Naprawdę wielka indyjska powieść! Po „Bogu rzeczy małych”, debiucie Arundhati Roy, oczekiwanie na kolejną zajęło wiele lat, ale było warto. Kinga Dunin czyta „Ministerstwo niezrównanego szczęścia” Arundhati Roy oraz „Niksy” Nathana Hilla, „Poliglotycznych kochanków” Liny Wolff, „Dziewczynę bez skóry” Madasa Pedera Nordbo i „Córkę Króla Moczarów” Karen Dionne.
Nathan Hill, Niksy, przeł. Jerzy Kozłowski, Znak 2017
W Srawasti żył król, który zwrócił się do pewnego męża z prośbą, by zebrał wszystkich mieszkańców miasta niewidomych od urodzenia.
Wiadomo. Król to Budda, niewidomi mają dotknąć słonia i powiedzieć, co to jest. Każdy mówi coś innego. Znacie, to posłuchajcie. I taki mam właśnie problem z tą „wielką amerykańską powieścią”.
Zaczyna się to od tego, że Trumpoidalny gubernator zostaje obrzucony garścią żwiru przez kobietę, matkę głównego bohatera, która opuściła go w dzieciństwie. Poszukiwanie prawdy o matce prowadzi go do roku 1968. A jej grozi proces za terroryzm, bo uwziął się na nią zły prawicowy sędzia. Gdzieś w tle demonstruje ledwo słyszalne Occupy Wall Street. A pomiędzy tym jest wszystko: wyzwolenie kobiet, dość dwuznacznie pokazana kontrkulturowa rewolta, wojna w Iraku, molestowanie i pedofilia, polityczna poprawność na uniwersytetach i jej złe konsekwencje, wielka miłość, rodzinne sekrety i uzależnienie od gier internetowych. I nawet happy end, którego częścią jest to, że jednak ktoś mam kupę kasy (i nic w tym złego), więc może pomóc temu, który jej nie ma.
Czyli aż nadto na wielką powieść, ale to jest raczej powieść gruba niż wielka. Przyznaję, że się przy niej wynudziłam. Może za dużo czytam amerykańskich powieści i wydaje mi się, że znam na nie przepis. To takie liberalno-mieszczańskie narracje, w sporej części słuszne i w dużej mierze przewidywalne. Chyba że zabierze się za to naprawdę wielki pisarz. Dlatego jednak czekam na Infinite Jest Wallace’a. No i chciałabym przeczytać wielką polską powieść.
Gry wideo są lepsze niż prawdziwe życie? [rozmowa z Nathanem Hillem]
czytaj także
***
Arundhati Roy, Ministerstwo niezrównanego szczęścia, przeł. Jerzy Łoziński, Zysk i S-ka 2017
W magicznej godzinie, kiedy słońce już znika, ale światło jeszcze nie, armie rudawek odczepiają się od drzew figowca na starym cmentarzu i niczym dym rozpływają się nad miastem.
Naprawdę wielka indyjska powieść! Po Bogu rzeczy małych, debiucie autorki, oczekiwanie na kolejną zajęło wiele lat, ale było warto.
Są w niej wielkie indyjskie problemy – walki między muzułmanami a hinduistami, oddzielnie się Pakistanu, niekończąca się wojna w Kaszmirze, islamski fundamentalizm, hinduskie okrucieństwa i łamanie praw człowieka, pradawne tradycje, kasty, kobiety, współczesne nierówności i bieda… Właściwe też znane, ale czytamy o nich dużo rzadziej niż o problemach amerykańskich.
Na tym tle rozwija się dość powikłana historia, która ma wielu bohaterów. Poczynając od hidźry. Przypomnijmy, chodzi o trzecią płeć, kobiety w ciałach mężczyzn, ubierające się jak kobiety. Ta grupa ma długą tradycję i swoje miejsce w kulturze hinduskiej. Aby stać się hidźrą trzeba przystąpić do wspólnoty kierowanej przez mistrzynię. Hinduskie wesele nie może się bez nich odbyć, a przekleństwo hidźry przynosi nieszczęście.
czytaj także
Kolejni bohaterowie to trójka przyjaciół jeszcze z czasów studiów. Kobieta – niezależna i silna. Dyplomata alkoholik, kiedyś pracujący dla służb specjalnych. Działający w podziemiu bojownik o wolność Kaszmiru. Jest jeszcze opozycyjny dziennikarz, wykorzystywany przez służby. I wariat od wielu lat głodujący przed uczęszczaną świątynią w proteście przeciwko niesprawiedliwościom dziejącym się w Indiach. Oraz wiele innych postaci, których punkty widzenia tworzą złożony obraz sytuacji w Indiach; złożony, ale politycznie nieobojętny. W tym sensie, że nie pozostawia żadnych wątpliwości, iż autorka jest po stronie słabszych, kobiet, przeciwko fundamentalizmom, religijnym waśniom, nadużyciom władzy.
Jeśli gdzieś można znaleźć szczęście, to na cmentarzu, co nie oznacza, że w grobie. Na cmentarzu, od którego obrazu rozpoczyna się powieść, hidźra, która opuściła swoją grupę, buduje zajazd, gdzie znajdą miejsce ci, dla których nie ma miejsca w indyjskim społeczeństwie.
Przede wszystkim jest to jednak proza magiczna i pełna poezji, dla mnie – hipnotyczna. Warto się nieco pomęczyć na początku, żeby przyzwyczaić się do nieco egzotycznych okoliczności i terminów z nieznanych nam języków i kultury.
czytaj także
***
Lina Wolff, Poliglotyczni kochankowie, przeł. Dominika Górecka, Marginesy 2017
Nigdy nie sądziłam, że będę szukać tego jednego jedynego przez internet. Było w tym dla mnie coś zbyt wyrachowanego, poza tym nigdy nie pisałam anonsu na portal randkowy, ani niczego podobnego, i nie wiedziałam, co powinnam napisać, żeby jak najlepiej się sprzedać.
Powieść szwedzka. Dziwna, a tytuł dość długo mnie zniechęcał.
Są to właściwie trzy opowieści, chociaż połączone jednym manuskryptem. Bohaterka przez internet poznaje krytyka literackiego, u którego na biurku znajduje przekazany mu do oceny przez pewnego pisarza maszynopis powieści „o kobietach”. Kolejny bohater, drugiej historii, to ów pisarz, twórca tego dzieła, rozczarowany, cyniczny i niezdolny do miłości. W końcu jednak wydarzy się coś, co nim potrząśnie. I trzecia część, opowiedziana przez zubożałą włoską arystokratkę, która zna okoliczności powstania tej powieści. Im więcej opowiedziałabym szczegółów, np. że maszynopis został obsikany, tym bardziej mogłoby to wyglądać na jakieś wydumane dziwactwo. Ale zupełnie nie na tym polega ta proza.
Nie przypadkiem wciąż pojawiają się w niej odniesienia do Houellebecqa (dupek, ale interesujący), a niekiedy do Stephana Kinga (słaby pisarz, ale zdarzają mu się dobre momenty).
Samotność, rozczarowanie, mało porywający seks z żoną, zastępowanie relacji fantazją, a przede wszystkim niemożność porozumienia z kobietami… Jest tu dużo z houllebeqowskiej atmosfery, ale bez seksizmu. Poliglotyczna kochanka, marzenie jednego z bohaterów, pisarza, mówiłaby w tylu językach, że komunikacja byłaby nieprzerwana i pełna. Poza tym spełniałaby też wszystkie inne jego fantazje – potrafiłaby być francuską prostytutką albo meksykańską mama. Jeśli dobrze rozumiem, to, co napisał o kobietach, naprawdę nadawało się do obsikania. Jest jednak nadzieja, że on, albo ktoś inny, kiedyś je dostrzeże.
Koniec końców wciągnęła mnie ta powieść. Nawet bardzo.
czytaj także
***
Madas Peder Nordbo, Dziewczyna bez skóry, przeł. Justyna Haber-Biały, Agata Lubowicka, wydawnictwo Burda 2017
Skórę miał całą mokrą od potu. Zanosił się ochrypłym kaszlem. Charczącym.
Kryminał grenlandzki – to kuszące. Grenlandia ma niespełna 60 tys. mieszkańców, w stolicy, Nuuk, mieszka ich około 17 tys. I większość z nich to Eskimosi, Inuici. Nuuk, jak wszystko na Grenlandii, leży nad oceanem i otoczone jest górami i trudno się z niego wydostać. Stoją tam ładne duńskie domki z prefabrykatów (to wiem ze zdjęć w internecie) oraz okropne blokowisko (to wiem z powieści, ale na zdjęciach niestety też występuje).
Ilość przemocy, natężenie zbrodni oraz innych przestępstw w tym kryminale jest naprawdę imponujące, szczególnie biorąc pod uwagę niską gęstość zaludnienia. (Chociaż są to też zbrodnie sprzed czterdziestu lat).
Mieszkańcy bloków, nieszczęśliwi, bo wyrwani ze swego naturalnego środowiska, gwałcą i molestują córki albo udostępniają je Duńczykom. Politycy są skorumpowani. Wszyscy mają broń i polują, i każdy – kobiety też – potrafi oskórować zwierzę. W razie czego oskórowanie człowieka też nie stanowi problemu. A do tego jest zimno. Brrr…
czytaj także
***
Karen Dionne, Córka Króla Moczarów, przeł. Małgorzta Hesko-Kłodzińska i Piotr Budkiewicz, Media Rodzina 2017
Gdybym wyjawiła wam nazwisko matki, natychmiast byście je rozpoznali. Moja matka była sławna, choć wcale tego nie pragnęła.
A to jest naprawdę świetny thriller.
W okolicach Wielkich Jezior, na niedostępnych mokradłach, pewien Indianin przez czternaście lat przetrzymywał porwaną nastolatkę, a potem też ich dziecko, dziewczynkę. Udało im się uciec, kiedy dziewczynka miała dwanaście lat. Kilkanaście lat później jej ojciec ucieka z ciężkiego więzienia, ona rusza za nim w pościg. Córka umie wszystko to, co ojciec, bo wszystkiego ją nauczył – tropić, zabijać, posługiwać się każdym rodzajem broni, radzić sobie w lesie. Będzie to więc równy pojedynek, w którym bohaterkę osłabia to, że w jakimś sensie wciąż ojca kocha albo raczej nie pozbyła się do końca emocjonalnej zależności. Czyli i z tym będzie musiała sobie poradzić. Przez powieść prowadzi nas baśń Andersena o córce Króla Moczarów. Autorka bardzo zgrabnie przeplata wydarzenia współczesne ze wspomnieniami: o okrucieństwie psychopaty, ale też o życiu w otoczeniu dzikiej natury, indiańskich opowieściach ojca. O tym, dlaczego jej matka tak długo nie była zdolna do ucieczki. Psychologicznie wiarygodne, w napięciu trzyma od pierwszej strony.
Nawet jeśli ktoś nie przepada za tym gatunkiem, w tym wypadku naprawdę można zaryzykować.