Archiwum

ACTA, CETA… wolna kultura?

Komisja Europejska najwyraźniej przywiązała się do złych praktyk, przez które ACTA trafiła na pierwsze strony gazet. Komentarz Katarzyny Szymielewicz.

W Barcelonie skończyło się właśnie doroczne Forum Wolnej Kultury. Wolnej, niekoniecznie darmowej. Na fali europejskiego zamieszania wokół ACTA i zewsząd padających deklaracji politycznych, że konieczna jest reforma prawa autorskiego, debatowano już nie o tym, czy i kiedy, ale jak. W bardzo międzynarodowym gronie nie zabrakło badaczy, artystów, prawników, aktywistów ani samego Richarda Stallmana.

Z tej burzy mózgów wyłonił się krajobraz dość przewidywalny, niemniej całkiem atrakcyjny: skrócenie okresu ochrony praw na dobrach niematerialnych, wzmocnienie praw użytkowników, ochrona domeny publicznej, prawo korzystania z utworów w celach niekomercyjnych jako zasada, a nie, jak dziś, wyjątek, wreszcie nowe modele podziału zysków, które uwzględniają wszystkich twórców i radykalnie ograniczają liczbę pośredników między odbiorcą a autorem.

Nie będzie lekko, co do tego nikt nie ma wątpliwości. Kiedy w lipcu w Parlamencie Europejskim z hukiem upadała ACTA – wróg numer jeden ruchu na rzecz wolnej kultury – wszyscy zdawali sobie sprawę, że to dopiero pierwsza bitwa. Jest jasne, że ani USA, ani Unia Europejska nie są gotowe do odpuszczenia represyjnej polityki egzekwowania praw autorskich. Stany Zjednoczone są w o tyle komfortowej sytuacji, że amerykańskie prawo chroniące interesy posiadaczy praw (Digital Millenium Copyright Act) faktycznie działa eksterytorialnie, ponieważ podlegają mu największe firmy internetowe. Natomiast tam, gdzie nawet DCMA nie wystarcza, można się posiłkować współpracą z ICANN (Internetowa Korporacja ds. Nadawania Nazw i Numerów) i arbitralnym blokowaniem domen.

Unii Europejskiej zostaje dogadywanie się z tzw. państwami trzecimi, żeby wzmocnić ochronę „europejskich twórców i wynalazców”. Kolejną taką próbą jest CETA – negocjowana właśnie umowa handlowa z Kanadą. Komisja Europejska najwyraźniej przywiązała się do złych praktyk, które wywindowały ACTA na pierwsze strony gazet, bo znowu mamy do czynienia z umową, która mimo etykiety „handlowa” może dotkliwie uderzyć w prawa obywateli-użytkowników internetu. Wyciek (tak, ta historia naprawdę się powtarza) projektu umowy ujawnił, że do CETA przeniesiono w zasadzie cały rozdział ACTA zawierający sankcje karne, w tym te służące do walki z niekomercyjnym wykorzystywaniem utworów chronionych prawem autorskim. Te sankcje nie tylko nie podlegają harmonizacji w ramach Unii Europejskiej, a więc są negocjowane przez poszczególne rządy, ale także w dość oczywisty sposób wpływają bezpośrednio na obywateli.

Wszystko wskazuje na to, że po raz kolejny mamy do czynienia z próbą ukrycia niepopularnej polityki za kulisami struktur europejskich i pod osłoną tajnych negocjacji (rzecz typowa dla umów handlowych), tak żeby była bardziej strawna. Zamieszanie wokół ACTA dowiodło, że takie praktyki czasem stają politykom kością w gardle, trudno więc uwierzyć, że o wnioskach z tej lekcji tak szybko zapomnieli.

Komisja Europejska potwierdziła, że rzeczywiście w nowej umowie negocjowanej z Kanadą znalazły się postanowienia przeniesione z ACTA. Jednak negocjacje trwają, a projekt umowy podlega nieustannej ewolucji i wiele wskazuje na to, że kontrowersyjne punkty już zostały zmodyfikowane lub złagodzone. Problem w tym, że aby się o tym naocznie przekonać, potrzeba kolejnego wycieku (a z ich wiarygodnością różnie bywa). Jedynym sposobem, żeby ten represyjny trend zahamować, jest radykalna zmiana politycznego myślenia, a na to się nie zanosi.

Polski rząd, jak to ma w zwyczaju w przypadku niewygodnych „spraw europejskich”, milczy i czeka. Milczą zaprawione w bojach Ministerstwo Gospodarki oraz Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Minister Zdrojewski nigdy nie ukrywał, że zależy mu na „wzmocnieniu praw twórców” i nawet kiedy się okazało, że nie wszyscy twórcy czują się w tej polityce reprezentowani, a prawa tych reprezentowanych bywają egzekwowane dość kontrowersyjnymi metodami, swojego podejścia nie zmienił.

Skoro tych polityków nie przekonały masowe protesty przeciw ACTA, zapewne nie przekonają ich też racjonalne argumenty, jakie lada dzień zawisną na stronach Forum Wolnej Kultury. A szkoda, bo nie jest to głos radykalny, ignorujący ekonomiczne i prawne uwarunkowania. W cyfrowym świecie, którego oczekiwania dość dobitnie sformułowali młodzi skaczący przeciw ACTA, to raczej zdroworozsądkowa propozycja. Na pewno wymaga ona czasu, ale daje też szansę na pogodzenie postaw, które zimą okopały się po dwóch stronach barykady. Jak każdy dialog, tak i ta sprawa wymaga wyjścia z narożnika. Obywatele już wyszli.

Katarzyna Szymielewicz   –  współzałożycielka i prezeska fundacji Panoptykon. Pracowniczka naukowa Instytutu Studiów Zaawansowanych. Prowadzi seminarium Od „elektronicznego oka” do „płynnego nadzoru”   –   rozmowy o społeczeństwie nadzorowanym.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Avatar
Katarzyna Szymielewicz
Zamknij