Unia Europejska

Flassbeck, Spiecker: Witamy w realnym świecie

Koszty społeczne polityki cięć i reform strukturalnych są nie do oszacowania.

Ludzi należy oceniać miarą ich własnych słów. We wrześniu 2013 roku niemiecki minister finansów osobiście pisał na łamach „Financial Times”: „Świat powinien się cieszyć z dobrych wieści gospodarczych, jakie strefa euro wysyła dziś niemal bezustannie. Choć kryzys zupełnie nie minął, strefa euro zdecydowanie wychodzi na prostą, zarówno koniunkturalnie, jak i strukturalnie”. Pod koniec tego samego artykułu mówił też: „Dzieje się teraz właśnie to, co zwolennicy rozsądnego zarządzania kryzysem w Europie przewidywali. Fiskalna i strukturalna praca naprawcza zaczyna się opłacać, tworząc zarazem fundamenty dla trwałego wzrostu… Wbrew temu, do czego chcieliby nas przekonać krytycy europejskiej polityki antykryzysowej, żyjemy w realnym świecie, a nie w jakimś równoległym uniwersum, do którego nie stosują się ugruntowane reguły ekonomii. (…) Jakkolwiek byłoby ciężko, musimy walczyć z ludzką skłonnością do wiecznego rzutowania teraźniejszości w przyszłość. Systemy dostosowują się do sytuacji, spadki odbijają się od dna, a tendencje się odwracają. Innymi słowy, to co zepsute, można naprawić. Europa jest tego dowodem”.

Dziś nie trzeba z tym polemizować, wystarczy przyjrzeć się faktom. Na rysunku 1 przedstawiamy faktyczny rozwój produkcji przemysłowej w strefie euro, zgodnie z opublikowanymi danymi Eurostatu. Kiedy Wolfgang Schäuble pisał swój artykuł we wrześniu 2013, znano już poziom – skorygowanej o sezonowe wahania – produkcji przemysłowej z czerwca 2013 i wynosił on 100,55 (chodzi o wskaźnik, dla którego średnioroczna podstawa z roku 2010 wynosi 100). Już wówczas były to trzy punkty procentowe poniżej wartości z grudnia 2010, a zatem niespecjalnie dobrze. W maju 2014 wskaźnik ten wynosił 100,45. Witamy w realnym świecie, panie ministrze!

Gdyby Niemcy nie doświadczyły kilku miesięcy miniodbicia (napędzanego głównie eksportem poza strefę euro), już dawno byłoby oczywiste, że polityka cięć była i jest gigantyczną pomyłką. Francja, która jeszcze latem 2013 roku przez chwilę zdawała się zapowiadać ruch w górę, zanotowała gwałtowny spadek. Włochy też straciły, i to startując z bardzo niskiego poziomu, a i Niemcy swe miniodbicie mają już za sobą.

 

Rys. 1

 

Jeśli spojrzeć w nieco dłuższej perspektywie czasowej (por. rys. 2), nie ma wątpliwości, że strefa euro od początku 2011 roku, a więc od trzech i pół roku, notuje gospodarczy spadek.

 

Rys. 2

 

Także w Europie południowej (por. rys. 3) nie ma mowy o tendencji wzrostowej. Nawet jeśli nie ma dalszych spadków, każdy kolejny miesiąc stagnacji tworzy ogromną hipotekę: kiedy bezrobocie jest skrajnie wysokie, bez odczuwalnego odbicia nie ma szans na poprawę sytuacji rynku pracy.

 

Rys. 3

W innych małych krajach, np. bałtyckich czy w Słowenii (por. rys. 4) także nie ma tendencji do poprawy. Wszędzie dominuje stagnacja.

Rys. 4

Nic tak nie uwidacznia problemu, jak bezrobocie (por. rys. 5). Nawet wówczas, gdy spada, jak w Portugalii czy Hiszpanii, w głównej mierze wynika to nie z ozdrowienia gospodarki, lecz z frustracji ludzi, którzy już nawet nie rejestrują się jako bezrobotni, bo i tak nie mają nadziei na znalezienie pracy. Gospodarczy decydenci strefy euro, w której panuje w sumie 12-procentowe bezrobocie – przy czym Francja ma bezrobotnych ponad 10 procent, a Włochy powyżej średniej i ich liczba rośnie – po kryzysie lat 2008-2009 zawiedli widowiskowo.

Rys. 5

Koszty społeczne, utrata dochodów, utrata miejsc pracy i turbulencje polityczne, jakie polityka cięć i reform strukturalnych przyniosła i dalej będzie przynosić, są nie do oszacowania.

W samych Niemczech nie może już być mowy o choćby słabej, ale nieprzerwanej tendencji wzrostowej (rys. 6). Najważniejsze wskaźniki nastrojów, o których pisaliśmy tutaj – wskazują na wyraźne ochłodzenie. Nowe zamówienia z zagranicy (por. rys. 6), a przede wszystkim spoza strefy euro (por. rys. 7), których od połowy 2012 roku wciąż nieco przybywało, dziś wykazują wyraźną tendencję spadkową.

Rys. 6; Rys. 7

 

Spadek dotknął też gospodarki wewnątrz kraju. Nie może ona pod względem ilości zamówień zrównoważyć słabnącego popytu zewnętrznego. Niemieckie ministerstwo gospodarki w swym oświadczeniu z 10 lipca na temat aktualnej sytuacji gospodarczej mówi o „geopolitycznej nieprzewidywalności” i jej „nadzwyczajnych skutkach”, co jednak słabo wyjaśnia zduszenie rynku wewnętrznego w samych Niemczech. W oświadczeniu dla prasy trzy dni wcześniej ministerstwo odpowiedzialnością za spadek produkcji przemysłowej obarczyło przede wszystkim długi weekend wokół Pierwszego Maja, który akurat przypadał w czwartek. Brzmi to równie mało przekonująco. Czy ostatnio nie mówiło się wiele o silnym filarze popytu wewnętrznego, na którym niemiecka koniunktura powinna opierać się w coraz większym stopniu, a tym samym zapewnić większą niezależność od bieżących układów geopolitycznych? Jeszcze w oświadczeniu z połowy czerwca ministerstwo gospodarki głosiło, że „decydujące impulsy popytowe… powinny wychodzić z rynku wewnętrznego”. Co z tego pozostało? Czy naszym decydentom zaczęło już świtać w głowach, że wszystkie ich prognozy, na przekór ich oficjalnym deklaracjom, oparte są wciąż na silnym filarze eksportowym? Do tego ustawionym wcale nie w Rosji czy w Ukrainie, lecz w Chinach, USA czy nawet w Europie?

 

Handel detaliczny, który w pierwszym kwartale zanotował widoczny wzrost po raz pierwszy od 2011 roku, w maju znów spadł do wcześniejszego poziomu (ostro zarysowana krzywa na rys. 8). Wygląda na to, że konsumenci nie wykorzystali przedłużonego weekendu z 1 maja na zwiększone zakupy.

 

Rys. 8

 

W całej strefie euro w handlu detalicznym nie było, według danych Eurostatu, żadnej poprawy. Dla wielkiej gospodarki zamkniętej (to znaczy takiej, która w sensie czysto ilościowym nie ma na tyle istotnych stosunków zewnętrznych, aby mogły jej zapewnić istotny impuls koniunkturalny) taki poziom kluczowego wskaźnika konsumpcji to po prostu katastrofa.

 

Rys. X

 

Z kolei wskaźnik wzrostu cen dla całej unii walutowej jest wyraźnie niższy od postulowanego celu inflacyjnego (rys. 9). Dopełnia to obrazu gospodarki złapanej w pułapkę deflacyjną, która nie znajduje metody wyjścia z dołka. Gdzie się podziało to odwrócenie trendu, które zeszłej jesieni Wolfgang Schäuble widział przed sobą tak wyraźnie?

Rys. 9

Do tego obrazu stagnacji świetnie pasują napominania kanclerz Angeli Merkel, jakie usłyszeliśmy od niej w Chinach, że nie należy sztucznie pompować globalnej gospodarki. Według „Handelsblatt” miała powiedzieć: „Jestem przeciwna temu, żeby pompować wzrost sztucznie”… „lepiej już, żeby gospodarka światowa rosła nieco wolniej, niż żebyśmy stawiali na wzrost za wszelką cenę”. Zdanie to pozwala wyciągnąć wniosek, że pani kanclerz ani nie wie, w jaki sposób powstaje wzrost, ani tym bardziej, jak bardzo niemiecki wzrost w latach jej rządów sfinansowało właśnie „pompowanie”, przez inne kraje na rynkach kapitałowych i w niemieckich bankach. Do tego wszystkiego mniej wzrostu nie jest receptą na mniej długów. Jeśli w stagnującej gospodarce także gospodarstwa domowe będą starały się oszczędzać jak dotychczas – np. z obawy przed gorszymi czasami, z przekonania, że oszczędzanie jest cnotą, względnie dlatego, że państwo oszczędzanie wspiera – będzie dużo trudniej, jeśli nie w ogóle niemożliwe, znaleźć wystarczającą ilość prywatnych dłużników, którzy pozwolą te oszczędności zrealizować, tzn. zrównoważyć spadek popytu wynikający z oszczędzania jakimś jego wzrostem. Czyni to niebezpieczeństwo załamania się takiej, skupionej na oszczędnościach, a zatem w oczach pani kanclerz „solidnej” gospodarki znacznie większym, niż gdyby ona rosła. A to z kolei wyraźnie zwiększa zagrożenie, że to państwo będzie musiało zaciągać nowe długi.

WELT” donosi jednak, że pani kanclerz poruszyła też w Chinach aspekt międzynarodowy problemu wskazując, iż Europa nie tylko musi poradzić sobie ze swymi długami, ale także umocnić swą pozycję w międzynarodowej konkurencji. To trudniejsze niż kiedykolwiek nie tylko ze względu na wzrost potęgi Chin. Wyzwaniu temu Europejczycy i eksportowa potęga Niemiec muszą sprostać: „musimy być i pozostawać zawsze o tyle lepsi, o ile jesteśmy drożsi”. Konsekwencji tej zależności – skądinąd prawdziwej – pani kanclerz również nie rozumie. Niemcy nie biorą sobie do serca faktu, że równie trafne jest odwrócenie zdania Angeli Merkel: musimy być o tyle drożsi, o ile jesteśmy lepsi. Jeśli ktoś – jak Niemcy od czasu Agendy 2010 – tego nie rozumie, skłania swych partnerów handlowych do tego, by kupować nasze dobra na kredyt. A tego Angela Merkel chcieć nie może, o ile chce zachować spójność.

Przeł. Michał Sutowski

Tekst w języku niemieckim ukazał się na stronie flassbeck economics.


***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij