Kilka dni temu zaproszono mnie do dyskusji o konsekwencjach rządów Margaret Thatcher. Siedziałam przy stole z trzema panami, do których prowadzący zwracał się, używając odpowiednich tytułów. Było zatem „panie profesorze”, bo rzeczywiście był tam pan profesor, „panie prezydencie” – tu chodziło o niegdyś pełnioną funkcję, którą mieszkańcy Łodzi wypowiedzieli mojemu współdyskutantowi pod koniec drugiej kadencji, i „panie prezesie”, litościwie nie „ministrze”, pewnie żeby nie wypominać trzeciemu uczestnikowi przykrego zdarzenia, które miało miejsce podczas pełnienia przez niego wysokiego urzędu. Do mnie, według reguły opisanej kiedyś przez Kingę Dunin, zwracano się po prostu „pani Haniu”, bo tytułów nie posiadam.
Wysłuchałam po kolei trzech wstępnych referatów: na temat wielkości postaci denatki (pan profesor), sowieckiego spisku animującego brytyjskie związki zawodowe (pan prezydent) i wreszcie o dobrodziejstwach powszechnej prywatyzacji wszystkiego (pan prezes, nie minister). Na sali zauważyłam młodego chłopaka w zielonej kurtce, który pilnie nam się przysłuchiwał. Przyszła kolej na moją wypowiedź, która w założeniu miała podnieść temperaturę debaty, co rzeczywiście znakomicie się udało.
Żelazna Dama dostarczyła lewakom tyle argumentów przeciwko swojej doktrynie, zarówno moralnych, społecznych, jak i ekonomicznych, że wsadzenie paru kijków w oko zapatrzonym w nią miejscowym liberałom nie stanowi wielkiego problemu.
Inna rzecz, że współrozmówcy robili wszystko, żeby mi przeszkodzić, od grzebania w tablecie, kręcenia się, do wchodzenia w słowo. Cóż, normy grzecznościowe widocznie przyjmują się tu trudniej niż przemocowe doktryny.
Widać było, że chłopak w zielonej kurtce bardzo przeżywał dyskusję. Kiedy przyszedł czas na pytania, wziął mikrofon w drżące ręce i przeprosił, że musi mówić po angielsku, ale jest zbyt zdenerwowany. „Jeśli chcecie zobaczyć prawdziwe skutki deregulacji, przeprowadźcie się na dwa miesiące do Stanów, zobaczcie, jak żyją tam biedni ludzie” – spuentował wypowiedź, rzucił mikrofon na stół i wybiegł z sali. Zachowanie to uczestnicy dyskusji uznali za obraźliwy incydent. Ja nie, choć po debacie dostałam od niego maila z przeprosinami.
Na tej dziwnej stypie po Thatcher dotarło do mnie, że zostawić po sobie dziurę w budżecie, doprowadzić miasto do upadku czy nauczać idei, których skutki chłoszczą nas właśnie po plecach kolejną falą globalnego kryzysu – jest w Polsce grzecznie. Zdenerwować się tym – już nie. A przecież wystarczy rozejrzeć się wokół po łódzkich ulicach i zobaczyć, jakie konsekwencje przyniósł bezkrytyczny zachwyt thatcheryzmem i bliźniaczą reaganomiką, które wyznaczały kierunek polskiej transformacji. Nie trzeba lecieć za Atlantyk, wystarczy wejść w bramę na Wschodniej czy Targowej. Podobno każdy z nas nosi w sobie od oseska jednostkową inicjatywę i odpowiedzialność, którymi wspiera dzieło wolnego rynku. Tutaj przez ostatnich dwadzieścia lat zamieniły się one w depresję i bezradność tak głęboką, że wyparowała stąd każda nadzieja.
Jak reaganomika jest siostrą thatcheryzmu, tak Łódź ma bratnie miasto za oceanem – Detroit. Tam kłopoty zaczęły się o dekadę wcześniej, kiedy zaczęto wdrażać w życie złote recepty neoliberałów. Skutki podobne: depopulacja, fatalna jakość życia, bezrobocie, szybujące wskaźniki przestępczości i zdewastowane złym planowaniem centrum, w którym co prawda wszędzie można dojechać samochodem, tyle że właściwie nie ma do czego. Ten ostatni etap niedługo w Łodzi osiągniemy, zważając na rozmach planowanych wielopasmowych arterii połączony z demontażem komunikacji publicznej. Z Detroit łączą nas również sny o tym, że wielkie inwestycje zastąpią prawidłowo prowadzoną politykę społeczną. A także pragnienia, że ktoś wreszcie dotknięciem czarodziejskiej różdżki naprawi wszystko za jednym zamachem.
Detroit otrzymało w prezencie od władz stanowych kogoś w rodzaju władcy absolutnego, który bez oglądania się na społeczny sprzeciw, wyniki referendum i demokratycznie wybranego burmistrza będzie dokonywał, jak to sam ujmuje, „prawdziwej olimpiady restrukturyzacji”. Kevyn Orr jest przecież specjalistą, pracował z wieloma koncernami, a w logice neoliberalnej miasto to nic innego jak firma. Och, gdyby ktoś taki przyjechał do Łodzi, gdyby coś takiego było możliwe! – karnawał zachwytów zdaje się nie mieć końca.
Jestem bardzo ciekawa, co z tego eksperymentu wyniknie. Jak na razie wychodzi na to, że dzika deregulacja dla silnych oznacza bogactwo, a dla słabych skutkuje dyktaturą. Co więcej, jeśli odpowiednio długo potrzymać ich w biedzie i beznadziei, sami będą o tę dyktaturę prosić. Chyba że będą niegrzeczni jak chłopak w zielonej kurtce i trzasną pięścią w stół. Do czego wszystkich z Łodzi i Detroit bardzo serdecznie zachęcam.