Hanna Gill-Piątek

Leczenie Łodzi telewizorem

Wyobraźmy sobie, że mieszkamy w domu z dużą, kilkuosobową rodziną. Co gorsza jest to nasza rodzina i do tego nie wiedzie się jej najlepiej: żona długo nie może znaleźć pracy, dziadek zdecydowanie za często zagląda do butelki, babcia zapomina coraz częściej własnego imienia, córka właśnie zaszła w ciążę w wieku 15 lat a średniemu synowi coraz gorzej idzie nauka. Zastanawiamy się chwilę nad rozwiązaniem tej katastrofalnej sytuacji i znajdujemy najlepsze z możliwych rozwiązań: kupujemy 50-calowy telewizor i stawiamy na środku mieszkania. Teraz przynajmniej wszyscy goście będą wiedzieli, że w naszej rodzinie dzieje się bardzo dobrze. Co za ulga.


Dwa tygodnie później zaczynamy zauważać, że telewizor ciągle wygląda świeżo i ślicznie, ale zupełnie nie pasują do niego nasi smutni i zgorzkniali bliscy. Każemy im zamknąć się we własnych pokojach i jako godną oprawę telewizora kupujemy wielki drogi dywan, designerską sofę, na której oczywiście nikomu z domowników nie wolno siadać. Jednak nadal drażni nas widok babci przemykającej do kuchni i boimy się, że nasi goście (być może zagraniczni!) zobaczą przypadkiem krzywą minę cioci, której pensja znowu nie starczyła do pierwszego. Najlepszym pomysłem wydaje się grzecznie wyproszenie rodzinki na strych, co prawda nieogrzewany, ale za to wystarczająco daleki, żeby nikt nie psuł nam doznań estetycznych w domu.


A teraz wyobraźmy sobie, że ten dom to Łódź, a rodzina – jej mieszkańcy. W tym momencie w odpowiedzi na ich problemy, biedę, bezrobocie, niski kapitał społeczny, wstawiamy w środek miasta 50-calową plazmę, czyli budujemy Nowe Centrum Łodzi. Oprócz niewątpliwie słusznej i użytecznej przebudowy dworca, nikt nadal nie wie, po co nam ten miś. Z pewnością jest na miarę naszych marzeń, trochę mniej możliwości. Czy będziemy szczęśliwsi, mogąc go oglądać? Czy poprawi nasz los? Zapytajcie mieszkańców ul. Ogrodowej, co dobrego mają z Manufaktury. Lub lepiej obejrzyjcie film Moja ulica, który Marcin Latałło poświęcił jednej z rodzin od pokoleń zasiedlających robotnicze famuły obok dawnych zakładów Poznańskiego. 


Klamka zapadła. Decyzje o powstaniu NCŁ podjęto jeszcze za kadencji poprzednich władz, które głos mieszkańców miały kompletnie w nosie, a chciały mieć na czym przeciąć wstęgę przy zagranicznych gościach. Wraz z globalnym kryzysem przyszły lokalne awantury, dzięki którym udało się uratować Łódź przed wypłukaniem budżetu na najbardziej absurdalne inwestycje planowane w tym rejonie. Ale nadal w spadku po ekipie Kropiwnickiego pozostała nam ciężka choroba, którą najkrócej można nazwać misiozą. Nowe Centrum traktujemy wyłącznie jako inwestycję wizerunkową, wizytówkę przeznaczoną dla potencjalnych przybyszów. Dlatego nie interesuje nas związek tej inwestycji z faktyczną jakością życia mieszkańców Łodzi, transparentność procesów decyzyjnych przy budowie, czy przyszłe koszty, jakie poniesiemy na jego utrzymanie. Ważne, żeby przyjechali mityczni Oni i zobaczyli, jakie mamy tutaj fajne rzeczy. O naszych faktycznych problemach Oni nie powinni dowiedzieć się nigdy.


Niestety, misioza atakuje nas coraz bardziej i rozszerza krąg swojego oddziaływania. Michał Frąk w swoim artykule Nowe Centrum Łodzi: Luksus wśród biedy?  właśnie namawia nas na to, żebyśmy oprócz telewizora myśleli już o zakupie dywanu i szukali designerskiej sofy, czyli zadbali, „by przyjezdni nie przeżywali szoku, jakiego można doznać, przechodząc z Manufaktury na ul. Legionów. Trzeba sprawić, by teren ten [NCŁ – przyp. mój] promieniował na wszystko, co wokół. By nie był enklawą luksusu pośród slamsów biedy. Trzeba siły związane z rewitalizacją przeznaczyć na tereny przyległe do NCŁ. Już dzisiaj myśleć o wykupie gruntów, zamianie mieszkań i ewentualnych wywłaszczeniach”. Czyli: trzeba usunąć kłopotliwą rodzinkę na strych. Bo rewitalizacja w Łodzi nie posiada w powszechnej świadomości wymiaru społecznego, jest tylko remontem fasad, które obejrzą goście. Jest czystą gentryfikacją, w której „gorszych” mieszkańców zastępują ci bogatsi i lepsi.


Jako główną motywację takich działań podaje się zwykle wstyd. Za Łódź wstydzimy się najbardziej wobec zewnętrznego obserwatora, który przybył tu z innych europejskich metropolii. Czujemy, że w jego ocenie wypadniemy słabo, słabiusieńko. Nasz kompleks jest tak ogromny, że jesteśmy w stanie zgodzić się na wydanie absurdalnych sum na przeróżne miejskie wizytówki: stadiony, kampanię promocyjną, nowe logo czy wreszcie Nowe Centrum. Imitując to, co oglądaliśmy w innych miastach, zapominamy o tym, czego nie widać zza sielskich uliczek czy gigantycznych wieżowców: o ogromnej pracy i środkach zaangażowanych w rozwiązywanie ludzkich problemów. Bez kultury, edukacji, dostępnego transportu publicznego, bez ciągłej czujności w zakresie problemów społecznych, bez zbudowania i podtrzymywania autentycznych więzi w lokalnych wspólnotach –najpiękniejsze europejskie miasta nigdy nie byłyby tym, czym są dzisiaj.


Artykuł Michała Frąka jest najlepszym przykładem na to, że nie wierzymy propagandzie sukcesu mówiącej o szerokich korzyściach wybudowania Nowego Centrum Łodzi. Gdyby rzeczywiście miało ono przynieść zbawienne pożytki dla okolicznych mieszkańców, jak choćby dużą ilość dobrych miejsc pracy, nie martwilibyśmy się o doznania estetyczne naszych gości: wszak ludzie żyjący na przyzwoitym poziomie lepiej dbają o swoje otoczenie. Tymczasem czujemy paniczny strach, że 90 hektarów wizytówki może nam nie wystarczyć. Dlatego może zamiast budować Łódź na kompleksach i wstydzie wobec gości, zacznijmy rozwiązywać prawdziwe problemy. Bo wstydzić powinniśmy się nie za to, że luksus sąsiadować będzie z biedą, ale tego, że pomimo wybudowania luksusu, bieda nadal w Łodzi istnieje. 

 

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij