Kręcenie filmu o przemocy i sprzedawanie go jako romantycznej, seksownej historii w mainstreamie to usprawiedliwianie tej przemocy. Netflix ośmiesza wszystkie ideały, które od lat deklaruje – pisze Maja Staśko.
365 dni. Ten dzień to nie jest film fabularny. To nie film mafijny ani obyczajowy. Ogryzki fabuły służą w nim tylko do pokazania scen seksu. Scen, które mają dobry sprzęt (chodzi o kamerę) i czasem są estetyczne, ale absolutnie nie bronią się pod kątem fabularnym. I może nie muszą.
To jest soft porno – i warto to powiedzieć wprost. Nie ma w tym absolutnie nic degradującego – po prostu powinno być to powiedziane wprost i transparentnie.
Oglądamy soft porno w mainstreamie, na Netfliksie. Aktorzy tego filmu stoją na ściankach w blasku fleszy. Tylko czemu oni są przyjmowane z zachwytami, a pracownice branży porno są wciąż społecznie stygmatyzowane?
Dwugodzinny blok reklamowy
365 dni. Ten dzień to film, który służy do podniecenia się. I jeśli dla kogoś akurat taki sposób pokazywania seksu jest podniecający – to idealne porno dla niego. Lub dla niej. Teledyskowe, muzyczne, waniliowe, bez mlasków i całej tej ludzkiej reszty. To po prostu jedna wielka fantazja erotyczna podłożona pod reklamodawców – by ich produkty dobrze się prezentowały w otoczeniu idealnych instagramowych ciał. Plastikowe utowarowienie seksu, który można zakupić i postawić na półce.
W patriarchalnym kapitalizmie sprzedawanie produktów seksownymi ciałami kobiet w kanonie zawsze się sprawdza. I dokładnie tym jest ten film. Nie rozumiem, po co oglądać dwugodzinny blok reklamowy, ale nie oceniam. Różne rzeczy ludzi kręcą, zero zawstydzania z tego powodu. Ale tworzyć dwugodzinny blok reklamowy pod pretekstem historii miłosnej, a przy okazji chować niewygodne wątki usprawiedliwiania przemocy z pierwszej części, dorzucać do nich nowe i robić sobie z tego zyski – to już oceniać można.
Do tego zaraz dojdziemy.
Instagramowe idealne ciała
W pierwszej części 365 dni ciekawy był sposób przedstawienia seksu: pełen mlasków, płynów, dźwięków. W drugiej części całe to ludzkie wyciekanie zostało sterylnie oczyszczone: w trakcie scen seksu jest muzyka w tle, montaż jest jak z teledysku, cięcia ostre, przechodzenie między ujęciami następuje bez zachowania ciągłości. Estetyka jest estetyką reklamy, po prostu.
Jak w 365 dni spieprzyć całą pracę na rzecz ofiar gwałtu? Poradnik Blanki Lipińskiej
czytaj także
W filmie mamy więc całą kawalkadę nowych ludzi i ich emocji prosto z fabryki kanonicznego reklamowego piękna. Nie ma w tym nic ludzkiego, czysta wymiana towarowa. Jeśli ktoś spodziewa się więc ciekawej fabuły, złożonych postaci, mocnego aktorstwa czy dobrze skrojonej fikcji – nie znajdzie ich tutaj. Podobnie jak w większości innych filmów porno. Znajdzie za to ładne kadry, przyjemną muzykę, softowe sceny porno i idealnych ludzi z Instagrama – Karolina Pisarek, Natasza Urbańska, Natalia Siwiec zachwycają! To może wystarczyć dla rozrywki nastawionej na podniecenie i estetyczne doznania – tylko nie ma co się oszukiwać, że to cokolwiek innego.
Ciała kobiet jako obiekt luksusowy
Netflix oddaje nam ten film, jakby chciał za wszelką cenę ośmieszyć wszystkie ideały, które od lat deklaruje. Jakby ruch body positive nigdy nie powstał, a my wciąż istnielibyśmy w świecie, w którym ciało poddane jest wymogom reklamy: ma się ładnie prezentować. Ma być bierne, nieruchome i plastikowe. Ma ładnie sprzedawać produkty z radosnym okrzykiem „Hej, kochani!” na storce na Instagramie. Idealne, bez wgnieceń, cellulitu, szczupłe i piękne. I, rzecz jasna – białe.
Gdyby to była parodia tej utowarowionej rzeczywistości, byłaby naprawdę udana. Tyle że to nie jest parodia. Netflix – z ustami pełnymi gadki o inkluzywności – gdy poczuje kasę, odrzuca ideały bez mrugnięcia okiem. Inkluzywność jest dla niego dobra, gdy podbija sprzedaż przez poczucie moralnej wyższości w kulturze woke. Ale gdy tylko mógł podbić sprzedaż przez idealizowanie ciał i wzbudzanie kompleksów – nie ma skrupułów. Biznes to. Ciała kobiet działają w nim jak luksusowy samochód – są piękne, eleganckie, idealne. I są towarem.
Od penery do milionery
Oczywiście, można tam znaleźć trochę więcej. Podoba mi się relacja Laury i Olgi, jej przyjaciółki. Podoba mi się penerstwo tych lasek, które nagle znalazły się w jakichś wykwintnych restauracjach i korzystają z tego, jak mogą. Wyobrażam sobie, jak ja sama szlajałabym się w luksusowych samochodach i szalałabym w hotelach z jacuzzi na środku pokoju. Ale to tylko fantazja. Przez chwilę daje odetchnąć, czasem daje nadzieję na lepsze życie.
I dlatego bywa niebezpieczna. Bo to bajka, którą – jako małe księżniczki – jesteśmy karmione od dziecka: znajdź księcia (czyli bogatego faceta), a twoje życie ulegnie zmianie. Inaczej masz przejebane.
Głupia ta bajeczka, bo uzależnia nas od facetów z władzą i kasą – podobnie jak neoliberalna fantazja „od pucybuta do milionera”. Od penery do milionery. Tak tworzy się fałszywe aspiracje i podbija narrację „wszystko w twoich rękach”, która sprawia, że osoby niezamożne, które nie doszły „własną pracą” do jachtów – tylko do codziennego przetrwania rodziny – uznawane są za nieudaczników, a nie ludzi sukcesu.
„Wszystko w twoich rękach” – powtarza film jak idiotyczne zaklęcie. A tym „wszystkim” jest penis w twoich rękach, który odpowiednio stymulowany tryska kasą. Ale tylko jak jesteś idealną influencerką z Instagrama.
Koordynatorka scen intymnych to podstawa
Jedno trzeba przyznać: Netflix starał się maksymalnie oddać sprawczość bohaterce. Sceny seksu, w których Massimo dominuje, są inicjowane przez nią, a jej zgoda jest i werbalna, i niewerbalna. I dobrze – bo skoro film dociera do setek tysięcy, to niech przynajmniej kładzie nacisk na zgodę. W świecie, w którym edukacja seksualna to kościelne popierdółki, to często popkultura uczy relacji intymnych i międzyludzkich. Wyznacza standardy i może zmieniać rzeczywistość.
czytaj także
Widać, że Netflix się o to postarał. Także w ramach praw pracowniczych. Do filmu została zatrudniona koordynatorka scen intymnych – Monika Staruch. Natasza Urbańska też wyraźnie podkreślała ten aspekt: „Oprócz obsady, która też się rozbudowała, bo doszedł nowy aktor, nowa postać, która też wniosła dużo fajnych energii i też tych zwrotów akcji, ale także komfort pracy na planie i standardy już były zupełnie inne, właśnie dzięki Netflixowi. Wszystko było przegadane, nie było zaskoczeń na planie, wszystko było uzgadniane, próbowane i to było fajne, bo to dało nam taki spokój, że panujemy nad sytuacją, że to jest w zgodzie z nami. Bardzo się cieszę, że mogę w takiej produkcji brać udział”.
To niezwykle ważne, by aktorzy na planie nie byli wyzyskiwani czy wykorzystywani. By ich poczucie bezpieczeństwa w pozornie niebezpiecznych scenach – mafijnych czy wykorzystania seksualnego – było zachowane. I to niewątpliwie ważny element tej produkcji.
Szkoda, że w przekazach medialnych zniknął pod ściekiem reklam luksusowego życia sprzedawanego seksualizowanymi ciałami kobiet.
Dobry seks czy gwałt?
Ale wątek z gwałtem musiał się znaleźć. Problem w tym, że – podobnie jak w pierwszej części – nie jest on przedstawiony jako gwałt.
Przypomnijmy: w pierwszej części 365 dni pojawiła się scena, w której Massimo przymusił swoją pracownicę w miejscu pracy do seksu oralnego. Scena była ukazana jako bardzo satysfakcjonująca sytuacja dla obu stron – a nie jako gwałt i wykorzystanie swojej pozycji władzy do przemocy seksualnej. Powstało na ten temat mnóstwo tekstów, a sama Blanka Lipińska usprawiedliwiała tę scenę jako scenę „dobrego seksu” – tyle że dla niektórych kobiet.
Dla innych pozostaje gwałt.
W 365 dni. Ten dzień, mimo usilnych starań producentów, znów mamy gwałt przedstawiony jak marzenie każdej kobiety.
W jednej z fantazji Laurę budzi seks oralny. Gdy odchyla kołdrę, znajduje się pod nią jej ogrodnik – bohater, z którym nigdy nie uprawiała seksu. Dzień wcześniej się pocałowali.
Gdy Laura się budzi, jego nie ma. To była tylko fantazja. Jest wyraźnie rozczarowana.
I to się przecież zdarza – tak po prostu bywa. Mamy różne fantazje. Dzieją się w naszej głowie, nie stanowią zagrożenia albo zaburzenia naszego bezpieczeństwa. Odbywają się w bezpiecznej przestrzeni. Nie są przekroczeniem, to tylko fantazje.
Ale ta scena, gdy dzieje się w rzeczywistości, jest już przemocą.
„Lodzik z rana” to może być gwałt
Seks oralny, którym ktoś nas budzi – bez wcześniejszego ustalenia – to po prostu gwałt. Zwłaszcza wykonywany przez praktycznie obcego człowieka. Obudzenie się w momencie, gdy ktoś liże nam genitalia, a my nie wyraziliśmy na to zgody, może być naprawdę traumatyczne. I dla kobiet, i dla mężczyzn.
Pamiętam, jak wspierałam mężczyzn, którzy zostali tak obudzeni przez koleżanki – po imprezie, bez zgody i żadnego ustalenia. To nie był żaden „seks niespodzianka” ani „lodzik z rana”. To był gwałt, miał dla nich poważne konsekwencje zdrowotne. Ale koleżanki były przekonane, że sprawiają im przyjemność. A oni sobie wypominali, że tej przyjemności nie czuli – czuli tylko traumę.
I przeraża mnie to, że w filmie nie ma o tym ani kawałka. Oglądający go facet może uznać, że praktycznie obca mu kobieta nie marzy o niczym niż obudzenie jej przez lizanie cipki bez zgody.
„Ale ona przecież tego chce!” – mogą pojawić się głosy sprzeciwu. Jasne, że chce – jako fantazji. Fantazja dzieje się w głowie, w bezpiecznych warunkach. Nie jest rzeczywistością.
czytaj także
Fantazje o gwałcie się zdarzają, to normalne – czy to oznacza, że gwałt jest marzeniem każdej kobiety? Nie. Czy takie fantazje są ok? Oczywiście. Wiele kobiet fantazjuje o gwałcie, wiele kobiet znajduje w takich myślach prawdziwą rozkosz. Podobnie jak wiele ludzi gra w gry, w których zabija przeciwników i rozjeżdża ich samochodami. Fantazje służą rozmaitym celom – zaspokajają potrzebę ciekawości, ekscytacji, fascynacji złem, rozkoszy. Nie ma w tym nic złego: mamy różne myśli, upodobania i emocje.
Ale czy to oznacza, że możemy teraz zacząć chodzić po mieście i zabijać ludzi albo budzić bez zgody kobiety minetą?
Zamiast promocji na luksusowe produkty – promocja gwałtu
W świecie, w którym edukacja seksualna nie uczy bezpiecznych zachowań, a różnica między fantazją, filmem a rzeczywistością nie jest wyznaczona, takie przedstawienie może normalizować gwałt. Wiadomo, że zabijanie jest złe – gra w zabijanie nie spowoduje, że ktoś uzna strzelanie do ludzi na ulicy za etyczne, bo powszechnie wiadomo, że takie nie jest. Problem w tym, że nie wiadomo, że obudzenie seksem oralnym bez zgody nie jest przyjemnością, tylko gwałtem. Takie przedstawienie nastawione na popularnego odbiorcę, bez wyraźnego odcięcia, może tylko zachęcić go do podobnych zachowań – czyli do gwałtu.
Gdy fantazja o gwałcie jest wprost, transparentnie ukazana jako fantazja o gwałcie – nie ma w niej nic złego. Różne rzeczy podniecają ludzi. Ale gdy fantazja o gwałcie ukazana jest jak zajebisty, wymarzony seks w filmie nastawionym na kliki i oglądalność, który obejrzą miliony ludzi na całym świecie, robi się niebezpiecznie. To jest promocja gwałtu. Znów.
Niestety, z wielkimi zyskami idzie wielka odpowiedzialność. I ludzie, którzy zgarniają na filmie mnóstwo kasy, powinni też ponieść odpowiedzialność za romantyzowanie gwałtu.
A to nie pierwszy raz, gdy Netflix w pozornie emancypacyjnej seksualnie produkcji zalicza wielki fakap. W scenach seksu Laura wyraża jasno zgodę, inicjuje kontakt, jest traktowana podmiotowo. Podobnie było w przypadku pierwszego sezonu Bridgertonów – bardzo dbano, by sceny seksu z główną bohaterką były konsensualne. A jednak miała miejsce tam scena gwałtu na mężczyźnie ukazana jak triumf emancypującej się kobiety.
czytaj także
Kto nie był więziony przez przyszłego męża
W przypadku 365 dni. Ten dzień mamy scenę gwałtu na kobiecie ukazaną jako marzenie kobiety. A przemoc Massiego, która zaczęła ten związek – porwanie, uwięzienie, tortury – to po prostu przeszłość związku. Trochę niechlubna, ale bywa – bo kto nie ma starć na początku związku?
Kto nie został porwany przez swojego przyszłego męża, uwięziony i torturowany – ten nie wie, czym jest namiętność. Nie ma sensu z kimś takim w ogóle zaczynać, bo co to za miłość bez torturowania kobiet?
To sposób na usprawiedliwianie przemocy, wpisujący się w wielce mizoginistyczny mit: gdy mężczyzna stalkuje, nęka, gdy nie akceptuje sprzeciwu kobiety – to znaczy, że mu zależy. Że się stara. Każda księżniczka o takim mężczyźnie marzy.
czytaj także
Romantyzowanie przemocy seksualnej miało miejsce w pierwszej części 365 dni. Niestety, w tej części niewiele się zmienia. Twórcy bardzo próbowali jakoś wybrnąć z niezbyt komfortowej sytuacji, gdy muszą jakoś ogarnąć fakt, że mąż uwiódł żonę przez stosowanie na niej przemocy i tortury, ale jednocześnie nie odcinać się od pierwszego filmu i wizji przemocy jako wielkiej miłości, bo przecież dla kasy odcinają od niego kupony i robią jego kontynuację.
Wychodzi więc jakaś niestrawna pulpa, która próbuje połączyć niepołączalne: promocję przemocy wobec kobiet i emancypację kobiet. Wiją się twórcy, próbując wpisać się w feministyczne przedstawienia, które rzekomo Netflix promuje. Ale jak to zrobić, gdy właśnie zgarniają kasę na filmie romantyzującym przemoc seksualną?
Kasa wygrała, bezpieczeństwo kobiet (znów) okazało się mniej ważne niż zyski.
Dzięki, Netfliksie. Dzięki wam kolejne ofiary będą cierpieć
To nie tak, że mamy do czynienia z samymi obrazami przemocy. Wręcz przeciwnie, autorzy Netflixa starali się to przemocowe gówno przykryć choćby perfumowanym papierkiem. Jest sprzeciw Laury, gdy Massimo staje się kontrolujący – ale trwa kilka sekund, nie jest zupełnie pociągnięty. Pojawia się i znika, jak w teledysku, zostawiony i niepogłębiony. Nic z niego nie wynika.
Tak jest z każdym wątkiem. Wątek mafijny to jakiś żart – wymówka, by stworzyć seksualne napięcie między bohaterami, które i tak nie wychodzi, bo przykrywają go reklamy. Nie ma tu osobowości, zmian bohaterów, relacji między nimi, skupienia na problemie. Jest skupienie na kupowaniu. Skupienie na kasie. I tylko to.
„Wiele bym dała, by zrozumieć, dlaczego ludzie tak bardzo nienawidzą osób otyłych”
czytaj także
Scenariusz to sraka. Podobnie aktorstwo. Ewa Kasprzyk wprost powiedziała, że aktorstwa tam zwyczajnie nie ma – zostało wycięte i zmontowane: „Moje sceny aktorskie nie były tam potrzebne. Moje aktorstwo nie było tam potrzebne, bo i tak te sceny aktorskie zostały wycięte”.
Artystycznie to gniot, co do tego nie ma wątpliwości. Ale jako porno? Kogoś może to kręcić, to zupełnie normalne. Tyle że kręcenie filmu o przemocy i sprzedawanie go jako romantycznej, seksownej historii w mainstreamie to usprawiedliwianie tej przemocy.
Dzięki, Netfliksie. Dzięki, twórcy tego gniota. Jako ofiara przemocy mogę wam tylko podziękować – dzięki wam kolejne ofiary będą cierpieć. Co innego nam pozostaje? I tak nasz głos macie w dupie, bo wolicie srać kasą.
**
Edytowaliśmy początek recenzji, w którym pisaliśmy o tym, że aktorzy tego filmu to pracownicy seksualni. Mimo iż definicyjnie film może się klasyfikować jako soft porno, a soft porno można zaliczyć do pracy seksualnej, to Kitty Tease, pracownica na kamerkach, wyjaśniła nam, że sposób produkcji i dystrybucji filmów porno różni się od produkcji i dystrybucji filmów fabularnych. Dla widzów to może być niewidoczne, bo oglądają sam film, ale dla pracownic seksualnych to olbrzymia różnica – różnica polegająca na sposobie pracy. Zmieniamy to, bo to głos pracownic seksualnych jest najważniejszy w rozmowie o pracy seksualnej. Dziękujemy Kitty za ten głos i wyjaśnienie.