Robert Biedroń budzi nadzieje jednych, wzruszenie ramion drugich, jeszcze inni zdają się go obawiać. Czy wjedzie cały na biało i zmieni oblicze tej ziemi – przekonamy się niedługo. Michał Sutowski o książce Roberta Biedronia „Nowy rozdział”.
Odmieni reguły, a może chociaż wygra zastaną grę? Przestanie się zapowiadać i przebuduje polską scenę polityczną, zagra pierwszo- czy drugoplanową rolę, a może skończy się zanim na dobre się zaczął? Robert Biedroń budzi nadzieje jednych, wzruszenie ramion drugich, jeszcze inni zdają się go obawiać. Czy wjedzie cały na biało i zmieni oblicze tej ziemi – przekonamy się niedługo, najpóźniej w dniu wyborów parlamentarnych jesienią 2019 roku. Dziś dowiadujemy się, czego chce i o co mu chodzi. Nowy rozdział – manifest polityczny prezydenta Słupska – to zarys jego wizji Polski, dobra próbka politycznego języka, jakim pragnie uwieść wyborców, nieco konkretów programowych.
czytaj także
Opowieść Biedronia jest przede wszystkim osobista i to nie tylko dlatego, że biografie lepiej się sprzedają niż zwykłe eseje o tym, jak jest i co trzeba zrobić. Po prostu autentyczność lidera politycznego, jego sklejenie z przekazem, zaświadczenie sobą samym o tym, jaka byłaby Polska pod jego rządami, to – w warunkach „baniek komunikacyjnych”, polaryzacji sporu politycznego i niekorzystnych dla nowych graczy ram debaty – jedyna chyba szansa na dotarcie do masowego wyborcy. Tako przynajmniej rzecze Maciej Gdula, jeden z kilkakrotnie cytowanych w książce doradców Biedronia. Po drugie, jego własna kariera jak ulał pasuje na matrycę całej wielkiej opowieści tej książki – że Polak potrafi, że w naszym kraju wszystko jest możliwe, nawet zmiana na lepsze. Oto mówi do nas chłopak z ubogiej rodziny z Krosna, gej w Polsce lat 90., który zaczyna czytać książki, zdobywa wykształcenie, afirmuje swą tożsamość i wyrusza na podbój świata. Prawie jak inny „chłopak z Polesia” ponad 200 lat temu, co pojechał do Ameryki i tak zamieszał, że mu pod Białym Domem pomnik wystawili, a potem wyzwalał niewolników, chłopów i kobiety…
Pompatyczna analogia z Tadeuszem Kościuszką, bardzo trafnie zresztą ukazanym jako ucieleśnienie „postępowej polskości” – w rozdziale o wielości pamięci i dumie z własnych osiągnięć jako podstawach dla nowoczesnej tożsamości – nie jest przypadkowa. To jeden z przejawów „zdrowego narcyzmu”, który od lat daje Biedroniowi niesamowity napęd do działania, a który on sam uczy się z coraz większym wdziękiem opanowywać.
Akcenty biograficzne to także „macronizm stosowany”: oto młody i zdolny polityk, pełen idei i zapału, pokazuje wielki gest Kozakiewicza politycznemu establishmentowi i skostniałym partiom. Biedroń delikatnie pogrywa w ten sposób na dość powszechnym dziś resentymencie wobec „tych na górze”, ale na tym samym oddechu sugeruje alternatywę i zaprasza na własny pokład. Działaczom, społecznikom, pracownikom NGO i związkowcom daje nadzieję, że dostaną szansę odmienić państwo i jego stosunek do obywatela. Młodym wykształciuchom składa wprost ofertę: w państwie rządzonym przeze mnie będziecie potrzebni, a zdolnych ekspertów państwo winno cenić. Ci bardziej wkurzeni dopowiedzą sobie w podtekście, że pogoni się tych różnych ćwoków, szwagrów, Misiewiczów i innych synów Czarneckich. Socjaldemokraci docenią, że wreszcie ktoś mówi niedemagogicznie o szacunku dla kompetencji urzędniczej, liberałom zaś miły będzie merytokratyczny ton. Mówiąc krótko: kilka wyborczych pieczeni na jednym ogniu.
Ale to nie jest tylko sprawnie przykrojony do potrzeb elektoratu przekaz. Wizja Biedronia ma bowiem treść, jakkolwiek trudno ją zmieścić w lewicowej, liberalnej czy „modernizacyjnej” szufladzie.
czytaj także
Doświadczenie Słupska – opisane dość drobiazgowo – to w książce punkt wyjścia do myślenia o przyszłym państwie i jego obywatelach. Czym w tej historii chwali się Biedroń? Po pierwsze przejrzystością, po drugie gospodarnością, po trzecie włączaniem do współpracy, po czwarte – rozmową z obywatelami. Podejrzliwy demaskator neoliberalnych dogmatów obruszy się, że coś za dobrze to brzmi dla wygodnego, mieszczańskiego ucha. Czy nie jest to aby fasada dla „odważnych cięć”, zrzekania się przez państwo właściwych mu zadań i tworzenia „klimatu dla biznesu” kosztem usług publicznych i pracowników? Kolejne Wielkie Społeczeństwo – ale nie to w duchu Ameryki lat 60., ile programów prywatyzacyjnych Davida Camerona w Wielkiej Brytanii?
No właśnie chyba nie – i nawet nie dlatego, że doradcy Biedronia do spraw ekonomicznych od Miltona Friedmana wolą Michała Kaleckiego. Bo co pokazują przykłady słupskie? Przejrzystość to przede wszystkim publikacja szczegółowych wydatków publicznych, w tym wynagrodzeń urzędników. W oczywisty sposób zwiększa to możliwości kontroli decydentów przez obywateli – jak bardzo to ważne, wie każdy, kto próbował dobić się w urzędach o użyteczne informacje na temat ich pracy. Sama z siebie jawność życia publicznego, co wiemy choćby od Iwana Krastewa, nie wystarcza, by zbudować zaufanie do polityków, ale usuwa przynajmniej jedną na drodze do niego przeszkodę – obraz polityki jako „czarnej skrzynki”, do której coś wpada (np. nasze podatki), coś wypada (działanie państwa), ale ni cholery nie wiadomo, jak to pierwsze zamieniło się w drugie.
Druga rzecz to gospodarność. Redukcja długów miejskich Słupska nie była liberalnym fetyszem, lecz instrumentem ratowania rozwoju miasta – bez zmniejszenia odziedziczonego po poprzednikach zadłużenia zdolność kredytowa miasta spadłaby na tyle, że niemożliwe byłoby np. korzystanie ze środków unijnych na inwestycje. Drogą do niego były, owszem, cięcia kosztów, ale przede wszystkim wynagrodzeń w spółkach miejskich i ich radach nadzorczych, likwidacja spółki promującej miasto, a także przenoszenie realizacji niektórych zadań na organizacje pozarządowe, finansowane ze środków unijnych. Elementem skrzętnego gospodarowania była też rewitalizacja pustostanów przeznaczonych na mieszkania komunalne – przykład polityki społecznej nastawionej na najgorzej sytuowanych, realizowanej mimo skromnych zasobów.
Włączenie do współpracy wynikało z kolei z przeświadczenia, że organizacje pozarządowe mogą pewne zadania wykonać lepiej niż państwo, co nie znaczy, że państwo może się tych zobowiązań zrzec. Po prostu czasem działacz społeczny lepiej zna i zaspokaja potrzeby obywatela niż urzędnik, którego czas i wiedza potrzebne są do wykonywania innych zadań. Aktorem społecznym może być również biznes – nie na zasadzie paternalistycznej dobroczynności, lecz wkładu w rozwój wspólnoty, tej samej, która umożliwia mu czerpanie zysków z działalności oraz generuje rynek na jego produkty, zwłaszcza w obszarze nowych (fotowoltaika, energooszczędność), innowacyjnych technologii.
Wreszcie – słynna kanapa do rozmów z prezydentem Słupska, ale także cotygodniowe konferencje prasowe, społeczne rady ekspertów, miejska Rada Kobiet czy szereg udogodnień przy korzystaniu z urzędów nie tyle pozwalały zaoszczędzić na PR-ze i ocieplić wizerunek nowej władzy, ile pozyskać wiedzę o tym, czego ludziom potrzeba; tworzyć rozwiązania z udziałem wielu interesariuszy zamiast zlecać ich projektowanie prywatnym firmom konsultingowym (ulubiony model wielu polskich samorządowców) czy po prostu zdawać się na wytyczne z partyjnych central.
czytaj także
Opowieści samorządowe Biedronia zwiększają jego wiarygodność (nie celebryta ani teoretyk, lecz polityk, który za kulisami atrakcyjnego spektaklu wokół własnej osoby prowadził jednak politykę na rzecz mieszkańców), ale wiemy przecież, że Polska to nie jest po prostu większy Słupsk. IKEA nie oświetli za darmo całej Polski żarówkami ledowymi, a sektor OZE nie zbuduje gratis instalacji fotowoltaicznych dla wszystkich szkół – choć już np. włączanie artystów w lokalne projekty społeczne i wypełnianie, niczym w Bogocie, przestrzeni miejskiej sztuką łatwo można sobie wyobrazić jako projekt do powielenia „od zaraz” w całym kraju. Kolekcji Witkacego ze Słupska kopiować nie ma sensu, ale tworzyć murale i edukować artystycznie młodzież można równie dobrze w kilkuset, jak w jednym mieście.
Diagnoza ogólnopolskich wyzwań wychodzi zatem od tego, z czym Biedroń mierzył się w Słupsku, ale dotyka też spraw rozwiązywalnych dopiero na dużo wyższym poziomie. Trendy demograficzne, jak starzenie się polskiej ludności i wyludnianie małych i średnich miast? Problemy rynku mieszkaniowego, ciasnota i pułapki kredytowe, brak tanich mieszkań na wynajem i przyzwoitych lokali socjalnych? Setki tysięcy przybyszów, głównie zza wschodniej granicy, którzy w Polsce mieszkają i pracują, zakładają rodziny i budują więzi społeczne, ale wciąż nie mają politycznej reprezentacji, a do tego często spotykają się z nienawiścią i dyskryminacją? Spodziewany wzrost kosztów opieki zdrowotnej, wymogi dostosowania infrastruktury, a przede wszystkim rynku pracy pod kątem potrzeb ludzi starszych? XIX-wieczne szkolnictwo, które przygotowuje człowieka do pracy w fabryce lub konkurencji korporacyjnej, zamiast nauczyć go empatii, współpracy, korzystania z mediów, myślenia twórczego i rozumienia świata, w którym żyje?
Nowy rozdział nie zawiera całościowych planów reformy i przebudowy tego wszystkiego, sygnalizuje jednak hasłowo, w którym kierunku warto zmierzać: sprzyjanie aktywizacji i poprawa komfortu życia osób starszych, fiński model szkolnictwa, integracja imigrantów zarobkowych, rezygnacja z prymatu własności mieszkaniowej… Jednocześnie widać, że autor próbuje się mierzyć z problemem „silosowości” polityki, z postrzeganiem problemów społecznych przez pryzmat wydatków resortów konkurujących ze sobą o ucho ministra finansów. Trendy demograficzne i opiekę zdrowotną zręcznie wiąże z mieszkalnictwem, szkolnictwo i zdrowie z rynkiem pracy, ekologię ze standardem życia i… demografią. I to nie jest błędne koło, tylko świadomość, że państwo i społeczeństwo jako „naczynia połączone” to nie inteligencki liczman, lecz realia, bez których zrozumienia nie ruszymy z miejsca.
Obok recept podzielanych przez większość trzeźwych ekspertów w naszym kraju Biedroń wskazuje na rozwiązania, które wzbudzą kontrowersje. Rozwój OZE i odchodzenie od węgla? Prymat transportu publicznego i pieszego w miastach nad ruchem samochodowym? To nie są kwestie techniczne, lecz temat gorącego sporu cywilizacyjnego. Dobrze wróży, że autor przywołuje przykłady skutecznej perswazji i przekonywania mieszkańców do rozwiązań niekoniecznie popularnych w momencie rozpoczęcia debaty – musi mieć jednak świadomość, że w takim z pozoru apolitycznym temacie jak np. organizacja przestrzeni miejskiej będzie musiał stoczyć niejedną ideologiczną wojnę.
czytaj także
W kwestiach praw człowieka z kolei Biedroń opowiada się bardzo wyraźnie po stronie socjalno-liberalnej: ochrona przed nienawiścią, lękiem i przemocą – w tym domową i seksualną – kobiet, dzieci i mniejszości, a także równouprawnienie różnych wyborów życiowych to bardzo wyraźnie wypowiedziany temat jego agendy. Nie unika też kwestii najbardziej bodaj kontrowersyjnej wskazując, że wartości rodzinne nie są zarezerwowane dla par heteroseksualnych. Przypomina, że większość Polaków opowiada się za związkami partnerskimi, ale pisze również, że „dzisiaj geje i lesbijki mogą adoptować dzieci indywidualnie. Polskie prawo tego nie zakazuje. Ale nie pozwala na adopcję przez parę. Myślę, że to kwestia czasu. Nie byłbym gorszym ojcem od innych rodziców. Nie ma żadnych dowodów, że dzieciom wychowanym przez pary jednopłciowe czegoś brakuje. Co więcej, badania dowodzą, że takie dzieci są bardziej empatyczne, tolerancyjne i wrażliwe na różnorodność. Dzisiaj zatem ważną dla środowiska kwestią jest uregulowanie statusu takich dzieci. Nie tylko dla dobra par, w których się wychowują, lecz przede wszystkim dla dobra samych dzieci”.
W książce polityka słowo „konstytucja” pojawia się w sumie 11 razy i nie jest to tylko ukłon w stronę elektoratu KOD. Biedroń, co prawda, stoi na stanowisku rozliczenia przed Trybunałem Stanu tych, którzy pełniąc urzędy ją złamali i podkreśla, że równowagę władz za rządów Prawa i Sprawiedliwości naruszono bardzo wyraźnie, a system sądownictwa po 2015 roku zmierza w stronę upartyjnienia. Przypomina jednak – o czym współcześni obrońcy demokracji nieraz nie chcą pamiętać – że nasza ustawa zasadnicza, poza ochroną wolności i praw obywatelskich, daje nam prawo do powszechnej ochrony zdrowia, nakłada na państwo obowiązek mecenatu nad kulturą, wreszcie gwarantuje świeckość państwa. Rewizja konkordatu, rezygnacja z finansowania nauczania religii przez państwo, wreszcie likwidacja przywilejów podatkowych Kościoła byłyby, zdaniem autora, logiczną tej zasady konsekwencją – nie mówiąc o tym, że byłyby w zgodzie z postulatami rosnącej części społeczeństwa. Wreszcie, broniąc zasady praworządności, krytykuje elementy status quo sprzed 2015 roku i postuluje np. wprowadzenie instytucji sędziów pokoju, wyprowadzenie różnych kategorii spraw poza sądy czy zasadę, że kariera sędziowska jest zwieńczeniem drogi zawodowej prawnika.
Wyjście poza spolaryzowany konflikt i ponawiane co parę stron wezwanie do dialogu to dużo więcej, niż zawołanie „kochajmy się”, naturalnie atrakcyjne dla wielu Polaków znużonych wzajemnym wyrzygiwaniem się na przeciwnika polityków i komentatorów z dwóch zwaśnionych obozów. Biedroń wskazuje bowiem, że bez rozmowy – obywateli ze sobą i państwa z obywatelami – reformowanie tych sfer, które wymagają naprawy, jedynie eskaluje napięcia i przynosi chaos zamiast wartości dodanej: „wiele konfliktów ostatnich lat i miesięcy wynikało z tego, że państwo nie słuchało obywateli. Tak było ze sporem o sądy czy o reformę edukacji. Politycy wykorzystali gniew ludzi rozczarowanych państwem i siłowo zmienili system. Doprowadzili jednak tylko do kolejnych konfliktów. Nie zyskało na tym ani państwo, ani obywatele”.
Problemem, dodajmy, nie jest tylko tryb działania obecnego rządu: na podobnej przecież zasadzie – odgórnego narzucania reformy bez uwzględnienia głosu aktorów społecznych – nie udało się zakorzenić społecznie obniżenia wieku szkolnego w 2013 roku. Z kolei przyszłe rządy podobnych problemów spodziewać się mogą np. przy okazji reform służby zdrowia, z zasady trudnych ze względu na wielką ilość aktorów reprezentujących sprzeczne nieraz interesy – od różnych grup pacjentów, przez lekarzy, pielęgniarki, położne i resztę personelu szpitala, aż po dyrektorów szpitali, lobby farmaceutyczne, wreszcie NFZ i Ministerstwo Finansów.
czytaj także
A zatem: rozmowa i wyjście poza partyjny konflikt to nie slogan sentymentalistów, lecz warunek zarządzania zmianą – reforma niewydyskutowana i niewynegocjowana ma wszelkie szanse zostać odkręconą przy okazji najbliższej zmiany ekipy rządzącej. Jednocześnie za całym wywodem Biedronia stoi podwójne przeświadczenie. Po pierwsze, że Polskę reformować można, bo gdy się ludzi słucha, to i oni sami gotowi są zmieniać poglądy, a opinia wyrażona w sondażu na dany temat nie jest wyryta w spiżu – pod warunkiem, że ma się dla nich przekonującą opowieść. W tym sensie cała książka to jedna wielka negacja skrzydlatych słów o tym, że jak ktoś ma wizję, to powinien się udać do lekarza. Po drugie, autor wierzy, że Polskę zmieniać trzeba. Bo jak nie, to w końcu demografia do spółki z geopolityką i psychopatologią zbiorowego konfliktu uderzą w nas z niszczącą mocą.
Czego tu nie ma? Czego tu brakuje? Każdy nieżyczliwy (z satysfakcją) i życzliwy Biedroniowi (z niepokojem) zapyta od razu: a skąd kasa? Bo skoro autor pisze, że „na kształceniu nie wolno oszczędzać”, że nauczycielom trzeba podnieść pensje, a szkoły wyremontować; skoro wskazuje na rosnące koszty opieki nad starzejącym się społeczeństwem, skoro i miasteczka, i aglomeracje wymagają nowoczesnego transportu publicznego – bo samymi zakazami wjazdu starych diesli do centrum smogu nie zwalczymy – to ktoś na to wszystko musi wyłożyć miliony monet. Pomysły wzmocnienia samorządów przekierowanymi środkami unijnymi czy oszczędności na bizantynizmie urzędniczym to ciekawy kierunek, ale jeśli Biedroń będzie kiedyś rządził Polską, będzie musiał wymyślić, kto powinien więcej dołożyć do wspólnej kasy. I to nie w ramach dobrowolnej „społecznej odpowiedzialności biznesu”. Krótko mówiąc: podatki. W manifeście politycznym, który ma dotrzeć do klasy średniej i ludowej trudno ten temat zmieścić – a stwierdzenie, że sięgnie się do kieszeni wyłącznie najbogatszych, byłoby demagogią. To wątek, o który Biedroń będzie pytany w kampanii – i lepiej, żeby ekipa doradców wywodzących się z Fundacji Kaleckiego wymyśliła mu przekonujące odpowiedzi.
Druga rzecz, to wymiar konfliktu. Że Biedroń zderzy się z oporem, bynajmniej nie tylko rządzącej prawicy, wiemy nie od dziś. Problem jest jednak poważniejszy. Jego narracja „kooperacyjno-dialogiczna” o siadaniu do stołu z obywatelami wskazuje horyzont działania słuszny, acz niepełny. Bo polityka, to nie tylko negocjacje między obywatelami o różnych poglądach, to także ostre konflikty interesów i starcia różnych lobby. Już tych kilka, kilkanaście konkretnych pomysłów na lepszą Polskę wskazuje potencjalnych przeciwników naprawdę dobrej zmiany: lobby deweloperskie, energetyka węglowa, korwinoidalni zwolennicy samochodozy, oczywiście Kościół katolicki, oczywiście samozwańczy obrońcy rodziny i rozmaitych złotych wolności: do bicia żon i dzieci, palenia oponami w piecach i parkowania na trawniku. To nie będzie tylko spór o konkretną kasę i pojedyncze przepisy, lecz cywilizacyjne starcie tytanów, w którym słuszność przekonań wcale nie gwarantuje zwycięstwa.
Dlaczego liberałowie muszą zniszczyć Biedronia (i w jaki sposób będą próbować)
czytaj także
Sporo tu jeszcze trzeba domyślić i dopisać. Więcej i szczegółowiej o Europie, coś o polityce przemysłowej, o łańcuchach produkcji i tym podobnych. Nie załatwi sprawy jedno dobre hasło, takie „wybierzmy przyszłość” na przykład. Bo inaczej niż w kampanii Kwaśniewskiego z 1995 roku nie ma ani gotowego elektoratu, ani wizji przyszłości, co się rozumie sama przez się. Wszystko to dopiero wymyślać trzeba.
Niemniej o tym, czy wizja Roberta Biedronia politycznie chwyci, zadecydują, moim zdaniem, dwa czynniki – na boku zostawmy kwestie organizacyjne. Po pierwsze, czy w tym projekcie wystarczająco wielu ludzi odnajdzie swoją szansę awansu, tzn. uwierzy, że jak Biedroń weźmie władzę, to i nam się zrobi lepiej. Nie „tak ogólnie” lepiej, ale lepiej dla tych właśnie, którzy gotowi są nie tylko wrzucić kartkę do urny, ale zaangażować się w pracę polityczną i trendsetting, zwany niegdyś agitacją. Obietnica „pójścia w górę” była wielkim motorem napędowym dla zwolenników PiS, źródłem nadziei różnych ambitnych i niedocenionych. Przy polityce zdominowanej przez pokolenia Marca, Sierpnia, w najlepszym razie Czerwca ’89 młode pokolenie, nawet jeśli słabsze demograficznie od rodziców i dziadków, będzie tutaj targetem kluczowym – zwłaszcza kobiety, którym Biedroń poświęca zresztą wiele miejsca.
A druga rzecz, już w perspektywie setek tysięcy i milionów wyborców: czy uda się w jednej opowieści i w jednym liderze skleić w całość bynajmniej nietożsame przekazy? Jednocześnie, że „tak dalej być nie może” i że „może być lepiej”? Gniew i nadzieja, wash and go, jemy ciastko i wciąż je mamy? Trudna sprawa. Ale w końcu, jak by powiedział pewien sympatyczny sekretarz ze Wschodu, jeśli nie on, to kto, a jeśli nie teraz, to kiedy. Dajesz Robert!
***
Robert Biedroń, Nowy rozdział, Znak 2018