Oglądając kolejny „film dokumentalny” w rządowych mediach, czy aktywistyczny reportaż pisany przez jednych obrońców demokracji o drugich, warto przypomnieć sobie dylematy Kapuścińskiego z „Jeszcze dzień życia”.
Podobno było tak. Dziewięć lat temu na Forty Mokotowskie przyjechał hiszpański reżyser Raúl de la Fuente. Miał jedno zadanie, przekonać Platige Image, polskie studio specjalizujące się w animacji komputerowej do tego, żeby wspólnie wyprodukowali film o Ricardo, czyli Ryszardzie Kapuścińskim.
Podstawą miała być książka Jeszcze dzień życia, nad którą reporter PAP-u pracował w 1974 i 1975 roku w Angoli rozdartej wojną domową. Pomysł był odważny – historia Ricardo miała zostać przedstawiona w hybrydalnej formie, połączeniu ujęć dokumentalnych (za które odpowiedzialny był De la Fuente) i animacji (wyreżyserowanej przez Nenowa i zaprojektowanej przez zespół Platige Image). Warszawskie studio zaryzykowało i weszło w projekt zainicjowany przez Hiszpana. Dziewięć lat później film miał premierę w Cannes, a w tym miesiącu zdobył Europejską Nagrodę Filmową dla najlepszego filmu animowanego.
Czy książka o wojnie domowej w Angoli przeniesiona na ekran dzisiaj, w 2018 roku, dalej opowiada tylko o wojnie domowej w Angoli? Czego dowiadujemy się o zmitologizowanym do granic reporterze PAP-u? I jak oglądać ten film, żeby niepotrzebnie się nie irytować?
Twerkowanie na wojnie
Akcja animowanego filmu akcji przetkanego dokumentalistycznymi wywiadami toczy się w Angoli trzeszczącej od potężnych napięć wojny domowej. Z jednej strony oddziały Ludowego Ruchu Wyzwolenia Angoli (MPLA) wspierane przez komunistyczną Kubę. Z drugiej – Narodowy Związek na rzecz Całkowitego Wyzwolenia Angoli (UNITA) i Narodowy Front Wyzwolenia Angoli (FNLA) ze wsparciem apartheidowego wówczas RPA.
Gry wideo są lepsze niż prawdziwe życie? [rozmowa z Nathanem Hillem]
czytaj także
W pierwszej scenie zlatujemy na pustoszejące ulice Luandy razem z ulotką wyrzuconą z samolotu. Mocny animacyjny popis z otwarcia filmu przywodzi na myśl kinowe zwiastuny do gier, w których specjalizuje się studio Platige Image (m.in. Wiedźmin 3, God of War).
Później jeszcze wielokrotnie udaje się twórcom zrobić wrażenie spektakularnymi wizualizacjami koszmarów Kapuścińskiego. Ale ponad wszystko imponuje płynność i realizm animacji. Oczywiście komiksowe modele Ricardo, Carloty (bojowniczki MPLA) i innych bohaterów zostały narysowane, ale w ruch wprawili je aktorzy, nie komputer. Wszystkie sceny zostały najpierw odegrane w strojach do rejestracji ruchu, a dopiero później ubrane w kostium cyfrowej animacji.
Dlatego w finalnej wersji z polskim dubbingiem oglądamy Ricardo ruszającego się jak Mirosław Haniszewski i mówiącego głosem Marcina Dorocińskiego. Głosu, ruchów i charakteru z krwi i kości Carlocie udzieliła Olga Bołądź.
Ricardo, bo tak do Kapuścińskiego zwracają się miejscowi, kręci się po Luandzie i próbuje wyrwać się na front – tam, gdzie dzieje się akcja. Trochę sobie pije w knajpie, plotkuje z innymi korespondentami. Świat naokoło się wali, ale główny bohater, przyzwyczajony do takich warunków, bawi się całkiem dobrze. Najpełniej oddaje to scena, w której cały kadr wypełniają twerkujące pośladki angolskich dziewczyn.
Wojenny karnawał szybko się kończy i zaczyna robić się poważnie, wręcz śmiertelnie poważnie. Narracja naładowana adrenaliną i pędem ku śmierci prowadzi przez zbiorowe mogiły, moralne i polityczne dylematy, ostrzały i bombardowania, żeby osiągnąć szczytowe napięcie w scenie przy teleksie – maszynie do wysyłania depesz używanej w latach 70.
Ta wojna mnie „wyprała” [Lichnerowicz rozmawia z Pieniążkiem]
czytaj także
Ricardo staje przed fundamentalnym pytaniem. Czy wysłać depesze z informacją o wsparciu komunistycznych oddziałów przez wojska Kubańskie, czy ją przemilczeć? Ujawnienie tej informacji nakazywałby reporterski etos, ale zaszkodziłoby to stronie MPLA, z którą Kapuściński otwarcie sympatyzował. Co robi Ricardo? Film wciąż dostępny jest w kinach, a odpowiedź znaleźć można również w książkowym oryginale.
Nenow mówi w wywiadach, że najbardziej zależało mu, żeby opowiedzieć historię tego, jak reporter zostaje pisarzem. W 2018 roku, kiedy plemienne wojny obsługiwane i napędzane przez dziennikarzy zaangażowanych z jednej i niepokornych z drugiej strony barykady osiągają poziomy szczytowe, to jednak temat stosunku dziennikarstwa do polityki wysuwa się na pierwszy plan.
Indiana Jones walczy z kobrą
Jeszcze dzień życia oglądałem na pokazie prasowym, z innymi dziennikarzami. Po wyjściu z kina wdałem się w dyskusję z reporterką, której propozycja podania Kapuścińskiego w formie Nenowa i de la Fuente nieszczególnie przypadła do gustu.
czytaj także
Irytowało ją, że ta wojna taka wyestetyzowana, że sceny militarne takie wyładnione, że wszystko podane w sosie „wielkiej męskiej przygody”. I oczywiście te twerkujące pośladki. Bardziej złośliwi komentują nawet, że ten Ricardo to w zasadzie bardziej Indiana Jones niż Ryszard Kapuściński. Wszystko to oczywiście racja. Tylko czy to wina duetu reżyserów, czy po prostu wierne oddanie stylu i podejścia Kapuścińskiego?
Figura Kapuścińskiego obrosła przez lata plątaniną historycznych anegdot, wspomnień, półprawd i konfabulacji tak bogato, że każdy może sobie odtworzyć dzisiaj taki obraz legendarnego reportera PAP-u, który będzie wygodny i łatwy do przełknięcia. Z tej mikstury autokreacji Kapuścińskiego i potrzeb polskich czytelników powstał mit reportera, który zapuszcza się w najciemniejsze rejony świata, żeby później wrócić i opowiedzieć ten świat w szaroburej Polsce Ludowej. Nasz człowiek w świecie.
A że nasz, to na pewno szlachetny, prawdomówny, uosobienie cnót i zaprzeczenie występku. Wojnę traktuje z nabożną powagą, jedzie tam w służbie prawdzie, a nie klepać dziewczyny po tyłkach.
No to polecam poczytać Kapuścińskiego raz jeszcze i dorzucić coś o rzeczywistości współczesnych wojen. Na przykład taką Wojnę, która nas zmieniła, drugą książkę Pawła Pieniążka z wojny we wschodniej Ukrainie. Świetnie pokazuje, jak w okopach nie chodzi o żadne wielkie problemy świata, tylko o uzależnienie od adrenaliny, ucieczkę od nudy i braku perspektyw, amfetaminę i prostytutki dowożone na front i – last but not least – to patologiczne poczucie „wielkiej męskiej przygody”. Na dokładkę jeszcze można przyjąć sobie oczywiście odbrązowiającą biografię Ricardo pióra Domosławskiego.
Nenow robi z Kapuścińskiego Indianę Jonesa? Wolne żarty. Trudno byłoby dorównać w tym samemu mistrzowi polskiego reportażu. Zajrzyjmy do klasyki: Heban, rozdział Serce Kobry. Bohaterski reporter opisuje tam z wyraźnym podnieceniem, jak przy użyciu kanistra i gołych rąk zatłukł jadowitego węża. Serio.
A wygląda to tak: „Sądziłem, że krawędź kanistra przetnie węża łatwo, ale gdzie tam! Szybko uświadomiłem sobie, że mamy pod spodem nie węża, ale stalową, rozedrganą, rozwibrowaną sprężynę, której ani złamać, ani skruszyć nie sposób. Kobra rzucała się i biła w podłogę z taką rozszalałą wściekłością i furią, że wewnątrz lepianki zrobiło się ciemno od kurzu. Biła ogonem z taką energią i siłą, że gliniana podłoga kruszyła się i rozpryskiwała, oślepiając nas tumanami pyłu. W pewnym momencie pomyślałem ze zgrozą, że nie damy rady, że gad wyśliźnie się nam i obolały, ranny, rozjuszony, zacznie nas kąsać. Jeszcze mocniej przygniotłem kolegę. Ten pojękiwał, leżąc piersiami na kanistrze, nie miał czym oddychać”.
Rozumiem, że cała ta bohaterska, komiksowa estetyka i ten imprezowy nastrój wojny może irytować. Ale może czas zmierzyć się z tym, że w tak eskapistyczny i przygodowy sposób zdarzało się Kapuścińskiemu traktować wojnę.
Dziennikarz czy bojownik?
W jednej z dokumentalistycznych przebitek wypowiada się przyjaciel Kapuścińskiego, dziennikarz i bojownik MPLA. W sekwencjach animowanych widzimy jak z przodu w samochodzie wozi notatnik z długopisem, a w bagażniku – kałacha. I tak zmienia jedno narzędzie pracy na drugie, kiedy mu wygodniej. W wypowiedziach nagranych współcześnie wspomina, że naturalne było dla niego łączenie fachu dziennikarskiego z udziałem w wojnie.
czytaj także
O ile Kapuściński na początku filmu przejawia jeszcze jako taki dystans wobec tego, co opisuje, to pod koniec różni go od przyjaciela z Angoli tylko zawartość bagażnika. Kapuściński nie bierze koniec końców kałacha do rąk, niemniej i tak angażuje się w konflikt. Dochodzi do sytuacji, w której słowa jego depeszy – niezależnie od tego, jakie – zostaną użyte przez jedną ze stron konfliktu.
Najbardziej zasmucające jest chyba to, jak postawa uosabiana przez reporterów z Jeszcze dzień życia wydaje się dziś przezroczysta. Dawny przyjaciel Kapuścińskiego może opowiadać, że w jednej ręce trzyma kałacha, a w drugiej kamizelkę z napisem PRESS i że w zasadzie nikogo to nie rusza. Nie spotyka się to z żadnym komentarzem, ani na poziomie filmowej narracji, ani w kuluarowych dyskusjach.
Czterdzieści lat po wydarzeniach opisanych w Jeszcze dzień życia wojny nie ustały. Na tę we wschodniej Ukrainie też pojechali dziennikarze, którzy w międzyczasie zaangażowali się w konflikt do tego stopnia, że brali broń do rąk. Tym samym narażając życie tych reporterów, którzy przebijali się na front, żeby opisać to, jak Donbas wygląda naprawdę. Kiedy granatowy hełm i kamizelka PRESS przestaną chronić od kul, a do tego de facto doprowadzają zaangażowani dziennikarze-bojownicy, skazani będziemy na czerpanie wiedzy o wojnie z centrum propagandy jednej armii albo drugiej – zależnie od politycznych sympatii.
Na Wiejskiej i na innych ulicach Warszawy, przez które maszerują demonstracje, wojna wciąż szczęśliwie się nie toczy, chociaż frontowi publicyści robią wszystko, żeby zbrutalizować język debaty publicznej do poziomu angolskiej wojny domowej.
Oglądając kolejny „film dokumentalny” w rządowych mediach, czy aktywistyczny reportaż pisany przez jednych obrońców demokracji o drugich, warto przypomnieć sobie dylematy Kapuścińskiego z Jeszcze dzień życia. Nie będzie to łatwe w kraju, gdzie ton debacie nadają gazety środowiskowe, które obok analitycznych artykułów oferują swoim czytelnikom tożsamościowe koszulki, naklejki na laptopy i bojowe nakładki na zdjęcia profilowe w mediach społecznościowych, ale spróbować warto.