Prezydent właściwie nic nie musiał. Ale przecież mógł, prawda? Zakończyć żałosną szopkę z cyklu „a może jednak dogadamy się z PSL” i „w sumie to nie wiadomo, kto ma większość”. Przyznaję, że się łudziłem.
W poniedziałek wieczorem prezydent Duda ogłosił, że powierzy misję formowania rządu Mateuszowi Morawieckiemu. W orędziu ogłosił:
„Po spokojnej analizie i przeprowadzonych konsultacjach postanowiłem powierzyć misję sformowania rządu premierowi Morawieckiemu. Tym samym zdecydowałem o kontynuowaniu dobrej tradycji parlamentarnej, zgodnie z którą to zwycięskie ugrupowanie jako pierwsze otrzymuje szansę utworzenia rządu. Tak jak zapowiadałem w trakcie kampanii wyborczej i tak jak to zawsze miało miejsce od czasu uchwalenia obowiązującej Konstytucji Rzeczypospolitej”.
czytaj także
Do ostatniej chwili łudziłem się, że Andrzej Duda przerwie ten coraz bardziej męczący spektakl i powie, że skład rządzącej koalicji jest znany, że wiemy, kto ma 248 głosów, a kto nie – no i że generalnie nie będziemy robić sobie jaj, drogie Polki i drodzy Polacy.
No ale nie. Nowy rząd będzie tworzył dotychczasowy premier, choć nawet z treści orędzia wynika, że w sumie to nie wiadomo po co. Kalkulację prezydenta wyobrażam sobie mniej więcej tak: wyborcy opozycji szanować go nigdy nie będą, zresztą, po co mu ich uznanie, skoro o trzecią kadencję ubiegał się nie będzie. Liderzy opozycji strzelą fochy na X-ie, ale i tak przez kolejne ponad 1,5 roku będą występować w roli petentów w niemal każdej istotnej sprawie – dogadywać się jakoś będzie trzeba, bo inaczej weto zrobi im z rządzenia jesień średniowiecza.
Dla własnego obozu politycznego – innego prezydent Duda miał nie będzie, bo to nie jest polityk od budowania partii, ani nawet robienia w niej kariery – „misja” Morawieckiego to zawsze dodatkowe dwa tygodnie na wypłaty pensji, premii, przelewy, transfery, kitranie, wynoszenie i palenie papierów i tak dalej, i tym podobne. A koszty? Dla prezydenta z pewnością bardzo umiarkowane. To tak naprawdę poczucie niesmaku u niewielkiej części najbardziej chwiejnych wyborców, skupione raczej na premierze, i tak nielubianym w Zjednoczonej Prawicy i jej elektoracie.
czytaj także
Być może to sam Kaczyński nalegał, by prezydent jeszcze raz okazał lojalność i postąpił wbrew elementarnej logice i powadze. Jak wiemy od klasyków filozofii politycznej, działanie (lub wymuszanie działania) na zasadzie „bo tak” to wyznacznik pozycji suwerena (w tym wypadku już tylko suwerena obozu politycznego, ale zawsze). Tym bardziej że w ostatnich dniach prezydencki szef kancelarii powbijał prezesowi kilka poważnych szpilek w cztery litery.
Tak czy inaczej, najbardziej stratny na całej operacji jest obecny premier. Najwierniejszy elektorat PiS, który jeszcze wierzył w cud lub geniusz prezesa, innej decyzji Dudy „nie zrozumiałby”, ale też Morawieckiego nigdy nie potraktuje jako swojego. Z kolei dla frakcji narodowych technokratów polskiej prawicy, którym – dzięki pieniądzom i sieci kontaktów w gospodarce – premier mógłby jeszcze kiedyś przewodzić, przedłużanie trwania u władzy raczej szkodzi wizerunkowo.
W końcu „kompetentni fachowcy” i „patriotyczni kapitaliści” nie powinni tak desperacko trzymać się państwowych stołków, nieprawdaż? Wątpię, czy nawet człowiek o ksywie „Pinokio” mógł uwierzyć we własne kłamstwa o przeciąganiu kolejnych posłów opozycji. Znów – to wciąż wygląda na realizowanie suwerennościowych poleceń prezesa.
Matyja: W kwestii normalizacji funkcjonowania państwa często „wystarczy nie kraść”
czytaj także
Przedłużanie fikcji niepewności zmiany władzy jednych niepokoi, mnie raczej nuży. Ale w orędziu Dudy widzę też coś pocieszającego. Zamiast podkreślić odrębność od Kaczyńskiego, prezydent podtrzymuje fikcję spójności obozu pod wodzą tego pierwszego. Mogąc chronić wizerunek aktywów przyszłych, podtrzymuje resztki samopoczucia twardego jądra wyborców. Na krótką metę ta fikcja spójności będzie wrzodem na tyłku nowego rządu, na dłuższą – opóźni rekompozycję Zjednoczonej Prawicy w stronę czegoś nowego i groźniejszego, bo zdolnego docierać poza twardy elektorat.