czerwony fartuszek perfekcyjnej gospodyni mojego podwórka, wybieram się na podbój jakiejś ziemi nieznanej. Nie daj ci boże, kobieto, postąpić krok w stronę dziedzin, o których z racji płci czy wykształcenia nie możesz mieć pojęcia. Zakazane dla ciebie będą tematy „twarde”, ani się waż wypowiadać o prawie, sporcie czy transporcie, trzymaj się z dala od zbiorowej tożsamości, a już zwłaszcza ręce precz od ekonomii i większych spraw świata pracy. Złamiesz milczący konsensus, dostanie ci się z lewa i z prawa, a nawet z boku, bo gdzie indziej umieścić tych biednych, wiecznie niezrozumianych liberałów? Piszesz do drobnych przedsiębiorców? Zostaniesz orbanowską opcją Krytyki Politycznej. Do klasy średniej? Zdradziłaś. Do antyfaszystowskich kibiców? Pomińmy to lepiej milczeniem. I wara ci od historii, dziewczynko, ją napisaliśmy już sami dawno temu.

Co ma do tego stary Sofokles? Mam wrażenie, że w nierozstrzygalnym sporze między Antygoną a Kreonem, między philią a polis, rozumianymi jako konflikt między plemienną więzią a racjonalną politycznością, głos kobiet w Polsce utknął gdzieś w pół drogi. Nie ma nic odkrywczego w tym, że wszystkie tematy, o których wolno mi się wypowiadać, można zaliczyć do pola philii. Przez wieki z tego powodu eliminowano kobiety z życia publicznego: postrzegano nas jako zbyt związane z rodziną czy lokalnością, abyśmy mogły wznieść się ponad małe interesy na poziom dobra wspólnego. Z tego powodu zawsze na poziomie polis decydowali o nas mężczyźni. Oczywiście bezstronnie i bezinteresownie dbając o nasze równe prawa, ponieważ wedle własnego mniemania z natury byli obiektywni. A że wychodziło, jak wychodziło? Cóż, nikt nie jest bez wad.

Przez dziesięciolecia pikietowałyśmy, maszerowałyśmy, nie raz z ulic zabierała nas policja. Dzięki naszym dzielnym babkom równouprawnienie powoli stawało się standardem. Nie spadło nam z nieba, podobnie jak ośmiogodzinny dzień pracy czy płaca minimalna. Aby mieć prawa, trzeba było się nachodzić. A jeszcze więcej roboty wymaga ich utrzymanie, bo ostatnie ćwierć wieku w Polsce boleśnie uświadomiło nam, kobietom, jak łatwo można te prawa odebrać.

I niby wszystko jest w porządku, nasz głos w debacie publicznej jest oficjalnie równoprawny, choć nad pełnym udziałem w życiu politycznym jeszcze ciągle pracujemy. Ale już jesteśmy blisko.

A tu nagle moje jednostkowe doświadczenie przeczy tej sielance.

Bo czuję, że jedyne, na co nam, kobietom, tak naprawdę pozwolono, to upubliczniony i głośniejszy płacz nad grobem Polinika, nad losami naszej rodziny, lokalnej wspólnoty, wąskiej grupy interesów. Że istnieje magiczna szklana ściana, która próbuje oddzielić mój głos od polis, gdzie można w sposób systemowy rozwiązać te problemy.

I to mnie wkurza. Bo byle szczeniak czuje się bardziej kompetentny w sprawach polis i gotów jest udzielać pouczeń niesfornym kobietom, które niebacznie zboczyły na nie swój teren.

Przestrzeń debaty publicznej została już dawno podzielona na balach w operze czy w rautach w lepszej dzielnicy. W tej przestrzeni odbywa się rytualny taniec, który nic nie zmienia. Nawet antysystemowe inicjatywy zawiązują się po odbębnieniu oficjalnych paneli, kiedy panie już pójdą do domu zajmować się lamentami nad losem bezdomnych i sierot. Owszem, to duże uproszczenie, bo przecież każdy potrafi wymienić kilka kobiet, które z powodzeniem realizują się w życiu publicznym, mając realny wpływ na kształt wielkiej polityki. I co z tego, skoro warunkiem przystąpienia do elitarnego klubu dżentelmenów jest wyrzeczenie się jakiejkolwiek związków z philią. Jeśli przypomnicie sobie Margaret Thatcher czy choćby Hannę Gronkiewicz-Waltz, będziecie wiedzieć, o czym mówię. Od kobiet po stronie polis wymaga się częstych demonstracji okrucieństwa, co ma zaświadczyć o ich gotowości do złożenia emocji na ołtarzu wyższej konieczności. Uważność czy wrażliwość są odczytywane jako nietaktowny wybryk, wynikający z braku politycznego obycia.

Taka sytuacja sprawia, że głos kobiet i ich sojuszników może być tylko reakcją. Jest oczekiwane, że pojawi się tam, gdzie zawiódł system, aby uruchomić wentyl interwencji lub charytatywności. Kiedy uboga kobieta na łamach „Gazety Wyborczej” w rozpaczy wyznaje „jestem skreślona”, tydzień później sprawę zamyka artykuł o tym, ile to dobrych ludzi pomogło Państwu X. I wszyscy są szczęśliwi, bo mają z głowy wszystkich skreślonych na parę miesięcy. A czemu dzieje się tak, że w Polsce jest coraz więcej nędzarzy bez żadnej nadziei na poprawę losu? Szersza refleksja grzęźnie w jakimś tygodniku opinii i nie staje się punktem wyjścia politycznej debaty. Taki sam mechanizm zadziałał w przypadku Ewy T., gdzie zamiast dyskusji o tym, czemu polski system szkolny premiuje biurokratycznych psychopatów, natychmiast zaczęto nagonkę na „mamę Madzi 2.0”, spychając całą sprawę w ciemne zakątki plemiennej philii.

Co można z tym zrobić? Nie znam uniwersalnej recepty, ale mam intuicję, że zamiast gasić cudze pożary, same powinnyśmy wszczynać własne.

Zamiast pisać polemiki, prowokować je. Zawsze być krok do przodu i bez skrupułów najeżdżać zakazane obszary. Zmuszać imperium do kontrataku, bo to ujawnia, że na podzielonej dawno mapie debaty publicznej nie ma dla nas miejsca. Pokazać środkowy palec społecznym oczekiwaniom.

W tym kontekście świetną robotę robią Kaja Malanowska pisząca o nauce czy Joanna Erbel podważająca mieszczańską obyczajowość, która dotąd była tematem tabu po wszystkich stronach barykady. Warto też rozważyć wycieczki w celu odłupania kawałków grup tradycyjnie uważanych za wrogie nam monolity. Zawsze znajdzie się tam jakiś podzbiór, którego potrzeby i doświadczenia nie są tożsame z deklarowanym interesem całej grupy. Dlatego pisanie do przedsiębiorców, kibiców czy klasy średniej ma moim zdaniem jakiś sens.

Niby to wszystko jest oczywiste, niby to wszystko już wiemy. A jednak ciągle dajemy się wepchnąć w przewidziane dla nas miejsce klęczące przy grobie Polinika. W tej scenie brakuje też Hajmona, uosabiającego syntezę philii i polis, czyli polityczną zmianę opartą na prawdziwym społecznym doświadczeniu i potrzebach. Być może jego czas jeszcze nie nadszedł. Gdybym miała szukać w Polsce tropu takiej nowej polityczności, zajrzałabym na przykład do programu Partii Zielonych. Ten Hajmon akurat jak u Sofoklesa ginie wraz z Antygoną w każdych kolejnych wyborach, ale być może kiedyś uda mu się zwyciężyć. Póki co jest sporo do zrobienia. Idźcie i podpalajcie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij