Publikowanie w sieci i pobieranie plików zawierających treści akademickie to nie jest kradzież jabłek ze straganu. O konsekwencjach zamknięcia portalu Library.nu.
W lutym monachijski sąd zadecydował o zamknięciu platformy Library.nu, internetowej przechowalni około 400 tys. recenzji, podręczników i informacji bibliograficznych. Oskarżycielem była koalicja wydawców, głównie niemieckich i związanych z największymi na świecie uniwersytetami – na przykład Cambridge University Press.
Czym strona zarejestrowana na wysepce Niue zasłużyła sobie na interwencję sądu? Interpretacje są skrajnie różne. Dla jednych autorzy Library (wcześniej Gigapedii) byli pionierami intelektualnego piractwa na niespotykaną skalę, dla innych – grupą zaangażowanych społeczników działających na rzecz udostępniania wiedzy.
Library.nu gromadziło przede wszystkim książki potrzebne w pracy naukowej i akademickiej: od przystępnych opracowań współczesnej filozofii, przez traktaty matematyczne i myśl polityczną, po publicystykę Žižka i prace o uprawach roślin strączkowych w klimacie umiarkowanym. Wiele z nich to były pozycje wciąż niedostępne w bibliotekach uniwersyteckich całego świata.
Na książkach zebranych w Library.nu, tak jak w tradycyjnej bibliotece, nikt nie zarabiał, przynajmniej nie bezpośrednio – strona pokrywała koszty działania z reklam. Witryna nie przechowywała sama żadnych plików, oferowała jedynie odsyłacze do miejsc, gdzie ktoś daną książkę wcześniej umieścił (niekoniecznie nielegalnie – według prawodawstwa wielu krajów dzieła np. Kanta, Twaina czy Sienkiewicza nie są objęte ochroną).
Z tej darmowej wiedzy korzystali z pewnością ci, którzy w swojej lokalnej bibliotece raczej nie mogą znaleźć na przykład angielskiego tłumaczenia Biopolitica e filosofia Roberta Esposito. Byli wśród nich też ci, dla których nieosiągalna jest nie tylko nowa filozofia kontynentalna, ale także cały korpus wiedzy, którą zachodni czytelnik ma wyciągnięcie ręki.
Do listy beneficjentów należy wreszcie dopisać rzesze ludzi na całym świecie, dla których 75 dolarów – a tyle, albo i więcej, potrafią kosztować książki zachodnich autorów – to wydatek ponad siły.
Krótko mówiąc: z Library korzystali studenci i pracownicy nauki z Wenezueli, Chin czy Polski – z tego samego powodu: nie mieli innej szansy, by poznać najnowsze światowe publikacje.
Obrońcy idei praw autorskich, pojmowanych tak, jak wydaje się je pojmować monachijski sąd, przekonują, że kopiowanie jakichkolwiek treści to kradzież. Że za naszą „korzyścią” musi iść w tym przypadku czyjaś „strata”. Twórcy i dystrybutorzy gier komputerowych przez ostatnie dwie dekady ponosili straty przez „bazarowe” piractwo, masowy handel umożliwiający nabywanie kopii gier za jedną dziesiątą ceny sklepowej. Podobnie jest z kopiami filmowych blockbusterów. Jednak nawet w przybliżeniu nie przypomina to problemu kopiowania treści akademickich.
W sieci krążą skany artykułów z pism naukowych, za które autorzy nie wzięli ani złotówki i które są nieodpłatnie dostępne w czytelniach; część autorów udostępnia swoje książki i teksty dobrowolnie (w Polsce robią to na przykład Anna Nacher czy Lech Nijakowski), inne nie są w ogóle objęte ochroną – bo na przykład autorzy uzgodnili z wydawcą, że ten ma prawa tylko do wersji papierowej.
Publikowanie i pobieranie plików pdf zawierających treści akademickie to nie kradzież jabłek ze straganu, a to, czym są „wiedza” i „informacja” w dobie sieciowego przyspieszenia, jest definiowane właśnie na nowo. Truizem jest tylko to, że przedstawiają one pewną wartość i trzeba zapewnić ich autorom prawa do udziału w ewentualnych dochodach. I to, że tradycyjna koncepcja prawa autorskiego, a tym bardziej jego egzekucja, nie stanowią żadnej pozytywnej odpowiedzi na dzisiejsze wyzwania.
W dyskusji, którą zamknięcie Library.nu powinno wywołać, najważniejsze jest wskazanie tych ludzi, dla których działania antypirackie nie są jedynie „regulacją” rynku – lecz oznaczają odcięcie od dostępu do kultury i możliwości kształcenia się.
Wiedza i informacja to narzędzia pozwalające na wyrównywanie społecznych różnic; utowarowienie jeszcze bardziej ogranicza dostęp do nich – a przecież nigdy nie był on do końca wolny i egalitarny.
—
Zapraszamy na debatę W obronie piractwa prowadzoną przez Jakuba Dymka: 14 listopada, środa, godz. 19.00, Wrocław