Wysokie już teraz stopy procentowe dobijają kredytobiorców, a sektor publiczny – ze stagnującymi płacami nominalnymi – zdycha, choć mało spektakularnie. Warto więc przypomnieć o wnioskach płynących z doświadczenia wczesnej transformacji.
Zadanie zielonej i sprawiedliwej transformacji w warunkach wojny u bram przypomina dziś w Polsce kwadraturę koła. Jednocześnie problemami najpilniejszymi – i dla ekspertów, i w codziennych rozmowach Polek i Polaków – wydają się dzisiaj inflacja i możliwa recesja. W tej sytuacji warto się zastanowić, na co i na kogo powinniśmy uważać najbardziej. Kogo i co ratować w warunkach spodziewanego kryzysu (po)inflacyjnego? W moim przekonaniu – klasę średnią sektora publicznego. Jako tych najbardziej potrzebnych społeczeństwu dziś i jutro, najbardziej poszkodowanych w ostatnich latach i najbardziej atrakcyjnych politycznie w kolejnych wyborach dla wszystkiego, co nie jest PiS-em i Konfederacją. Bo też jeśli polski sektor publiczny nie przetrwa tego „banalnego” kryzysu – stagflacji – adaptować nas do zmiany klimatu zwyczajnie nie będzie komu. Ale po kolei.
Kogo inflacja boli bardziej – biedniejszych czy klasę średnią?
czytaj także
Inflacyjne scenariusze
„NBP przedstawił we wtorek trymestralny Raport o inflacji […]. Ma ona zwiększyć się z 15,6 proc. do niemal 19 proc. w I kwartale 2023 roku, przy czym przedział możliwych scenariuszy sięga od ok. 12 do 26 proc. Jednocześnie gospodarka przez wiele kwartałów będzie balansowała na krawędzi recesji”, pisze Ignacy Morawski w codziennym newsletterze „Pulsu Biznesu” z 13 lipca. Liczby brzmią abstrakcyjnie? No to teraz konkret: „Analitycy NBP przewidują, że pracownicy nie będą w stanie uzyskać podwyżek wynagrodzeń rekompensujących wzrost cen. Dynamika nominalna płac nie przekroczy 12 proc., a realna dynamika płac spadnie do -6 proc., czyli najniższego poziomu od początków transformacji w Polsce. Ze społecznego punktu widzenia będzie to bardzo trudny okres”.
Dalej czytamy, że rząd Zjednoczonej Prawicy stanie przed fatalnym wyborem. Albo rekompensowanie tych strat transferami bezpośrednimi, ewentualnie obniżką podatków – co zaskutkuje przedłużeniem inflacji, zwiększonym długiem publicznym, a w dalszej przyszłości koniecznością ostrej podwyżki stóp procentowych i wywołaniem głębokiej recesji. Albo tradycyjna polityka antyinflacyjna, czyli na dziś przede wszystkim zaprzestanie pompowania pieniądza do gospodarki – co oznacza wywołanie recesji prędzej, choć być może płytszej niż w pierwszym przypadku. Oraz, dodaje analityk, samobójstwo polityczne w kontekście nadchodzących wyborów.
Na co w tej sytuacji liczy opozycja? Donald Tusk winą za inflację obarcza „chciwość i głupotę” PiS-u, sugerując, że po zmianie władzy drożyzna zniknie. Czemu to bzdura, pisał już u nas m.in. Piotr Wójcik (w skrócie: bo ceny węgla, ropy i gazu; bo zerwane globalne łańcuchy dostaw; bo słabość waluty wynikająca z ucieczki inwestorów z regionu – ergo, czynniki zewnętrzne). Walka z inflacją zapewne potrwa więc długo (chyba że szybciej, niż się spodziewamy, dojdzie do katastrofy gospodarczej, która wyeliminuje niektóre jej źródła, tzn. presję płacową i wysokie marże w handlu detalicznym) i uderzy z konieczności w różne grupy społeczne.
Tusk i Lewica próbują przycisnąć PiS tam, gdzie wydawał się najsilniejszy
czytaj także
W takim bądź innym scenariuszu – będzie drożej, a potem niektórzy mogą stracić pracę. Wzrost cen opału uderzy w uboższe gospodarstwa domowe. Ceny paliwa (ropa może stanieć, ale polski złoty też – więc na stacjach i tak będzie drogo) – w kierowców wszystkich klas społecznych (najbardziej w tych na prowincji, skazanych na dojazdy samochodem do pracy). Wysokie już teraz stopy procentowe dobijają kredytobiorców, a sektor publiczny – ze stagnującymi płacami nominalnymi – zdycha, choć mało spektakularnie. Raczej po cichu, bez skomlenia, o huku nie wspominając.
Podsumujmy. PiS, chcąc dotrwać do wyborów, będzie rekompensował inflację emerytom i wszystkim użytecznym grupom wyborczym, pompując ją dla wszystkich pozostałych. Jeśli już wygra, w końcu nie będzie miał wyjścia i Morawiecki przypomni sobie, że ekonomii uczył się jednak w zachodnim banku, a nie na seminariach u lewicujących keynesistów. Lider PO głosi z grubsza tyle, że jak się odsunie PiS od koryta i oni przestaną kraść, to drożyzny nie będzie. Ale to opowieść na kampanię wyborczą. Zwolennicy „mówienia ludziom prawdy”, np. Michał Kamiński z Koalicji Polskiej, ale też eksperci ekonomiczni balcerowiczowskiego FOR-u już widzą oczyma wyobraźni cięcia wydatków i drogi pieniądz, który wprawdzie sporo przedsiębiorców zadusi, ale inwestorów z rynku finansowego utuczy. Uzasadni się to – eksperci z radością, świadomi nastrojów społecznych, politycy z rezygnacją – błędami i wypaczeniami rządów PiS, ekscesami rozdawnictwa i drukowania pieniędzy.
czytaj także
Zadbać o fundament
Grozi nam, krótko mówiąc, powtórka z rozrywki z początku lat 90. Z PiS-em u władzy lub bez.
Jako społeczeństwo jesteśmy co prawda dużo bogatsi niż 30 lat temu – mniej Polek i Polaków żyje na styk, od pierwszego do pierwszego niż wtedy. Nasze fabryki nie trują tak bardzo wody i atmosfery jak wówczas. Mamy do dyspozycji środki europejskie, naprawdę ogromne. Ale jesteśmy też dużo starsi jako społeczeństwo, do tego przetrąceni zdrowotnie po pandemii. Mamy szkoły, w których brakuje nauczycieli, i szpitale, którym brakuje lekarzy i pielęgniarek. Musimy zbudować na nowo energetykę, transport i mieszkalnictwo – wszystko to w związku z katastrofą klimatyczną. I zapewne jeszcze kupować nowe czołgi, samoloty i wyrzutnie rakietowe, zamiast złomować stare, bo sąsiad na wschodzie już nie „zwija” zewnętrznego imperium. To wszystko znaczy, że silnego sektora publicznego potrzebujemy bardziej niż kiedykolwiek.
czytaj także
Co robić w tej sytuacji? Kogo i czego bronić w pierwszej kolejności? Pozwolę sobie na ordynarny autocytat z artykułu sprzed kilku lat, o wnioskach płynących z doświadczenia wczesnej transformacji.
„Nigdy, kurwa, przenigdy nie wolno pauperyzować państwa i służących mu (i społeczeństwu) ludzi. Bo za chwilę zawali się cała reszta – niskie płace w przypadku urzędników to zaproszenie do łapówek, w przypadku nauczycieli i pracowników socjalnych – impuls do zmiany zawodu i negatywnej selekcji, w przypadku lekarzy i pielęgniarek – do emigracji. Jeśli nie chcemy katastrofy cywilizacyjnej już za parę lat, to chociaż tę jedną, jedyną lekcję z planu Balcerowicza spróbujmy zapamiętać. Jak nie ma na wyższe pensje dla nauczycieli i pielęgniarek, niech państwo dodrukuje pieniądze, okradnie jakiegoś gnoja albo po prostu legalnie opodatkuje najbogatszych. Muszą być w życiu jakieś priorytety”.
czytaj także
Nauczycielki, pedagożki szkolne i opiekunowie osób zależnych, salowe, pielęgniarki i ratownicy medyczni, pracownice socjalne i ZUS-u, ale także dyżurni ruchu kolejowego, maszyniści i kierowcy autobusów to żywy fundament państwa jako systemu usług publicznych. Państwa jako filaru cywilizacji, która zasługuje na swoją nazwę. Bez nich spora część naszych dzieci wyrośnie na debili (i do tego nieszczęśliwych), osoby starsze i z niepełnosprawnościami utoną we własnych odchodach lub będą umierać na ulicy, nasi rodzice, dziadkowie i babcie nie dostaną emerytur, a przedsiębiorcy kolejnych transz pomocy, natomiast na koniec my wszyscy utkniemy w korkach i zadusimy się w smogu. Są zatem cholernie potrzebni.
Zjednoczona Prawica przez siedem lat miała ich wszystkich gdzieś, mrożąc im płace lub rozdając ochłapy grubo poniżej przyrostu wynagrodzeń w gospodarce. Bo i tak głosują na opozycję, a poza tym większość PiS-owskiego ludu ich nienawidzi. Są zatem niedowartościowani i sfrustrowani, dlatego łakną obietnicy zmiany.
Jest ich – razem z rodzinami – kilka milionów, wiele z nich jest uzwiązkowionych i mają lub mogą szybko wykształcić świadomość wspólnego interesu. Są zatem, realnie lub potencjalnie, zorganizowaną i potężną siłą, gotową lojalnie popierać reprezentującą ich siłę polityczną.
Przez rząd tracimy miliardy, ale Polacy nie potrafią już protestować
czytaj także
Ich utrzymanie i rozwój – tak by mogli skutecznie dostarczać Polkom i Polakom usługi na właściwym poziomie, odpowiednio wykształceni i liczni – kosztuje sporo. Są zatem tą grupą obywateli, która będzie miała interes w powstrzymaniu cięć wydatków publicznych metodą wczesnego Balcerowicza czy wczesnej PO. Część pewnie skieruje swą niechęć na „beneficjentów socjalu” czy „nieproduktywnych” emerytów, ale im w dzisiejszej Polsce nie brakuje reprezentacji politycznej.
Wreszcie rozłożona na lata poprawa jakości świadczonych przez nich usług sprawi, że obywatele nie będą musieli korzystać z nich prywatnie. Dostępność lekarza lub dobrej szkoły finansowanych z podatków i składek obniża poziom koniecznych wydatków prywatnych – to byłby proces odwrotny do tego, który przez ostatnie lata zafundował nam PiS, zagładzając budżetówkę i wypłacając transfery gotówkowe do ręki. Z czasem zwiększy to akceptację dla progresywnego opodatkowania.
Wiem z dobrych źródeł, że dużej partii – niegdyś rządzącej, dziś w opozycji – młodzi eksperci suflowali kiedyś „socjaldemokratyczny zwrot”: dobre finansowanie usług publicznych miało zbudować polityczne zaplecze do reprodukcji władzy, a z czasem zwiększyć gotowość Polaków i Polek do składania się na państwo. To było jakieś 7–8 lat temu. I to był zapewne najlepszy moment na zbudowanie cywilizowanego państwa za nasze podatki. Drugi najlepszy jest dziś. Partie polityczne mają ostatnią szansę pościgać się o głosy tego elektoratu. Kolejne lata drożyzny, a zwłaszcza spodziewane cięcia budżetowe sprawią, że nie będzie z niego co zbierać.