Prekariat powinien poprowadzić rewoltę, która wzmocni kręgosłupy moralne polityków mogących opracować przełomową alternatywę. Jeśli lewica nie może albo nie chce tego zrobić, odbicie Bidena okaże się tylko chwilowym wyskokiem, a populizm wkrótce dostanie kolejną szansę wprowadzenia antyutopii, w której żadne z nas nie powinno chcieć żyć. Pisze Guy Standing, autor książki „Dochód podstawowy”, która wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Na całym świecie rozbrzmiewa pytanie: czy wybór Joe Bidena na prezydenta otworzy nową epokę progresywizmu? W Wielkiej Brytanii [przewodniczący opozycji – przyp. red.] Keir Starmer chciałby, żeby Partia Pracy podążała „drogą [Bidena – przyp. red.] do zwycięstwa”, którą opisał w „Guardianie” jako „utorowaną dzięki szerokiej koalicji” opartej na powszechnie wyznawanych wartościach, takich jak „rodzina, wspólnota i bezpieczeństwo”. Tego typu hasła mogłaby zastosować dowolna partia polityczna. Trudno też powiedzieć, żeby jakkolwiek odróżniało to postępowców od konserwatystów.
Najbardziej godnym uwagi wynikiem wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych jest to, że komuś tak skompromitowanemu i zapatrzonemu w siebie jak Donald Trump udało się uzyskać 74 miliony głosów. To o 11 milionów więcej niż w 2016 roku – niezależnie od tego, jak nieudolnie obszedł się z pandemią, która zabiła już 300 tysięcy Amerykanów.
Bernie Sanders – również w „Guardianie” – pisze, że demokraci muszą stać się atrakcyjni dla „rodzin pracujących”. Zaleca standardowy pakiet polityk socjaldemokratycznych, bez wyskoków. Zarówno Starmer, jak i Sanders zdają się proponować nową wersję trzeciej drogi. Postępowcy, którzy oglądali spektakle trumpizmu czy brexitu, mają jednak prawo pytać: czy to wystarczy, by zawrócić falę populizmu?
„Społeczna odpowiedzialność biznesu” wymaga społecznej kontroli
czytaj także
Stoimy przed transformacyjnym kryzysem, wzmożonym przez pandemię i towarzyszącą jej recesję. W takiej chwili warto przypomnieć słowa Williama Beveridge’a, który w swoim epokowym raporcie z 1942 roku pisał, że nadszedł „czas rewolucji, a nie łatania”. Dziś lewica proponuje łatanie.
Epoka kapitalizmu rentierów
W dobie kapitalizmu rentierów obietnice wyborcze oparte na tym, co było wizją postępu po 1945 roku, przemówią jedynie do około 40 proc. „rodzin”, które zyskają na takich politykach socjaldemokratycznych. Przyniosą one sukces wyborczy, tylko jeśli prawica się zmęczy albo przejdzie samą siebie w korupcji i niekompetencji. Program nie poruszy prekariatu na tyle, by zaktywizować go politycznie. Członkowie i członkinie tej klasy społecznej zrobią to samo, co zrobili w 2016 roku w Stanach Zjednoczonych i przy okazji referendum brexitowego: zostaną w domu.
Kapitalizm rentierów oznacza, że w globalnej gospodarce dochody i majątek płyną przede wszystkim do tych, którzy posiadają własność: fizyczną, finansową czy intelektualną. Dla polityki progresywnej likwidacja kapitalizmu rentierów jest więc nieodzowna. Co więcej, staje się coraz trudniejsza z powodu trwającej transformacji geopolitycznej: Chiny wypierają podupadającego hegemona, czyli Stany Zjednoczone, podczas gdy kraje OECD dostosowują się do słabnięcia swojej bazy przemysłowej.
Rozmontowanie kapitalizmu rentierów utrudnia również plutokracja zbudowana na sektorze finansowym. Obrazową miarą niezwykłej potęgi tego sektora jest to, że w Wielkiej Brytanii wartość aktywów finansowych równa się ponad 1000 proc. PKB, w Stanach Zjednoczonych, Francji, Kanadzie, i Japonii – ponad 500 proc. PKB, a w innych krajach zbliża się do tej wartości.
Żadna z listy polityk proponowanych przez Sandersa, Bidena czy Starmera – gdyby rzetelnie je wprowadzać – nie zrobiłaby nawet wyłomu w takim stanie rzeczy. Gdyby postępowe partie polityczne obiecały ściągnąć cugle finansjerze, instytucje finansowe i plutokraci obsypaliby pieniędzmi prawicowe partie, bezwstydnie obiecujące ochronę tej samej „rodziny, wspólnoty i bezpieczeństwa”, kolejne obniżki podatków oraz „prawo i porządek”. Mimo wszystko lewica powinna znaleźć w sobie odwagę niezbędną do poskromienia finansjalizacji.
Problem jeszcze komplikuje wiedza o tym, jak działa globalny system kapitalizmu rentierskiego. W krajach OECD, w tym w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, płace realne stoją od ostatnich trzech dekad. Ich długotrwały spadek przetykają chwilowe zwyżki. Co więcej, spadek ten jest poważniejszy, niż może się wydawać. Coraz więcej ludzi należy bowiem do prekariatu – ich dochód charakteryzuje się nieprzewidywalnością i niestałością, a ponadto nie towarzyszą mu inne świadczenia czy uprawnienia.
czytaj także
Spadek standardu życia osób, które żyją z pracy zarobkowej, będzie trwał z powodu globalizacji – jeśli koszty zatrudnienia pozostaną niższe w Chinach i innych rozwijających się gospodarkach rynkowych, a także jeśli kapitał finansowy i korporacyjny wciąż będzie mógł błyskawicznie przenosić produkcję i inwestycje.
Wyższa płaca minimalna i wzmocnienie związków zawodowych mogą pomóc. Tyle że w niewielkim stopniu. Tymczasem rządy centrolewicy i centroprawicy po cichu pozwolą, by zasiłki dla najbiedniejszych malały i stawały coraz bardziej represyjne. Tak się stało za Nowej Partii Pracy w Wielkiej Brytanii i podczas trzeciej drogi Clintona w USA. Kto żyje z zasiłków, ten nie mieści się w mantrze o „pracujących rodzinach”.
Finansjalizację odzwierciedla też bezprecedensowa – i to jeszcze przed pandemią – wysokość długów gospodarstw domowych i firm. Na przykład w Stanach Zjednoczonych dług gospodarstw domowych wyniósł ponad 150 proc. PKB, a dług korporacji ponad 70 proc. – i nadal puchnie. Kolejne miliony ludzi są na skraju bezdomności. Coraz liczniej cierpią przy tym z powodu chorób i ostrego stresu, związanego z częstszym występowaniem przemocy domowej, samobójstw i schorzeń psychicznych.
Socjaldemokraci tchórzą
Skoro tak zwane odbicie Bidena odbywa się w ramach kapitalizmu rentierów, to czy doprowadzi do trwałego ożywienia postępowców? To mało prawdopodobne. Progresywną koalicję można zbudować jedynie na programie i wizji dostosowanych do rodzącej się klasy masowej. W okresach transformacji zawsze tak jest.
Propozycję trzeba oprzeć na zmianach strukturalnych, których prawica nie mogłaby sobie przywłaszczyć, a potęga plutokracji podważyć przez finansowanie oszukańczych wydmuszek. Musi to być wizja na tyle ekscytująca, że ożywi wiarę w przyszłość inną od przeszłości i w ten sposób przemówi do prekariatu. Dlatego nie będzie można jej kształtować z myślą głównie o żelaznym elektoracie takich postaci jak Trump czy Boris Johnson.
Choć program Partii Pracy Starmera jest cienki jak opłatek, wygląda na to, że rozmyślnie zwraca się ona do grupy, którą ja nazwałem atawistami. Dyrektorką do spraw polityki w biurze Starmera jest Claire Ainsley, zatrudniona przez niego jako autorka książki The New Working Class. Ainsley pisała, że polityka laburzystów powinna odwoływać się do powszechnych postaw społecznych oraz nostalgii charakterystycznej dla starszych członków klasy pracującej. To oznaczałoby porzucenie wieloletniej racji bytu lewicy – czyli dawania wizji przyszłości innej od przeszłości oraz prób kształtowania opinii publicznej, a nie podążania za nią.
czytaj także
Jeśli próbujesz jedynie powtarzać to, co wyniki grup fokusowych albo doniesienia medialne podają jako dzisiejsze przekonania, może przemówisz do medianowego wyborcy. Lecz wtedy rywalizacja o polityczne zwycięstwo w kolejnych wyborach sprowadzi się do umiejętności sprzedażowych.
To podejście zachowawcze, niepewne siebie i niezasadnicze. Tak nie przełamiemy tendencji wyborców do zostawania w domu. Sygnałem ostrzegawczym jest to, że choć Partia Pracy lepiej radzi sobie w sondażach, już straciła i wciąż traci tysiące członków, nawet przed zatargiem Starmera z Jeremym Corbynem.
Podczas lockdownów związanych z COVID-19 Partia Pracy entuzjastycznie popierała zaproponowany przez rząd program częściowo płatnych urlopów i żądała jego kontynuacji. Prawdziwie postępowa opozycja powinna była zadać pytanie, które musi towarzyszyć każdemu ruchowi progresywnemu: czy to zwiększa, czy zmniejsza nierówności? Jeśli zwiększa, powinniśmy zaproponować alternatywę.
Program częściowo płatnych urlopów bez wątpienia zwiększył nierówności na brytyjskim rynku pracy. Osobom o wyższych dochodach dał trzy do czterech razy więcej niż prekariatowi, a biednym prawie nic. Łatwo pada też ofiarą dla licznych i przewidywalnych oszustw, przy czym łatwiej jest oszukiwać salariatowi. Nawet kiedy Partia Pracy uzyskała na to dowody, nie przestała popierać programu – co wskazuje, że brakuje jej zakotwiczenia w wartościach progresywnych.
Przypomina Nową Partię Pracy [1994–2010 – przyp. red.], dla której reprezentatywne było ignorowanie problematyki nierówności przez Petera Mandelsona i Tony’ego Blaira. Za rządów ich i konserwatystów wartość majątku prywatnego w Zjednoczonym Królestwie wzrosła z 300 proc. PKB do ponad 700 proc. PKB. Jest tylko jeden bogaty kraj na świecie, który przewyższa Wielka Brytanię w nierównościach dochodowych i majątkowych: Stany Zjednoczone.
Dochód podstawowy to jedyne wyjście
Jak dowodziłem wcześniej dla openDemocracy, nierówności dochodowe i majątkowe są znacznie większe, niż wskazywałyby na to konwencjonalne statystyki. Dlatego najważniejszym priorytetem powinno się stać zbudowanie nowego systemu dystrybucji dochodu, który odwróci tendencję do coraz większych nierówności. Podniesienie płacy minimalnej, choć mile widziane, niespecjalnie pomoże prekariatowi, a wcale nie ruszy strukturalnych powodów nierówności.
Skoro Starmer chce postawić na „bezpieczeństwo”, ma tylko jedną możliwość. Powinien dążyć do wprowadzenia dochodu podstawowego jako podwaliny nowego systemu dystrybucji. Jednak on oraz jego koledzy i koleżanki – z obawy przed atakiem konserwatystów – zdecydowanie sprzeciwiają się nawet rozważeniu tego pomysłu.
Mówią jedynie o tym, że trzeba poprawić świadczenie Universal Credit. A to najbardziej regresywna polityka społeczna ostatniego stulecia, obwarowana dokuczliwymi warunkami i sankcjami, obfitująca w niewłaściwe wykluczenia i napędzająca błędne koło ubóstwa. Tak jak w przypadku systemu świadczeń społecznych w USA, dla niektórych stała się wręcz powodem zadłużenia, jeszcze dodając niepewności w życiu jej zakładanych beneficjentów. Nie zasługuje na uwagę żadnego postępowca. Partii Pracy brakuje jednak odwagi, żeby stanowczo się jej przeciwstawić. Króluje lękliwość.
Lewica na całym świecie musi opracować strategię demontażu kapitalizmu rentierów – choć ona sama chyba nie dostrzega tego problemu.
Wśród jej priorytetów powinna się znaleźć całościowa krytyka przyznawania ogromnych subsydiów lobbującym grupom interesu. Według statystyk brytyjskiego skarbu państwa ulgi podatkowe i subsydia wynoszą 430 miliardów funtów rocznie. Większość z nich nie ma żadnego moralnego czy gospodarczego uzasadnienia i sprzyja regresowi.
Istnieje też pilna potrzeba opracowania strategii osłabienia praw ochrony własności intelektualnej. To absurd, że wielkie korporacje mogą na kolanie pisać patenty, które przynoszą im monopolistyczne zyski na 20 lat, a w przypadku branży farmaceutycznej – na 40.
Podczas tworzenia planu nowego systemu dystrybucji dochodu – w tym transformacji systemu podatkowego – do najważniejszych kwestii powinno należeć zażegnanie aktualnego kryzysu ekologicznego. Oczywiście demokraci Bidena na pewno podejdą do tego znacznie lepiej niż administracja Trumpa, a laburzyści lepiej niż konserwatyści. Niemniej jednak partie tradycyjnie socjaldemokratyczne wciąż mają pewien problem z ustosunkowaniem się do kryzysu.
Tooze: Nasz kapitalizm świetnie poradzi sobie z kryzysem, zwykli Amerykanie gorzej
czytaj także
One wierzą we wzrost gospodarczy i maksymalizację zatrudnienia. Gdy pojawia się konflikt między zatrudnieniem a ekologią, związki zawodowe – od których partie socjaldemokratyczne zależą – zawsze wybierają pracę. Socjaldemokraci próbują zmieniać punkt widzenia, obiecując „zielone stanowiska pracy”. Rodzi to jednak wiele powodów do sceptycyzmu.
Zielony wzrost? Nie tędy droga
Istnieje ryzyko, że partie socjaldemokratyczne nie zdołają wskazać wystarczająco wielu porządnych zielonych stanowisk pracy. Co więcej, uszczuplanie zasobów i skutki globalnego ocieplenia mogą w większej mierze przenieść się do tak zwanego błękitnego sektora gospodarki [związanego ze środowiskiem morskim – przyp. red.].
Europejski Bank Inwestycyjny, Komisja Europejska i WWF przewidują, że do 2030 roku sektor ten zacznie przynosić większe dochody i tworzyć więcej stanowisk pracy niż gospodarka lądowa. Lewicowi socjaldemokraci zdają się nieświadomi faktu, że faworyzowany przez dekady model wzrostu doprowadził do gigantycznego kryzysu ekosystemów morskich.
Z tego wynika zagrożenie, że Partia Pracy oraz demokraci Bidena utrzymają neoliberalne podejście do kryzysu ekologicznego. Opiera się ono na próbach wyceniania „kapitału naturalnego”: przekonaniu, że jeśli na przyrodę uda się nałożyć wartość rynkową, będzie można projektować motywacje ekonomiczne w celu ochrony tego, co cenne. Krytycy obnażyli już błędność takiego rozumowania. Nie można dłużej unikać zakwestionowania wzrostu gospodarczego jako wartości samej w sobie. Tymczasem socjaldemokraci nie potrafią chyba odnieść się do ruchu dewzrostu ani jego uzasadnień.
Stąd prosta droga do kwestii polityki fiskalnej. Potrzeba reformy podatkowej i podwyższenia wpływów podatkowych w Wielkiej Brytanii nigdy nie była tak silna jak dziś. Co o tym sądzi Partia Pracy? Zwyczajnie nie wiemy; nie wiemy nawet, czy jej przywódcy poważnie traktują tę potrzebę.
czytaj także
Postępowcy muszą namawiać do wprowadzenia podatku od przeniesienia majątku oraz – przede wszystkim – wysokiego podatku od emisji związków węgla. Jest otwarta furtka. W Stanach Zjednoczonych 3600 ekonomistów i ekonomistek podpisało oświadczenie popierające wprowadzenie tego rozwiązania fiskalnego oraz dywidendy węglowej, która byłaby dla obywateli formą dochodu podstawowego. W Wielkiej Brytanii sfinansować by ją można poprzez fundusz kapitałowy będący dobrem wspólnym [commons capital fund – przyp. red.], oparty na wpływach z podatków od zanieczyszczeń.
W obszarze edukacji socjaldemokraci również przyczynili się do własnego spadku poparcia. Model trzeciej drogi uznał wszystkie poziomy edukacji za sektor gospodarki neoliberalnej. Socjaldemokraci zachłysnęli się przekonaniem, że oświatę i szkolnictwo wyższe powinno się projektować tak, by generowały „kapitał ludzki”; przygotowywały ludzi do rynku pracy, do wypełniania etatów. Zaczęli postrzegać „branżę edukacyjną” jako przedłużenie gospodarki rynkowej. To nowe wydanie filisterstwa.
Nie bez powodu można zakładać, że ponieważ takie podejście odsuwa na bok dyscypliny i sposoby myślenia niepodporządkowane produkcji kapitału ludzkiego, zostanie zaniedbane nauczanie o kulturze, historii, literaturze i społeczeństwie. Jako wykładowca mogę poświadczyć, że tak się właśnie stało. Wskutek tego obywatele są źle przygotowani do tego, by oprzeć się upraszczającym hasłom populistów. Czy coś wskazuje na to, że postępowcy chcą zreformować system edukacji albo mają w tym celu napisany program? Ani Biden, ani Sanders takiego znaku nie dali.
Nie wolno spocząć na laurach
Krytykę tę można by kontynuować. Nikt nie proponuje nic przełomowego. Mam nadzieję, że się mylę, uważając, iż kreatywność postępowców zostanie stłumiona przez samozadowolenie związane ze zwycięstwem Bidena. Mam też nadzieję, że nie nadszedł czas odgrzewania trzeciej drogi. Ale to wszystko nie wróży dobrze.
Prekariat powinien poprowadzić rewoltę, która wzmocni kręgosłupy moralne polityków mogących opracować przełomową alternatywę. Jeśli lewica nie może albo nie chce tego zrobić, odbicie Bidena okaże się tylko chwilowym wyskokiem, a populizm wkrótce dostanie kolejną szansę wprowadzenia antyutopii, w której żadne z nas nie powinno chcieć żyć.
*
Artykuł ukazał się w magazynie openDemocracy na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.