Razem z siłą naszych rąk i umysłów eksportujemy niektóre nasze dzikie obyczaje. Na przykład uświęconą tradycję torturowania dzieci.
Wizerunek Polski dzieli się na dwie kategorie. Pierwsza to chłopiec do bicia w sosie własnym. To wszystkie sprawy, na które głośno narzekamy, lamentujemy albo się nimi oburzamy, ale zawsze tylko my i tylko w obrębie własnych granic. O własnych brudach dyskutujemy, kiedy nikt nas nie widzi, a przynajmniej tak nam się wtedy wydaje.
Druga część naszego wizerunku to dobre imię kraju za granicą. I tu panuje powszechny konsensus – ojczyzny nie wolno kalać w oczach obcych. Najlepiej, żeby obcy widzieli tylko to, co u nas najpiękniejsze. Nowe. Świadczące o naszym cywilizowanym statusie. Dlatego jeśli już musimy wpuścić gości do naszego kraju, budujemy świeżutkie autostrady i trzymamy ich w strefie kibica, karmiąc kiełbaskami. Ewentualnie wypasamy na malowniczych starówkach, modląc się, żeby za bardzo nie zboczyli z drogi. A jeśli ty, rodaku, wybierasz się w szeroki świat, pamiętaj, żeś wizytówką Rzeczypospolitej i nosisz na swoich barkach ciężar jej honoru.
No niestety. Trochę za dużo nas na świecie, żeby obyło się bez strat.
Wiele mogą powiedzieć o nas pracownicy tunezyjskich kurortów czy nasi sąsiedzi z wielu miast Stanów lub Europy.
Najoględniej mówiąc nie będą to zawsze opinie bardzo pochlebne. Choć większość z nas nie broi za granicą, bo po prostu nie ma tego w zwyczaju, część krzywdzących stereotypów nie wzięła się znikąd. Razem z siłą naszych rąk i umysłów eksportujemy na potęgę niektóre nasze dzikie obyczaje. Na przykład uświęconą tradycję torturowania własnych dzieci. Tak, torturowania, bo bicie i znęcanie się psychiczne nad kimś, kto nie może się obronić, należy nazwać po imieniu. Razem z rodzicami emigrują ku lepszej przyszłości setki chłopców i dziewczynek do bicia, które we własnym domowym sosie przeżywają piekło, kiedy nikt nie widzi. Lub przynajmniej kiedy rodzicom tak się wydaje.
Funkcjonariusze służb i nauczyciele w Coventry nie widzieli, co dzieje się w domu czteroletniego Daniela, lub po prostu nie mieściło się im to w głowie. Dlatego dawali wiarę rodzicom, który długi czas wciskali im brednie o tym, że dziecko szuka jedzenia w śmietnikach, bo cierpi na rzadką chorobę. Jak przeoczyli widoczne ślady pobić – nie wiem. Dopiero po śmierci chłopca rozpętała się na Wyspach medialna burza, która właśnie zakończyła się wyrokiem dożywocia dla matki i jej partnera. Do Polski sprawa szerzej dotarła dopiero teraz i od razu trafiła do drugiej kategorii wizerunkowej: tak, źli i zwyrodniali rodzice, ale – rany, rany! – afera kala polskie dobre imię. Znów złe brytyjskie media biją Polaków, a kiedy nam dzieje się w Anglii krzywda, nikt nawet nie piśnie. I to dla części komentatorów stanowi to zło niemal porównywalne z samym morderstwem. Jakby to była dobra okazja do tego typu refleksji.
W Polsce ustawowy zakaz bicia dzieci obowiązuje od trzech lat. Czy obserwowany spadek akceptacji społecznej dla takich zachowań jest bezpośrednim wynikiem zmiany prawa, czy może przemian cywilizacyjnych – nie wiadomo. Poprawiły się systemy szybkiego reagowania, choć daleko im jeszcze do doskonałości. Widać lepszą współpracę pomiędzy policją, innymi służbami i organizacjami niosącymi pomoc, działają zespoły interdyscyplinarne.
Jednak skala przemocy w rodzinie, pomimo tendencji malejącej, pozostaje ciągle bardzo wysoka.
Sama liczba Niebieskich Kart założonych przez policjantów dla małoletnich ofiar w zeszłym roku przekroczyła 19 tysięcy. Nie są to dane kompletne, bo takie karty wyrabiają także inne podmioty, na przykład szkoły.
Jest to wierzchołek góry lodowej, bo wykrywalność takich przestępstw jest znikoma, jeśli zestawić ją z badaniami fundacji Dzieci Niczyje. Aż 21 procent dzieci przyznaje, że doznało przemocy fizycznej ze strony dorosłych. I wciąż, pomimo tendencji spadkowej, aż 68 procent Polaków deklaruje ciepłe wsparcie dla okazjonalnego lania wymierzanego pociechom. Powtórzę: dwóch na trzech mijanych na ulicy ludzi w tym kraju uważa bicie dzieci za właściwe. Zdecydowanie przeciw jest tylko 11 procent. Jedna trzecia wyraża opinię, że traktowanie dzieci, łącznie z wymierzaniem kar, jest prywatną sprawą rodziny, w którą nikt nie powinien się mieszać. W przypadku Daniela rzeczywiście tak było.
Ciekawostką raportu TNS OBOP, z którego pochodzą te dane, jest fakt, że wśród osób lub instytucji, które powinny pojąć interwencję w razie wystąpienia przemocy w rodzinie, najmniejszym zaufaniem cieszył się ksiądz. Wymieniło go mniej niż 1 procent badanych.
Ustawa sobie, obyczaj sobie. Jeśli masz w Polsce dzieci, to wolność Tomku w swoim domku. Oczywiście duży Tomku, bo jeśli jesteś mały, ze swoimi prawami może się pożegnać. Pod warunkiem, że sprawa nie za bardzo wychodzi poza rodzinę. A już zwłaszcza do mediów, szczególnie tych zagranicznych.
Dopóki nie znajdziemy sposobu na radykalną zmianę naszej mentalności, będziemy co jakiś czas obrywać za tych, którzy ten „obyczaj” wywieźli w daleki świat. Z naszą 68-procentową akceptacją. Może i dobrze, że się teraz wstydzimy. Wyjdzie nam na zdrowie. Właściwie każdy przypadek podobny do historii Daniela, który zdarzył się tu, w Polsce, powinniśmy opisywać, tłumaczyć na kilka języków i wystawiać na specjalnym portalu dostępnym z każdego punktu globu. Obowiązkowo. Żebyśmy się wstydzili jeszcze bardziej. Bo chyba tylko to jest w stanie coś zmienić.
Mamy już dobre prawo, być może czas na jego skuteczną egzekucję. Egzekucję prawa, nie kolejnych dzieci.