„Jest pewien autokratyczny kraj, który gra poniżej swojego potencjału. Tym krajem jest Polska”. Ziemowita Szczerka przegląd pisowskiego lamerstwa i bareizmu w polityce zagranicznej.
Rozejrzymy się wokół. Prawie wszyscy – od Orbána przez Putina po Niemcy – prowadzą mniej lub bardziej paskudną politykę, ale skuteczną. Politykę i paskudną, i nieskuteczną prowadzi zaledwie kilku lamerskich graczy. Wśród nich jest Polska. Nasza Ojczyzna.
Weźmy Węgry. Orbán gra politykę skrajnie egoistyczną, długoterminowo zabójczą dla europejskiej jedności, demokracji, przejrzystości i dobrych relacji międzypaństwowych w Europie Środkowej – ale rozgrywa ją koncertowo. Jakimś cudem ten akrobata jednocześnie potrafi wielkim głosem krzyczeć o węgierskiej krzywdzie potrianońskiej, gdy na rzecz wszystkich sąsiadów Węgry straciły 2/3 swego terytorium, wspierać rozdrapywanie trianońskich ran i flirtować z irredentystyczną retoryką, a jednocześnie utrzymywać poprawne – a czasem wręcz kordialne – relacje z większością przywódców sąsiednich krajów.
Orbán potrafi uchodzić za papieża antyliberalizmu, choć ani go nie wymyślił, ani nie reprezentuje największego nieliberalnego kraju Europy. Ale to do niego przychodzą ci, którzy chcą się dowiedzieć czegoś więcej o myśleniu Europy Środkowej i Wschodniej. Jego proszą o mediację z innymi nieliberalnymi państwami (Merkel, Macron). W jego blasku chcą się polansować Bannon czy Salvini itd.
Orbán kręci się od Chin, Singapuru i Kazachstanu po zachodnie stolice. Wszędzie tam ten przywódca 10-milionowego autorytarnego eurodrobnicowego kraju podejmowany jest jako jeden z ważniejszych obecnie graczy politycznych świata. Choć jego skok na państwo – w tym na media – jest rzeczą, która niedobitków demokracji liberalnej przyprawia o zimne dreszcze na plecach, to o jeszcze zimniejsze dreszcze powinien przyprawiać sposób, w jaki to wszystko zostało dokonane.
Orbán stosuje zasadę przenoszenia odpowiedzialności. Stworzył niby prosty neofeudalny system, w którym to on jest suwerenem, a jego lennicy – biznesmeni i politycy (poligarchowie, by użyć terminu ukutego przez Bálinta Magyara, badacza mafijnej strony orbánowskiego państwa) powiązani z partią Fidesz – nową arystokracją. Ten system jest sprawny i funkcjonuje, choć nie ma zbyt wiele wspólnego z demokracją. Owszem, wybory są wolne i niefałszowane, ale nieuczciwe, ordynacja wyborcza bowiem ustawiona jest tak, by pokonanie partii rządzącej było ekstremalnie trudne. A pozostałych demokratycznych instytucji już nie ma, są wyłącznie wioską potiomkinowską: prokuratura, sądy, trybunały – wszystko to fideszowskie mechanizmy na korbkę.
Orbán jednak rozmywa odpowiedzialność: system nieformalnych nacisków i sugestii, popartych odwiecznym mieć albo nie mieć – w języku biznesu: dostać kontrakt albo go nie dostać – sprawił, że cały ten system działa. Weźmy na przykład skoki na media: to w końcu nie państwo jako takie przejmuje niewygodne dla władzy media i albo je zamyka, albo zamienia w propagandę typu Jacek Kurski Show. Przejmują je wierni wasale władzy i naczelnego poligarchy, czyli podpięci pod Orbána biznesmeni.
To nie są typowe akcje z krajów autorytarnych, gdzie do antyrządowego medium po prostu wchodzą funkcjonariusze państwa i je zamykają czy też na przykład biją dziennikarzy (jak to się zdarzało w II RP na przykład). To akcje rodem z dzikiego kapitalizmu, gdzie bitwa trwa o pakiety kontrolne i stanowiska w zarządzie. Historia z Indexem, ostatnim nieobsadzonym jeszcze przez orbánowców dużym medium na Węgrzech (porównywalnym z Onetem, WP albo Interią), jest identyczna: w końcu, po długich podchodach, udało się mamuta upolować.
Zastanawiacie się, co PiS zrobi z mediami? Oto sprawdzony przewodnik
czytaj także
Orbán, jako osoba rządząca węgierskim kapitalizmem, bitwy, jedną za drugą, wygrywa. Nawet słynna prorządowa Środkowoeuropejska Fundacja Władzy i Mediów, do której „biznesmeni-patrioci” wrzucili przejęte przez siebie media, teoretycznie nie jest organem państwa. Jest wyłącznie fundacją, i tyle. Choć oczywiście bez zgody rzeczonej fundacji, uległej wobec neofeudalnego pana, lecz formalnie mu niepodlegającej, niewiele się w tych mediach może wydarzyć.
Samo państwo węgierskie ogranicza się na przykład do przyznawania albo nieprzyznawania rozgłośniom radiowym koncesji na dalszą działalność. Oczywiście czystym przypadkiem jest, że dostają ją radia prorządowe, a te antyrządowe – nie.
Nie znaczy to, że na Węgrzech nie ma wolnych mediów: są. I to dobre, szczególnie śledcze portale. Tylko że szersze przebicie się na rynek kontrolowany prawie całkowicie przez poligarchat (nawet większość billboardów na Węgrzech to własność biznesu okołoorbánowskiego, trudno więc bez zgody suwerena przeprowadzić jakąś większą kampanię reklamową) jest bardzo trudne.
No to teraz weźmy Rosję: wiele rzeczy się nie udaje, owszem. Inwazja na Krym była urządzona ad hoc, integracja półwyspu z Rosją nie idzie jak z płatka, projekt wielkiej Noworosji – od Odessy po Donbas – się nie udał, a z tym donbaskim ogryzkiem, który oderwał się jednak od Ukrainy, sprawa nie jest prosta, bo nie bardzo wiadomo, co z nim właściwie począć. Poza tym stracony – na długie lata – jest też rząd dusz w Ukrainie.
Putin to uczeń Łukaszenki [rozmowa Sierakowskiego z Michnikiem]
czytaj także
Ale Putin się uczy i gra coraz bardziej skutecznie. Gra jest cyniczna, antyobywatelska i paskudna, ale przynosi mu owoce. Sekując Ukrainę, tworząc ciągłe zagrożenie, za sprawą Donbasu wsadzając nogę w kijowskie drzwi, wpływając na wydarzenia w Ukrainie na milion innych sposobów – wszystkim tym sprawia, że Zachód, przerażony ewentualnością integracji wielkiego ukraińskiego cielska w swoje struktury, przerażony staje się jeszcze bardziej, a członkostwo Ukrainy w NATO czy UE odkłada się do greckich kalend.
Łukaszenkę Putin rozegrał śpiewająco. Dyktator białoruski od jakiegoś czasu coraz bardziej rzucał się Moskwie, chciał bowiem być prezydentem własnego państwa, nie gubernatorem moskiewskiej prowincji, i hołdować Putinowi jak kniaź – carowi, zbieraczowi ziem ruskich. Putin przed wyborami użył więc tego straszaka, którego sam najbardziej się boi: wsparł nieformalnie antyłukaszenkowską opozycję i doprowadził prawie do Majdanu, po czym po wyborach jako pierwszy przytulił zapłakanego i przerażonego Łukaszenkę, uznając ich legalność. Teraz, gdy Putin powie „skacz”, Baćka będzie mógł jedynie zapytać: „Jak wysoko?”.
Przy okazji Putin jasno naświetlił sytuację, która panuje w poradziecji: wyszło na to, że związki nawet w państwach-członkach związkowego oberpaństwa Białorusi i Rosji, są dalekie od kordialnych i luźne. Łukaszenka wiedział też, że tak naprawdę jest sam: Rosja może go i atakuje, ale to do Rosji i tak będzie musiał uciec, gdyby opozycja odebrała mu władzę. Ucieknie więc do tego samego kraju, do którego uciekali przed nim samym opozycjoniści. Nic bardziej niż to nie pokazuje, że polityka zagraniczna Białorusi, niezależnie od buńczucznych zapowiedzi Baćki na temat dywersyfikacji ośrodków, na których chce opierać politykę zagraniczną, to w zasadzie relacje z jednym tylko sąsiadem.
Poza tym Putin nadal nieźle rozgrywa Europę Wschodnią: zdaje sobie sprawę, że siłą populizmów narodowych jest ich ciągły konflikt, między innymi z sąsiadami, dlatego niespecjalnie przejmuje się faktem, że taka na przykład Polska jest w zasadzie antyrosyjska: taka przecież jest logika nacjonalizmu. Wystarcza mu fakt, że jest skłócona z najważniejszymi sąsiadami, a najbardziej z najważniejszą organizacją gwarantującą jej dobrobyt. W ramach organizacji, która gwarantuje jej bezpieczeństwo, stawia nie na europejskich partnerów (bo jest z nimi skłócona), tylko na Stany. Którym aktualnego prezydenta Rosjanie pomogli wybrać w ramach wybierania sobie pożytecznego idioty. I tak dalej.
Oczywiście siły Rosji, podobnie jak siły Węgier, są ograniczone. Na przykład na Bałkanach widać dobrze, jak wygląda rzeczywista moc sprawcza Rosji: Serbia, mimo doznawanych ciągle upokorzeń ze strony Zachodu, ciągnie w stronę Unii Europejskiej, bo Rosja po prostu nie jest dla niej żadną alternatywą. I nawet protestujący w Belgradzie przeciwko Vučiciowi nie mają ze sobą błękitnych sztandarów UE.
Sytuacja w Belgradzie jest paradoksalna: prezydent Vučić, serbski Orbán, jest prounijny, bo widzi, że europejskie fundusze to jedyne bogactwo naturalne, do którego może się dokopać. Sami protestujący już nie zawsze – na przykład dlatego, że jednym z warunków wejścia Serbii w zachodnie ustawienia byłaby rezygnacja z Kosowa, na co protestujący zgodzić się nie chcą.
Tylko że Rosja nic na Bałkanach nie może: nie była w stanie wymediować porozumienia w konflikcie pomiędzy tradycyjnie sympatyzującą z Rosją Grecją i Macedonią, nie była w stanie skutecznie poprzeć macedońskiej prawicy, nie jest w stanie poprzeć bośniackich Serbów na tyle, by wyrwać ich z Bośni i Hercegowiny i połączyć z Belgradem. Gdy próbowała zorganizować pucz w Czarnogórze, skończyło się to kompromitacją.
Ale zarówno Rosja, jak i Węgry grają o wiele powyżej swoich możliwości. I często wygrywają.
Jest jednak pewien autokratyczny kraj, który gra o wiele poniżej swojego potencjału. Tym krajem jest Polska.
Słowacja ma euro, Czesi pragmatyzm, Orban przyjmie uchodźców. Kto został sam?
czytaj także
Polska nie gra ani mądrze, ani skutecznie. Swój potencjał, który dawniej, za rządów liberałów, całkiem skutecznie opierała na członkostwie w UE i NATO, osłabiła dramatycznie, wchodząc na linię głupich i niepotrzebnych konfliktów, z kim się da: od Niemiec po Ukrainę, od Brukseli po Paryż.
Już nie tylko Orbán, ale i Aleksandar Vučić z Serbii i Bojko Borisow z Bułgarii nauczyli się strategii, którą w Polsce opanował wcześniej do perfekcji Donald Tusk – przyjaźnić się ze wszystkimi i zawsze rozgrywać swoje interesy w ramach szerokiego uśmiechu. Tak będzie i lepiej, i skuteczniej, i mniej boleśnie.
Polska pisowska wcale nie musiała rozgrywać swojej polityki w ramach ciągłej wojny polsko-polskiej, ciągłego prawnego konfliktu na każdym szczeblu: od „pluralizacji elit” do deformy sądownictwa itd. Wszystko to można było przeprowadzić „po zachodniemu”. Nie potrzeba było do tego nocnych maratonów sejmowych, wojny na sędziów, łamania prawa, podwójnych ciągłych, konfliktu z połową społeczeństwa, sąsiadami i Brukselą. Z PiS-em i jego szarżą było trochę tak jak z Łukaszenką, który nie musiał wcale fałszować wyborów, bo i tak by je wygrywał. Ale natura szefa kołchozu to natura szefa kołchozu – więc i tak je fałszował.
Polska pisowska natomiast zdecydowała się na realizację opcji bardziej rosyjskiej. PiS mówi otwarcie: „przejmujemy i upolityczniamy państwowe media i instytucje, bo przecież każda władza je przejmuje i upolitycznia, więc my to zrobimy, tylko już nie wstydliwie, pod kocykiem, a w świetle jupiterów”. PiS w ten sposób gra na korzyść Rosji, bo to Rosja trolluje Zachód jego własnymi wartościami, doprowadzając do ich kryzysu, a PiS wprowadza tego wirusa w mechanizmy działania UE.
Minister Czaputowicz, szef pisowskiego MSZ, który w ramach „mord zdradzieckich”, „chamskiej hołoty” i faktycznego wykluczania połowy obywateli Polski ze wspólnoty politycznej zaledwie kilka dni po łapankach, jakie w Warszawie urządziła sobie upartyjniona policja, wzywał Aleksandra Łukaszenkę (kolejnego wielkiego przegrywa nieliberalnego świata) do „podjęcia prawdziwego dialogu z obywatelami” i „przestrzegania podstawowych praw człowieka”. Na zawsze przejdzie to do historii pisowskiego lamerstwa i bareizmu.