Gdy przy tzw. murze Błaszczaka od kilku dni o azyl prosiły kobiety z dziećmi, ja próbowałem uporządkować myśli, zapisując hasło – „Bezpieczna granica to taka, na której nikt nie ginie”.
Na granicę polsko-białoruską pojechałem na przełomie kwietnia i maja, gdy aktywiści pisali, że ludzi w lesie znów jest bardzo dużo, że sytuacja coraz bardziej zaczyna przypominać jesień 2021 roku – oraz że brakuje im rąk do pracy. W odpowiedzi na jeden z takich apeli zgłosiłem się do pomocy.
Z aktywistami spędziłem tydzień. Robiłem wszystko, co akurat trzeba było zrobić: gotowałem i sprzątałem, odbierałem paczki i jeździłem po zakupy, porządkowałem magazyny z pomocą humanitarną i chodziłem do lasu, aby tę pomoc ludziom nieść.
A tuż po powrocie przeczytałem, że Anna Michalska – rzeczniczka straży granicznej – jest bardzo zaskoczona, że w lesie w ogóle są jacyś ludzie.
– Gdzie te osoby są? Co się z nimi stało? Myśmy tych osób nie widzieli. Czy takie osoby rzeczywiście przekroczyły granicę? – pytała dziennikarza białostockiej „Wyborczej”.
– Mamy monitoring na całej długości granicy. Czy to przy pomocy urządzeń stałych, czy mobilnych. A więc ewidencjonujemy przekroczenia, a tu aktywiści mówią o osobach, których oprócz nich nikt nie widział – dziwiła się.
czytaj także
Pod koniec maja wszyscy ich zobaczyli.
W sobotę, 27 maja, przy granicznym płocie w okolicach Białowieży pojawiła się około 30-osobowa grupa osób migrujących składająca się z co najmniej czterech rodzin z Syrii i z Iraku, wraz z dziećmi.
„Są w lesie od 12 dni, w tym miejscu od czterech dni. Rodziny w obecności funkcjonariuszy, aktywistów, mieszkańców i dziennikarzy nieustannie proszą o azyl i przede wszystkim o bezpieczeństwo. Gdy prosili o azyl, znajdowali się już na terenie Polski. Od metra do trzech metrów jest to jeszcze terytorium Polski” – relacjonowała OKO.Press aktywistka Grupy Granica Dominika Ożyńska.
Osoby migrujące znalazły się w potrzasku, z jednej strony groźby szczucia psami przez białoruskich pograniczników, z drugiej pokaz siły i demonstracja szczelności polskiej granicy. Po kilku dniach granicznego spektaklu Białorusini grupie pozwolili wycofać się spod płotu.
A niedługo później w Polsce rozpoczął się polityczny spektakl.
„W czwartek, 15 czerwca, polski Sejm głosami posłów PiS, Konfederacji i Kukiz ’15 – posłowie Lewicy i KO nie wzięli udziału w głosowaniu, a Trzecia Droga wstrzymała się od głosu – ogłosił sprzeciw wobec unijnego pomysłu relokacji uchodźców. PiS chce zorganizować referendum w sprawie przyjęcia dwóch, podkreślmy: dwóch tysięcy osób, wobec których już przeprowadzono procedury, potwierdzono tożsamość, udzielono azylu” – pisała na łamach „Krytyki Politycznej” Katarzyna Przyborska.
Dziś straż graniczna nie udaje już, że nic się nie dzieje. Przeciwnie, ostrzega przed „prowokacjami”, mówi o „nowym etapie presji migracyjnej”. Rusza kampania wyborcza, więc o granicy znów może być głośno.
Tymczasem na Podlasiu – w ciszy – aktywiści opatrują rany po drucie żyletkowym, ale i po pobiciach.
Oraz znajdują kolejne ciała.
Polacy biją na granicy?
Granica polsko-białoruska stała się kolejnym miejscem kryzysu humanitarnego u bram Europy w sierpniu 2021 – wraz z pojawieniem się grupy uchodźców i migrantów w Usnarzu Górnym. W te wakacje miną dwa lata, odkąd przez Podlasie po nowe życie do Europy Zachodniej idą ludzie. Jest to bardzo atrakcyjny szlak migracyjny. W ocenie ekspertek i ekspertów do spraw migracji, ale także przemytników, przekonujących osoby wybierające się w drogę – jest bezpieczny. A już na pewno bezpieczniejszy niż szlak przez Morze Śródziemne.
Za złudne poczucie bezpieczeństwa Polska byłaby w stanie sprzedać Podlasie
czytaj także
Widziałem łodzie, którymi ludzie przeprawiają się przez Morze Śródziemne (gumowe, liche pontony obijające się smętnie jeden o drugi w portowym doku na Lampedusie), znam statystyki śmierci na Morzu Śródziemnym (niemal 27 tys. od 2014 roku i już 400 w pierwszym kwartale 2023 roku) oraz historie ludzi pozostawianych samym sobie na środku morza z kaszlącym z braku paliwa silnikiem (pamiętacie tę scenę z Pływaczek?).
Spędziłem też niezliczoną liczbę godzin na rozmowach z aktywistami z Podlasia oraz chodziłem z nimi po lesie przy granicy. I podzielam zdanie, że szlak biegnący przez Białoruś i Polskę jest bezpieczniejszy niż szlak przez Morze Śródziemne.
Ale to wcale nie znaczy, że jest bezpieczny.
Osoby migrujące przez Białoruś i Polskę do Europy Zachodniej są narażone nie tylko na bardzo trudne warunki (w chwili publikacji tekstu już 48 potwierdzonych ofiar oraz wielu zaginionych), ale także na przemoc.
Już samo wyrzucenie człowieka za granicę – czyli nielegalny z punktu widzenia prawa międzynarodowego, ale zalegalizowany w Polsce głosami posłów Prawa i Sprawiedliwości oraz wsparty przez pojedynczych senatorów opozycji push-back – to przemoc. A jest to praktyka na granicy stosowana jawnie, powszechnie i codziennie.
Push-back naraża też na dalszą przemoc. Narusza zasadę non-refoulement – kamień węgielny całego systemu prawa uchodźczego – która mówi, że nie wolno wyrzucać ludzi do kraju, gdzie grozi im niebezpieczeństwo. I nawet jeśli w tym wypadku zignorujemy represyjny i totalitarny charakter państwa białoruskiego, uznając, że Łukaszenka terroryzuje Białorusinów, a uchodźców i migrantów traktuje instrumentalnie, jako siłę nacisku na Unię Europejską – to przecież od samego początku kryzysu humanitarnego na Podlasiu wiadomo było, że po drugiej stronie służby białoruskie biją ludzi.
Ale coraz częściej słychać, że na granicy biją nie tylko Białorusini, ale także Polacy.
Gdy pogranicznicy zatrzymają 100 osób – 200 przejdzie
Noce na podlaskich wsiach są ciche, więc policyjne syreny słychać już z oddali. Rozpędzone auto mija sklep popularnej sieci Arhelan, za nim goni radiowóz. Chwilę później pościg zawróci i zakończy się nagle, tuż za zakrętem. Policja odda strzał ostrzegawczy, auto staranuje barierkę i wbije się w płot. Znów zapadnie cisza, ale nie na długo, bo zawyją syreny strażackie, zwołujące z okolicy załogę wozu, który pomknie w stronę rozbitego na płocie auta. Z przeciwnej strony na miejsce przyjadą dwie karetki pogotowia.
Jeśliby przyjąć za pewnik to, co jeszcze w maju mówiła Anna Michalska, to nasza granica jest bezpieczna, bo jest szczelna. A jeśli już komuś uda się przez nią przedostać, to skończy tak jak tych kilkoro Afgańczyków, których przewoził za niemałą przecież opłatą pewien Gruzin. Na płocie za Arhelanem.
A więc granica jest bezpieczna. Noc w noc strzegą jej służby, które dzień w dzień składają społeczeństwu meldunki.
Prawo jest fikcją, skuteczność zapory jest fikcją. Prawdziwe są tylko przemoc i śmierć
czytaj także
Z Twittera straży granicznej niemal codziennie dowiadujemy się, ile osób próbowało przedostać się przez granicę. 24 marca – 122 osoby. W różnych dniach kwietnia – 94, 89, 97. W maju – bez zmian. Na przykład 26 maja do Polski próbowało nielegalnie przedostać się z Białorusi 107 osób, m.in. obywateli Etiopii i Maroka. W czerwcu – to samo.
Ale aby spróbować odmalować pełniejszy obraz sytuacji na granicy, lekturę komunikatów SG należy uzupełnić o głos ekspertów oraz działających w terenie osób z ruchu aktywistycznego.
Profesor Maciej Duszczyk z ośrodka Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego twierdzi, że zapora graniczna powstrzymuje jedynie 30 proc. osób migrujących. To znaczy, że gdy straż graniczna zatrzyma sto osób, dwieście przejdzie.
Tę tezę potwierdzają aktywiści działający w terenie. Jeżeli mają dużo wezwań o pomoc w nocy – od ludzi, którzy przeszli przez granicę – to rano pojawi się komunikat np. o setce zatrzymanych na granicy. Jeśli rano pojawi się komunikat o setce zatrzymanych – wieczorem i w nocy będą mieli pełne ręce roboty.
W tym samym czasie, gdy do szpitala odwożeni są Afgańczycy z pościgu, niecałe 10 minut autem od miejsca zdarzenia trwa udzielanie pomocy innym Afgańczykom. Tyle że z dala od drogi i z dala od świateł, gdzieś pośrodku bagien, gdzie zapalenie choćby jednej latarki może ściągnąć na ludzi poważne niebezpieczeństwo.
Bez zasięgu
Początek akcji często wygląda tak samo – najpierw przychodzi zgłoszenie, potem zaczyna się pakowanie. Tak było i tym razem. „Trzy osoby: jedna kobieta, dwóch mężczyzn. Standardowe potrzeby” – czyli nikt nie zgłasza zagrożenia życia czy ciężkich problemów ze zdrowiem. Pół biedy.
Cała akcja zajmuje nam ponad osiem godzin – z czego większość czasu pochłonie bezpieczne dojście do grupy, czyli takie, które nie zwróci uwagi nikogo, kto mógłby wezwać służby. Iść trzeba więc lasem, im gęstszy, tym lepszy, przez drogi, dróżki i przecinki przebiegać, padać na ziemię, gdy z oddali słychać samochód, przytulać się do drzew, gdy nad głowami przelatuje helikopter, i nie robić zbędnego hałasu.
W końcu są. Witamy się serdecznie, ściskamy dłonie, wymieniamy imiona. Pochodzą z krajów afrykańskich, brat z siostrą z Kongo, towarzyszy im mężczyzna z Kamerunu. On mówi po angielsku i francusku, oni tylko po francusku. Mają po 20–30 lat.
Zaczynamy od rozłożenia plandeki, aby usiedli na suchej powierzchni. Jednocześnie rozlewamy do kubków gorącą, bardzo słodką herbatę oraz gęstą warzywną zupę. Gdy wypiją, zjedzą, przebiorą się w suche ubrania – będziemy mogli chwilę porozmawiać.
Są wystraszeni i zdezorientowani, nocą przeszli przez rzekę, kobieta zgubiła but, jedną stopę ma zawiniętą w folię. Nie mają już nic do jedzenia, pili wodę z bagna, ale na szczęście niewiele. Spali w lesie, na gołej ziemi, mają przemoczone ubrania. Choć to już wiosna i niemal maj, to w takich warunkach, z zimnym i ciężkim kompresem na całym ciele, w który zamieniły się ich kurtki, bluzy, swetry i podkoszulki – są bardzo mocno wychłodzeni.
czytaj także
W telefonach mają białoruskie karty SIM, więc zasięg raz łapią, raz tracą. A bez zasięgu ani rusz – nie działa mapa, nie da się też dogadać z przemytnikiem, któremu opłacili tę – ponoć bezpieczną – podróż. Pozostaje więc siedzieć w lesie i czekać na pomoc.
Przebieramy ich w suche ubrania, mężczyzna z Kamerunu ściąga z siebie przemoczoną pomarańczową podkoszulkę z dwoma flamingami i napisem „Forever rich”, karmimy i opatrujemy spuchnięte oraz bielejące z wilgoci stopy, a następnie wyjaśniamy, w jakiej sytuacji się znajdują.
– A więc możecie złożyć w Polsce wniosek o azyl. Wezwiemy wtedy do was służby, którym powiecie „I want asylum”, a oni was zatrzymają i zabiorą: albo na placówkę, gdzie rozpocznie się cała procedura, albo zignorują waszą prośbę i wywiozą was prosto do Białorusi.
Oczywiście nie chcą trafić z powrotem do Białorusi.
– Jeśli służby przyjmą wniosek o azyl, najprawdopodobniej traficie do zamkniętego ośrodka, w którym spędzicie kilka, a nawet kilkanaście miesięcy (rekordziści spędzili niemal dwa lata – to kilku mężczyzn z Iraku, którzy zostali zatrzymani na jesieni roku usnarzowskiego, ale tego już im nie mówimy). Jeśli wasz wniosek zostanie rozpatrzony pozytywnie, wyjdziecie na wolność, jeśli nie – deportują was do waszych krajów.
Oczywiście nie chcą ani trafić do zamkniętego ośrodka, ani wracać do siebie. Chcą jechać do rodziny i przyjaciół na Zachód, do Niemiec i do Belgii. W końcu za to zapłacili przemytnikowi po kilka tysięcy dolarów.
– Możemy wezwać pogotowie do twojej siostry, jeśli bardzo boli ją kolano. Ale razem z pogotowiem przyjedzie straż graniczna.
Siostra mówi, że da radę.
Myślą, co robić. Chcą jechać na Zachód.
– W takim razie dalej musicie radzić sobie sami.
Rutynowa gra
– Przypominam, że wchodzenie na pas przygraniczny jest wykroczeniem, a za pomocnictwo w przekraczaniu granicy grozi kara pozbawienia wolności do ośmiu lat – strażnik mierzy wzrokiem jedną z osób z ruchu aktywistycznego tak długo, aż ta w końcu warknie do niego:
– To niech pan nie wchodzi na ten pas i nikomu nie pomaga.
Trudno czasem zachować spokój podczas tych niby rutynowych kontroli. Niby to rutynowych, no bo przecież, aby nas wylegitymować, musieli podjechać aż pod przygraniczny las.
– Skąd jesteście?
To taka gra – oni wiedzą, kim jesteśmy, a my wiemy, co oni robią. Jeśli przyjmiemy ich zasady, pójdzie gładko. Odpowiemy grzecznie na wszystkie pytania i powiemy – tak, oczywiście, gdy tylko spotkamy jakichkolwiek cudzoziemców, to natychmiast powiadomimy służby. A poza tym to przyszliśmy tu tylko na spacer z psem.
Strefa rozszczepienia: uchodźcy z dwóch granic na podlaskiej wsi [reportaż]
czytaj także
Co tym razem akurat jest prawdą.
– Zewsząd.
Ale jeśli nie zagramy na ich zasadach, to pójdzie jak po grudzie. Zawrócą nas do pozostawianego pod lasem samochodu, aby spisać tablicę i stan licznika. Będzie to wyglądać komicznie – nas czworo i pies, prowadzeni przed terenowym autem straży granicznej, jak banda niesfornych dzieciaków drepczących szkolnym korytarzem po reprymendę od wychowawczyni.
Teraz już nie pomoże zagadywanie, czy mogą nam pożyczyć papierowy ręcznik, albo chociaż chusteczki, bo pies, z którym przyszliśmy do tego lasu na spacer, właśnie wytarzał się w czymś cuchnącym.
I po co było pyskować?
Tylko że nie zawsze da się zagrać na ich zasadach. Czasem jest to kwestia własnych przekonań i wyznawanych poglądów, które nie pozwalają na poddawanie się represyjnym kontrolom z przyklejonym uśmiechem do twarzy. A czasem po prostu puszczają nerwy.
Wróg publiczny
Aktywiści i aktywistki oraz obrońcy praw człowieka z małych organizacji pozarządowych od początku kryzysu humanitarnego na Podlasiu byli (i nadal są) dla władzy – czyli ich przedłużenia w terenie, jakim są służby mundurowe – elementem wrogim. Wprowadzenie strefy stanu wyjątkowego – wydarzenie bez precedensu we współczesnej historii Polski – było wymierzone bezpośrednio w media, ale także w aktywistów. I to właśnie aktywiści – poza osobami w drodze, rzecz jasna, odczuli ten cios najmocniej.
Pierwszego dnia po wprowadzeniu strefy zostali wygnani z Usnarza Górnego, gdzie niemal do ostatniej minuty czuwali nad uwięzionymi w pasie granicznym ludźmi. We wspomnieniach z wyjazdu z Usnarza żal miesza się z gniewem, czasem pojawiają się też pytania: – A co by było, gdybyśmy się postawili i nie wyjechali?
Zwyciężyła jednak obawa, że za wszelki opór cenę zapłacą ludzie uwięzieni w pasie granicznym. Że to na nich mundurowi wyładują swój gniew, gdy uporają się z aktywistami i gdy zostaną z nimi sam na sam, z dala od fleszy aparatów fotograficznych i kamer telewizyjnych. Że będą mogli zrobić z nimi, co zechcą.
Tak rząd chce pomagać uchodźcom w 2023 roku [rozmowa z ministrą Ścigaj]
czytaj także
Taki zresztą był cel wprowadzenia strefy stanu wyjątkowego – pozwolić służbom działać bez świadków, co najpełniej wyrażał niejednokrotnie szef MON Mariusz Błaszczak.
„Wprowadzenie stanu wyjątkowego pomoże w tym, że unikniemy ataku z tyłu, że tak się wyrażę” – przekonywał mieszkańców Podlasia Błaszczak 3 września, czyli w dniu wprowadzenia stanu wyjątkowego. „Funkcjonariusze nie będą mieli za plecami wycieczek złożonych z przedstawicieli różnych organizacji, czy to powodowanych jakąś lekkomyślnością, czy też powodowanych innymi przyczynami”.
Ale tak jak postawienie płotu nie zatrzymało ruchu migracyjnego, tak represyjny charakter strefy stanu wyjątkowego nie ograniczył działań aktywistów. W ekspresowym tempie nauczyli się poruszać w nowej rzeczywistości, a na swoje sztandary wpisali hasło, że pomaganie jest legalne. Co wcale nie było i nadal nie jest takie oczywiste.
Za niesienie pomocy ludziom w drodze aktywiści i aktywistki spotykały i nadal spotykają się z szykanami i represjami. To codzienne drobniejsze i grubsze złośliwości podczas kontroli na drogach, to spisywanie pod byle powodem, czasami kilka razy dziennie, to kręcenie się pod domami, arbitralne wlepianie mandatów, czasem z docinkiem – przecież dobrze wiemy, kim pan/pani jest.
Są także i poważniejsze sprawy, jak nocny nalot na bazę KIK pod zarzutem przemytu ludzi (sprawa umorzona), zatrzymanie aktywistki KIK Weroniki Klemby na 48 godzin i wszczęcie prokuratorskiego śledztwa w kierunku przemytu ludzi (sprawa umorzona) oraz takie samo zatrzymanie piątki aktywistów (sprawa dalej w toku).
Dodajmy do tego wywleczenie z auta tłumacza Grupy Granica oraz brutalne zatrzymanie grupy aktywistów przez tajniaków w maskach z trupimi czaszkami, które często noszą podczas zadym kibole i nacjonaliści.
Dodajmy także spuszczenie powietrza z opon karetki Medyków na Granicy, o co podejrzewa się WOT-owców, co zbiegło się z pobiciem małżeństwa Irakijczyków oraz Syryjczyka pod Hajnówką (11 listopada, podkreślmy, a sprawców nie zatrzymano) oraz powybijaniem szyb w autach Medyków (sprawcy zostali zatrzymani).
Dodajmy też, że na początku tego roku ktoś przeciął dwie opony w aucie aktywistów, gdy oni sami byli na akcji. Sprawy nie nagłaśniano, bo nikt nikogo nie złapał za rękę, ale w tym miejscu i w tym czasie byli tylko aktywiści i straż graniczna.
Polityczny klimat niechęci wobec osób niosących pomoc w lesie znajduje odbicie także w internetowych pohukiwaniach i groźbach, które płyną z anonimowych kont o profilu skrajnie prawicowym.
Podobne pohukiwania kierowane są także w stronę osób migrujących. Pod komunikatami straży granicznej, obok deklaracji stania murem za polskim mundurem, pojawiają się oczekiwania, aby przestać wreszcie z migrantami na granicy się cackać, porządnie ich pogonić, a jak to nie pomoże – to zacząć strzelać.
Nocny las, latarki tną ciemność. Oto świąteczny klimat według straży granicznej
czytaj także
Nazwiskiem pod tymi wezwaniami podpisał się Rafał Ziemkiewicz – nacjonalistyczny publicysta – który tak skomentował jeden z komunikatów straży granicznej: „Zaczynam się obawiać, że same puszbaki (pisownia oryg. – przyp. aut.) to za mało. Każdemu nachodźcy przed wypchnięciem z powrotem do Łukaszenki powinno się spuszczać taki wpie*dol żeby mu się odechciało nawet myśleć o kolejnej próbie” – napisał na Twitterze.
Historie z lasu
Nie wszystkie interwencje przebiegają tak sprawnie jak ten ośmiogodzinny marsz do trójki mieszkańców Afryki. Grupa Granica oraz aktywiści działający niezależnie od koalicji dzień w dzień publikują dramatyczne relacje ilustrowane zdjęciami stóp okopowych – rozmiękniętych, trupio bladych i pomarszczonych pięt, popękanych i ropiejących podeszew, nabrzmiałych i napuchniętych palców i fioletowych paznokci.
Są też blizny i rany po drucie żyletkowym – stare i świeże.
Są zatrucia wodą z bagien, skręcone kostki, złamane kończyny.
Są Syryjczycy, Afgańczycy, Jemeńczycy, są ludzie z Afryki Północnej i z Afryki Subsaharyjskiej. Są ludzie, którzy uciekają przed wojną, i są ludzie, którzy uciekają przed biedą.
Są też dzieci.
Są też historie wielokrotnych push-backów, niezależnie od stanu pochodzenia, stanu zdrowia czy wieku osób migrujących.
To wszystko na Podlasiu cały czas się dzieje – a jeszcze w maju rzeczniczka straży granicznej dziwiła się, że w lesie są ludzie.
Są też historie niepublikowane, które w zasadzie skończyły się dobrze, ale co by było, gdyby pomoc nie dotarła na czas? Jak na przykład historia z początku stycznia tego roku, którą opowiedziała mi jedna z osób biorących udział w interwencji.
Push-backi trwają, ale pogranicznicy powinni się bać. Także przez sprawę Frontexu
czytaj także
– Szliśmy do nich w nocy, a to była cholernie ciemna noc. Ręki przed twarzą nie było widać. Kolega co jakiś czas świecił latarką, a ja trzymałam się jego plecaka, nie widząc nawet, gdzie stawiam kroki. Po drodze urwał się z nimi kontakt. Jak się później okazało, rozładowały im się telefony, a naładować nie mieli jak, bo polska straż graniczna podczas push-backu rozwaliła im porty USB. Gdy tylko zdążyli przejść z powrotem do Polski, wezwali pomoc – a chwilę później telefony padły. Po jakimś czasie dotarliśmy do nich, a w zasadzie to się o nich potknęliśmy. Spali, i to bardzo głęboko. Dwóch się przebudziło, a trzeci nie. Pytam o jego imię – nie pamiętam, powiedzmy, że był to Mohammed. Wołam więc szeptem „Mohammed, Mohammed!”. Nic. Mówię do przyjaciela: szturchnij go, bo ja się boję. Nie byłam pewna, czy oddycha. Przyjaciel zaczął go szturchać, w końcu Mohammed się przebudził. Był w hipotermii i miał problem z kolanem. Opatrzyłam mu je od razu. Całe ciało miał zimne, nie mógł się ruszać. Myślę, że to był ostatni dzwonek, żeby go obudzić. Udało mu się zjeść trochę zupy i nie zwrócić, choć miał mdłości. Dostał leki. Poprawiło mu się. Jego towarzysze powiedzieli nam, że mają po 16–17 lat i że są braćmi. Nie mieliśmy tego jak zweryfikować. Powiedzieli też, że byli wyrzucani z Polski ponad 10 razy, pokazywali zabliźnione już szramy po drucie żyletkowym, na dowód tego, ile razy przechodzili przez granicę. Opowiadali też, że zostali spryskani gazem przez polską straż graniczną. Następnego dnia byli już w zdecydowanie lepszym stanie. Mohammeda nadal bolało kolano, jego bracia musieli go prowadzić, ale ostatecznie dotarli tam, gdzie mieli dotrzeć. W bezpieczne miejsce.
Są też historie, które każą stawiać sobie pytania nie tylko o prymat prawa międzynarodowego nad krajowym, ale też o prymat etyki nad prawem pisanym przy biurku, a także o granice działań w stanie wyższej konieczności. To także pytania o zaufanie do państwa.
No police, no police
Gdy Rafał Ziemkiewicz nawołuje do bicia ludzi na granicy, tuż po godzinie 22 odbieramy wezwanie o pomoc od sześcioosobowej grupy.
Pięciu mężczyzn, jedna kobieta, są z Kamerunu. Siedzą niemal przy drodze, więc ryzyko, że zostaną zatrzymani, jest olbrzymie. I choć spieszymy się, to przejście niecałego kilometra nocą przez las zajmuje ponad godzinę.
To marsz w ciszy i ciemności, z przystawaniem co kilkanaście kroków, by sprawdzić mapę, z padaniem na ziemię, gdy zza drzew padają snopy świateł przejeżdżających aut, z nasłuchiwaniem, czy ktoś nie idzie, z potykaniem się o niewidzialne w tych ciemnościach zwalone konary drzew i z desperackim wyciąganiem rąk przed siebie, by uniknąć kolejnego ciosu wygiętą przez osobę z przodu gałęzi.
Gdy docieramy na miejsce, kobieta zaczyna cicho łkać, pokazując na nogi. Początek stopy okopowej, rany po drucie żyletkowym, bóle kolan w wyniku urazów i przeciążenia. Ma piękne, francusko brzmiące imię i nie więcej jak dwadzieścia kilka lat.
Co tutaj robi? Nie ma czasu na zadawanie takich pytań. Kobieta dostaje suchą odzież i buty. Ja w tym czasie rozdaję wszystkim białe, papierowe kubki, w które zaczynam rozlewać gorącą herbatę.
– Give my your cup, my friend, give me your cup. It’s tea. Hot and sweet. Give me your cup – szepczę, bo w tych ciemnościach wyraźnie widzę tylko te białe kubki. Najpierw herbata – rozlewam pięć termosów, następnie zupa – trzy termosy. Powoli wszyscy przestają dygotać.
Mężczyźni błagają, aby zabrać ich z lasu, mówią, że błąkają się od dwóch tygodni, że kierowca (czyli przemytnik) ich zablokował i że nie odbiera, że nie chcą umierać w lesie. W tym czasie kobieta szepnie opatrującej ją osobie na ucho, że nie czuje się komfortowo z mężczyznami, że w nocy śpi z dala od nich. Jeden z mężczyzn powie, że jest jego siostrą. Ona powie, że to jej koledzy.
czytaj także
Kobieta dostaje naładowany telefon oraz numer alarmowy – tylko dla niej. Jeśli się odezwie, to aby jej pomóc – zgodnie z prawem – będziemy musieli powiadomić służby, czego z kolei ona nie chce, bo wie, czym to grozi. Wszyscy w lesie wiedzą. Dlatego gdy mówimy grupie, że za wyprowadzenie ich z tego lasu groziłoby nam osiem lat – tak jak dzień wcześniej groził nam strażnik – kiwają ze zrozumieniem.
„No police, no police” – na samym początku kryzysu wiele osób w lesie właśnie tak witało się z aktywistami. Wiedzieli doskonale, że straż graniczna wywozi na Białoruś wszystkich bez wyjątku, nawet dzieci. Ale często podkreślali, że to Białorusini ich biją, a Polacy nie. Ale coraz częściej słychać, że to się zmienia.
Co się słyszy na granicy
Pod nazwiskiem nikt o tym nie opowie, nikt nawet nie chce wypowiadać się anonimowo – ale na Podlasiu coraz częściej słychać, że polska straż graniczna bije ludzi.
O tym, że niszczone są telefony, że zabierane są plecaki z pomocą, że za granicę wywożone są osoby prosto ze szpitala, z urazami, które wymagają hospitalizacji – słychać od dawna. O tym, że przy samym płocie używany jest gaz łzawiący, wiemy od samej straży granicznej. Ale od niedawna słychać, że używanie gazu łzawiącego staje się normą podczas zatrzymań już po przekroczeniu granicy, w lesie przed wywózką. Słychać, że gazem po oczach dostają także nieletni; że obok pociętych drutem kolczastym nóg i rąk pojawiają się podbite oczy i złamane nosy i że ma to związek z tym, że słychać o popychaniu, kopaniu, o ciosach w głowę i o biciu kolbami karabinów.
Słychać też, że szczególną brutalnością wykazują się kobiety.
I słychać też, że są strażnicy, którzy nie chcą chodzić na patrole, bo nie chcą bić ludzi, a w grupie trudno się im przemocy wobec osób migrujących przeciwstawić.
Te głosy idealnie wpisują się w białoruską propagandę, która chcąc wybielić brutalne działania własnych służb, od dawna oskarża stronę polską o przemoc, a nawet o mordowanie ludzi. W ocenie ich autentyczności trzeba być więc niezwykle ostrożnym.
Ale te głosy słychać coraz częściej, więc nie wolno ich też zignorować. Bo jeśli faktycznie tak się dzieje, jak się na Podlasiu mówi – to znaczy, że służby w lesie zaczęły słuchać internetowych pohukiwań skrajnie prawicowych przeciwników migracji.
*
Zdaniem Border Violence Monitor Network – sieci europejskich organizacji pozarządowych publikujących od 2021 roku Czarną Księgę Pushbacków – przemoc na zewnętrznych granicach Unii Europejskiej rośnie.
Brytyjski „Guardian”, omawiając raport, przytacza tezę badaczy, że podczas pandemii koronawirusa „nikt nie był w stanie udokumentować bezprecedensowego wzrostu najbardziej brutalnych form przemocy wobec osób przemieszczających się wzdłuż zewnętrznych granic UE”. Badacze wskazują, że straż graniczna w 13 krajach na zewnętrznych granicach UE zaczęła stosować tak „makabryczne taktyki odstraszania”, jak bicie, golenie głów, przymusowe rozbieranie się, przemoc na tle seksualnym oraz szczucie psami”.
Również Polska znalazła się w Czarnej Księdze.
Dlaczego osoby z białoruskiej granicy trafiają głównie do ośrodków zamkniętych?
czytaj także
„Osoby push-backowane wspominają o zastraszaniu, poniżaniu, grożeniu użyciem broni palnej, popychaniu, zmuszaniu do przechodzenia przez ogrodzenie z drutu kolczastego na stronę białoruską, szczuciu psami, używaniu gazu łzawiącego, zmuszaniu do wchodzenia do rzeki mimo niskich temperatur, odmawianiu pomocy humanitarnej i medycznej, niszczeniu telefonów i kart SIM, mówią też o celowym wprowadzaniu w błąd, wywożeniu na granicę białoruską mimo zamarznięcia i wyczerpania” – czytamy we fragmencie opisującym sytuację na polsko-białoruskiej granicy.
Jak dotąd przypadków bicia osób migrujących przez polskie służby nie udokumentowano.
Straż graniczna odpowiedziała na moje pytania o stosowanie środków przymusu bezpośredniego podczas zatrzymań osób migrujących oraz o to, czy ktokolwiek z funkcjonariuszy zgłaszał nadużycia stosowania tych środków.
„Nie prowadzimy statystyk, jeśli chodzi o liczby agresywnych zdarzeń z udziałem cudzoziemców w stosunku do polskich patroli, ale odnotowujemy eskalację takich zajść w ostatnim czasie” – poinformowała mnie rzecznik Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej mjr Katarzyna Zdanowicz. Wskazała, że o agresywnych zdarzeniach Straż Graniczna informuje na bieżąco na swojej stronie internetowej. W ostatnim czasie SG informowała m.in. o ostrzelaniu patrolu ze strony białoruskiej.
„Bardzo często wśród osób atakujących są zamaskowani mężczyźni, posługujący się językiem rosyjskim. Do ataku wykorzystują nienaturalnie występujące w lesie cegły, kostkę brukową, które nieprzypadkowo znalazły się w przyległym do linii granicy terenie. Te rzeczy są dostarczane i gromadzone przy linii granicy przez służby białoruskie, które w dalszym ciągu wspierają nielegalną migrację” – podkreśliła mjr Zdanowicz.
„Do agresywnych zachowań ze strony cudzoziemców dochodzi podczas próby nielegalnego przekroczenia granicy z Białorusi do Polski”
Jeśli chodzi zaś o stosowanie środków przymusu bezpośredniego wobec osób zatrzymywanych już w Polsce, to, jak się dowiedziałem, straż graniczna nie prowadzi zbiorczych statystyk.
„Jednakże za każdym razem, jeśli funkcjonariusz zastosuje środki przymusu bezpośredniego (gaz, kajdanki, siła fizyczna w postaci technik obezwładnienia), sporządza notatkę do właściwego przełożonego” – przekazała rzecznik podlaskiej SG.
czytaj także
„W przypadku nieuzasadnionego użycia środków przymusu bezpośredniego prowadzone są czynności wyjaśniające” – dodała.
Oraz: „Każda osoba, która ma zastrzeżenia co do zasadności wykonywania czynności służbowych przez funkcjonariuszy straży granicznej, ma możliwość złożenia skargi”.
Kolejne ofiary
Kobieta, której zostawiliśmy telefon, nie skorzystała z numeru alarmowego. Nie wiem, czy udało jej się z Polski wyjechać.
W sprawie Afgańczyków zatrzymanych podczas pościgu kontaktowałem się ze szpitalem, policją oraz strażą graniczną. Poinformowano mnie, że zostali wypisani w dobrym stanie oraz że złożyli wnioski o ochronę międzynarodową, które przyjęto, a następnie zostali skierowani do ośrodka otwartego. Czyli mogli z Polski wyjechać.
Troje Afgańczyków (kobieta z ojcem i bratem), którymi w tym samym czasie zajmowali się aktywiści pośród bagien, mówili, że byli push-backowani dwa razy. Kobieta miała skręconą kostkę. Nie chcieli składać wniosku o azyl w towarzystwie aktywistów, powiedzieli, że się zdrzemną i spróbują iść dalej, gdy zrobi się jaśniej.
Do rodzeństwa z Konga oraz mężczyzny z Kamerunu wychodziłem z pomocą jeszcze jeden raz. Byli w lepszej formie, choć znów przemoczeni i zmarznięci i nadal mieli problem z wydostaniem się z lasu. Ale następnego dnia przyszła wiadomość, że są bezpieczni, a już po powrocie do Warszawy dostałem od jednej z osób aktywistycznych zdjęcie z lasu. Na trawie leżała pomarańczowa podkoszulka z długim rękawem z dwoma flamingami oraz napisem „Forever rich”.
A osoba, która opowiadała mi o zimowej interwencji, podczas której w ostatniej chwili wybudziła zmarzniętego mężczyznę, prawdopodobnie ratując mu życie, 20 czerwca wraz z koleżanką znalazła w rzece Narewka dwa ciała.
To 47. i 48. ofiara polskiej i europejskiej polityki granicznej.
Gdzie oni są? Czyli kto na granicy pomaga, a kto nie [reportaż]