Nam, przyzwyczajonym do standardu Mili Borejko, usprawiedliwione odejście matki musi wydać się śmiałym rozwiązaniem fabularnym.
Dziś znowu nie powieść, a opowiadanie. Bo mocno utkwiło mi w pamięci, choć zawiera zaledwie zaczątek fabuły, zarys dramatu, proste portreciki bohaterów, trochę retrospekcji, otwarte zakończenie.
Sto pierwsza książeczka z serii Ważne Sprawy Dziewcząt i Chłopców, w której przez ponad dwadzieścia lat ukazywały się niewielkie opowiadania o konfliktach w małych społecznościach czy rodzinach. Śliczny poranek Anny Frankowskiej, rok 1988.
W niedzielny ranek z małą torbą podróżną ucieka z domu matka prawie pełnoletniego Jacka i piętnastoletniej Baśki, żona robiącego karierę naukową Jerzego, synowa eleganckiej starszej pani, opiekunka psa Bariego. Kobieta, która ma dość i nie widzi innego wyjścia z rodzinnego potrzasku.
Jej zniknięcie wywołuje chaos. Niewyprowadzony pies szaleje w przedpokoju, w zlewie piętrzą się brudne naczynia, na desce do prasowania – stos bielizny. W lodówce nie ma niczego gotowego do zjedzenia.
Brak pary pracowitych rąk wydobywa na jaw niewidoczny dotąd mechanizm życia codziennego.
Porzucona rodzina zaprezentuje się nam w pełnej krasie, zanim poznamy znękaną uciekinierkę. Zrozumiemy, że miała prawo mieć dość, zanim sama nam to wyjaśni.
Najwięcej dowiemy się o mężczyznach. Obojętny mąż kiedyś był czuły i pomagał w pracach domowych, a teraz zamyka się w gabinecie albo jedzie na sympozjum do Paryża. Ewentualnie wrzaskiem domaga się spokoju do pracy. Syna „wychowuje”, wydając zakazy i wymierzając policzki. Wystrzyżony na Limahla Jacek cynizmem pokrywa żal do rodziców, ale ceni wyłącznie szmal i związany z nim prestiż kombinatora. Handluje kasetami na stadionie „Skry”. Okrutnym szantażem wyciąga od matki oszczędności, chociaż jest bogatszy od niej. Robi tylko to, co przynosi szybki i konkretny zysk.
Przy tych skonfliktowanych egoistach płaczliwa i nieporadna córka wypada blado. Jest bezwolna i podatna jak plastelina. Jako jedyna pomaga w pracach domowych, dopóki brat jej nie wyszydzi. Chciałaby zadowolić wszystkich, nie myśli, nie działa, boi się życia. Co z niej wyrośnie, to największa troska matki.
Na tym tle pretensjonalna teściowa, która swoimi dolegliwościami wzbudza poczucie winy i dostarcza dodatkowych zajęć, stanowi relatywnie najmniejszy problem.
Matka z jednej strony „jest dla nich zwykłą służącą, praczką, pomywaczką”, z drugiej ma obowiązek „służyć i wysłuchiwać tych wszystkich narzekań, napadów złości, życzeń i zarzutów. Ma dogadzać, uspokajać, głaskać, bez prawa żądania rewanżu”. Niczym żywy worek treningowy przyjmuje na siebie i tłumi ciosy, które w przeciwnym wypadku rozniosłyby rodzinę na strzępy.
Oboje z mężem pracują, ale on przekazuje jej na życie niewielką część swojej pensji, resztę zachowując dla siebie. Jej wypłata nie jest jej – musi pokryć bieżące domowe wydatki. On jest docentem, uznanym naukowcem, ona – bliżej nieokreśloną urzędniczką. Przed urodzeniem dziecka nie zdążyła napisać pracy magisterskiej z pedagogiki, potem liczyła się już tylko kariera męża. Marzyła jej się praca w domu dziecka albo w domu poprawczym – „koniecznie trudna, żmudna i ambitna”. Nie dało się tego jednak pogodzić z opieką nad własnym potomstwem.
Poświęciła plany i ambicje zawodowo-społeczne dla rodziny i to poświęcenie obróciło się przeciwko niej. Poskutkowało wzgardą tych, dla których wyrzekła się siebie. Syn („mały, okrutny wampirek, który powoli wysysał z niej energię”) pyta, jak ona może żyć z takim strasznym facetem jak jego ojciec i wykonywać ogłupiającą urzędniczą robotę.
Odejście matki jest w pełni usprawiedliwione, tym bardziej, że dzieci nie są już małe. Ale żeby w stu pięćdziesięciu procentach zagwarantować jej sympatię czytelniczek, autorka funduje bohaterce wewnętrzną szarpaninę przy podejmowaniu decyzji i podsuwa środki nasenne, których zażycie sprawia, że uciekinierka zasypia w pociągu, nie wysiada na pierwszej stacji i nie wraca do kieratu.
Dokąd, śpiąca, zmierza? Do pewnego pensjonatu w Nałęczowie, gdzie bywała ze swoją energiczną mamą w przedmałżeńskich czasach, kiedy wszystko było jeszcze możliwe. Chce wrócić do tego momentu i zacząć od nowa. Zadbać dla odmiany o siebie, o swoją zniszczoną twarz, o ciało, o duszę. „Będzie teraz żyć tak, jak jej wygodnie i umrze tak, żeby było przyjemnie”.
Streszczam Śliczny poranek tak szczegółowo, bo oczywiście nam, przyzwyczajonym do standardu Mili Borejko, usprawiedliwione odejście matki nie może nie wydać się śmiałym węzłem fabularnym. W głowach mamy matkę karmicielkę, zawsze gotową pierś bez podmiotu. Metafora dziecka-wampirka jest dokładnym przeciwieństwem tego obrazu. Ale Frankowska poszła dalej.
Odejście bohaterki opowiadania to nie tylko gest założycielski niezależnej kobiecej podmiotowości, ale i wybór innego systemu wartości.
Zanim została żoną i matką, bohaterka gardziła „nijaką mieszczańską egzystencją, […] nie dopuszczała do siebie myśli, że i jej udziałem będą kiedyś gary, kosz z brudną bielizną, pasta do podłogi”. Zamierzała połączyć spełnienie własnych ambicji zawodowych z pracą dla społeczeństwa. Tymczasem zamknęły się wokół niej cztery ściany domu, zerwały relacje pozarodzinne. Przepadły gdzieś koleżanki, które też powychodziły za mąż. Teraz na przygodne kontakty społeczne odruchowo reaguje nieufnością i posądzeniem.
Domownicy, w tym (nie)wychowane przez nią dzieci, to egocentryczni mieszczanie. Mąż reprezentuje typ akademika robiącego karierę dla kariery, czyli zdobywania coraz wyższej pozycji w uniwersyteckiej hierarchii władzy. Syn to nowy drapieżny bazarowy kapitalista. Córka – przyszła idealna żona skupiona na swojej bezwolności. Dramat bohaterki polega na konfrontacji z kompletną obcością ludzi, którym oddała siebie.
Ta, która chciała zawodowo zajmować się wychowaniem, i to „trudnych” dzieci, nie dała rady z własnymi. Osiągnęła efekt odwrotny od zamierzonego i straciła wiarę w szlachetne zasady pedagogiki. Skłonna jest nawet diagnozować coś w rodzaju ogólnego upadku idei wychowania.
Kontempluje swoją klęskę i nie liczy na przełom. Wie, że na nic tu rozmowy, argumenty. Nie da się wytłumaczyć, dogadać, porozumieć. Także jej ucieczka nie da rodzinie do myślenia.
Zakończenie opowiadania dzisiaj mnie rozczarowuje. Historia wydaje się zmierzać w stronę rozlewiskowej kompensacji. Na horyzoncie pojawia się potencjalny nowy mężczyzna i nałęczowski pensjonat. Niebezpieczeństwo ugrzęźnięcia w prywatnej kobiecej enklawie jest tym większe, że nie wiadomo, jak KONKRETNIE bohaterka wyobraża sobie przyszłość. Zapewne sobie nie wyobraża.
Teraz widzę w tym zapowiedź (mamy rok 1988) paraliżu wyobraźni politycznej lat 90., ale z tamtej lektury Ślicznego poranku pamiętam wstrząs wywołany węzłem dramatycznym i odejściem matki.
Nie zapamiętałam zakończenia, tylko zawieszenie akcji. Dopóki nie przeczytałam tekstu ponownie, żyłam w przekonaniu, że ta uciekinierka może zrobić wszystko. Nawet jeśli na razie tylko z przyjemnością pije kawę, której zgodnie z zaleceniem lekarza długo sobie odmawiała.
Tekst ukazał się na blogu Elizy Szybowicz nietylkomusierowicz.wordpress.com