Pod pożyczonym hasłem „walki z terroryzmem” indyjski rząd walczy z biedakami – stwierdza Arundhati Roy, dopisując kolejny rozdział do książki Naomi Klein.
W 2001 roku Arundhati Roy pisała, że bycie sławną pisarką w Indiach, gdzie miliony ludzi są analfabetami, to wątpliwy honor. Raczej brzemię. Oznacza zabieranie głosu na globalnych peryferiach, które na dodatek mają ambicje mocarstwowe. Po nagrodzie Bookera za debiutancką i jedyną książkę literacką, Bóg rzeczy małych (1997), Roy stała się (obok – jak kpiła – bomby atomowej) przedmiotem narodowej dumy. Jednocześnie krytykowanie państwa indyjskiego, które pozbawia najuboższych obywateli podstawowych praw, i represjonuje, gdy próbują się bronić, dało pretekst do posądzenia jej o „antyindyjskość” i „sprzyjanie terroryzmowi”. Z kolei na Zachodzie czekała na nią szlachetna koniunktura i gotowa rola dyżurnej hinduskiej pisarki, której obecność koi postkolonialne sumienie.
Podwójną etykietkę „pisarki-aktywistki”, którą często jest opatrywana, interpretowała wówczas jako zwięzły zapis manipulacji, deprecjonującej zarówno pisarzy, jak i aktywistów. Ona sama nie czuła się kanapotapczanem.
Nie widziała nic niezwykłego w łączeniu tych ról – byciu prozaiczką, która w razie potrzeby zajmuje jednoznaczne stanowisko, i działaczką społeczną, która bazuje na subtelnej analizie mowy przeciwników politycznych. Przedstawiała się jako człowiek i obywatel, który widzi wielką niesprawiedliwość i nie chce się zgodzić na profesjonalizację spraw dotyczących ogółu.
Zajmowała się wtedy wielką tamą budowaną w dolinie Narmady. Projekt pęczniał od ekspertów i konsultantów, którzy produkowali badania, raporty, książki, granty i doktoraty, ale nie byli w stanie podać liczby wysiedlanych ludzi, przewidzieć kosztów przedsięwzięcia ani wiarygodnie oszacować korzyści, takich jak obiecywany wzrost produkcji żywności. W tym samym czasie w Indiach 20 milionów ton ziarna niszczało w magazynach, a setki milionów ludzi nie miało środków na jeden porządny posiłek dziennie. Roy podsumowywała to z charakterystycznym ponurym sarkazmem: rząd buduje gigantyczne tamy, degraduje środowisko na olbrzymich terenach i wysiedla setki tysięcy ludzi, którzy znikają w czarnej dziurze slumsów, żeby nakarmić szczury.
Demaskowała w ten sposób chełpliwą retorykę postępu, skrywającą mechanizmy neokolonialnego wyzysku i produkowania nędzy. Nikt nie buduje tam kosztujących biliony dla niepiśmiennych wieśniaków. Chodzi o interes międzynarodowych koncernów oraz kredytującego inwestycję Banku Światowego i prywatyzację zasobów naturalnych (tu odebranie rzeki biedakom i oddanie jej właścicielom luksusowych hoteli, pól golfowych, wielkich plantacji i cukrowni).
W tej sytuacji Roy starała się „wyrwać przyszłość z rąk ekspertów”. Przede wszystkim głośno domagała się wyjaśnień: „Czas, by zadać, w zwykłej mowie, publiczne pytanie i żądać na nie, w zwykłej mowie, publicznej odpowiedzi”. Pilnowała języka, psutego i wykorzystywanego do haniebnych celów. W esejach ze zbioru Algebra bezgranicznej sprawiedliwości, powstałych w latach 1998-2002, wiele miejsca poświęciła deszyfrowaniu neoliberalnej nowomowy i propagandy amerykańskiego imperializmu. Pokazywała działanie niewidzialnej ręki rynku zakończonej uzbrojoną pięścią zwaną U.S. Army. Pisała, że „pomoc dla krajów rozwijających się” wpędza je w upokarzającą zależność i wraca do „pomagających” z solidnymi odsetkami oraz że „wolny rynek” to sposób, żeby peryferyjne państwa zmienić w rynki zbytu dla subwencjonowanego Zachodu.
Pytała, komu niesie sprawiedliwość i wolność operacja „Bezgraniczna Sprawiedliwość” przemianowana na „Trwałą Wolność”, bo w Afganistanie powoduje ona katastrofę humanitarną. Zastanawiała się, jak to możliwe, że „naród pokoju” ciągle wspomaga krwawych dyktatorów i jest w stanie wojny z krajami Trzeciego Świata. Osobną dawkę sarkazmu przeznaczyła dla twierdzenia, że amerykańska piechota morska wyruszyła do Afganistanu na misję feministyczną.
Sama jako żarliwa eseistka chyba zbyt łatwo nazywała hinduski nacjonalizm faszyzmem. W 2002 roku w Gudżaracie raczej nie doszło do – jak twierdzi Roy – holocaustu. Ale jeśli połączone z grabieżą pogromy ludności muzułmańskiej były administracyjnie zorganizowane, a muzułmanom zabrania się wchodzić do restauracji, trudno nie mieć skojarzeń. I może w takim przypadku jednak warto przesadzić.
Dramatyzacja przez historyczną analogię to zresztą tylko jeden z retorycznych sposobów, po które sięga Roy, żeby wywiązać się z bodaj najważniejszego wyznaczonego sobie zadania – przełożyć globalne, skomplikowane i często zatajane procesy na „prawdziwe opowieści o prawdziwych ludziach i prawdziwym życiu”. Przemożne siły, które trudno sobie nawet wyobrazić, nie mówiąc o kontrolowaniu – uchwycić w klarownym i sugestywnym tekście. Uprawiać „sztukę, która potrafi zmienić to, co nienamacalne, w to, co konkretne, nieuchwytne w dotykalne, nieuniknione w coś, co można powstrzymać”.
Roy chciałaby zwiększyć szanse obrony tych, którzy są łamani, pozbawiani wpływu na własny los. Podstawowym narzędziem władzy, zwłaszcza pozornie demokratycznej, jest reglamentowanie i preparowanie wiedzy, więc pisarka podejmuje się edukacji.
Jako dominującą strategię sprawowania władzy równolegle z Naomi Klein, a nawet chyba wcześniej, rozpoznała doktrynę szoku i konstruowanie użytecznego wroga. Ponieważ wykorzystuje się rzeczywiste i kreowane kryzysy (wzbudzane przez nie lęki) do kierowania społecznego gniewu na zastępczy obiekt i łamania praw człowieka – Roy rozbraja niepokoje i upomina się o kozły ofiarne.
Bóg rzeczy małych to hipnotyzująca powieść o gwałtownym wyrwaniu ze stanu cudownej dziecięcej nienormatywności, o poczuciu winy po zdradzie przyjaciela zabitego przez policję za przekroczenie statusu podczłowieka, a także o niemożności wysnucia przez ofiary (dzieci, kobiety, pariasów) silnej sprawiedliwej opowieści, która przeciwstawiłaby się kłamliwej wersji wydarzeń rozpowszechnionej przez sprawców przemocy.
Publicystyczno-reportażowo-eseistyczne Indie rozdarte, które po trzech latach od premiery właśnie ukazały się po polsku, a zwłaszcza duży reportaż U boku towarzyszy, świadczą o rozwoju projektu pisarskiego Roy. Tym razem, żeby oswoić lęk i uczłowieczyć użytecznego wroga, autorka rusza w teren. I to teren niebezpieczny, na którym obowiązuje nieoficjalny stan wyjątkowy, a więc zawieszone jest działanie demokratycznie stanowionego prawa. Na którym przemoc i grabież usprawiedliwia się „czerwonym terroryzmem”. Gdzie policja i paramilitarne bojówki mogą sobie pozwolić na wszystko wobec każdego, kogo uznają za maoistę. Na przykład mogą zgwałcić i zabić kobietę za to, że ma krótkie włosy. Albo zastrzelić przerażonego wieśniaka, ponieważ ucieka przed nimi przez dżunglę.
Ten niebezpieczny teren, nazywany przez policję „Pakistanem”, to środkowe Indie, kontrolowane przez komunistyczną partyzantkę, która broni i pracuje dla adiwasi – rdzennej ludności plemiennej. Adiwasi od uzyskania przez Indie niepodległości nie otrzymali dostępu do edukacji, opieki zdrowotnej i sądownictwa. Ostatnio stali się dla rządu przeszkodą w realizacji zawartych z globalnymi korporacjami umów na wydobycie zasobów naturalnych, w które obfitują obszary zamieszkiwane przez plemiona. Prywatyzacja na wielką skalę, szybkie wprowadzenie wolnego rynku wymaga tu (podobnie jak na przykład w Chile) przemocy. Kapitalizm w tym wydaniu potrzebuje państwa, które demontuje, wyłącznie jako aparatu represji.
Lasy Dantewary określono jako „zarażone” maoizmem, który z kolei został nazwany przez premiera „największym wyzwaniem dla wewnętrznego bezpieczeństwa”. Przeszkodę trzeba usunąć, chorobę wyleczyć, szkodniki wytępić, zagrożenie wyeliminować, teren oczyścić – do języka codziennego przenika język ludobójstwa. Policja i bojówki (współfinansowane przez spółki górnicze) grabią, palą, gwałcą i zabijają. Pod zapożyczonym hasłem „walki z terroryzmem” indyjski rząd walczy z biedakami – podsumowuje Roy i pewnie ma świadomość, że dopisuje kolejny rozdział do książki Naomi Klein. Nie ma wyjścia. Doktryna szoku mutuje i rozszerza swój zasięg, ale ciągle jest sobą. Nawet tak drugorzędnego elementu jak masowa impreza sportowa menedżerowie kryzysu nie mogą sobie odmówić. W Indiach były to Igrzyska Wspólnoty Brytyjskiej w 2010 roku, przed którymi usunięto z ulic Dehli biedaków, wcześniej wysiedlonych z rodzinnych wiosek.
Posłuszne doktrynie indyjskie media straszą maoistą jako zajadłym wrogiem państwa, który używa ślepej przemocy i szkodzi „klimatowi inwestycyjnemu”, bo nie rozumie wymogów nowoczesności. Roy postanawia to sprawdzić, a my ruszamy z nią i już spotykając małoletniego łącznika, który jest tak głodny, że zjadł znak rozpoznawczy w postaci bananów, orientujemy się, że wyprawa będzie obfitować w niespodzianki.
Oczami pisarki zobaczymy, jak świetnie zorganizowana i bez reszty oddana sprawie ludowa partyzantka, rekrutująca się w dużej mierze z rdzennej ludności, walczy o godność spisanych na straty nędzarzy. W skrajnie trudnych warunkach, przymierając głodem i ginąc z rąk egzekutorów specjalnych praw, wprowadza alternatywny model rządów – wybierany w demokratycznych wyborach wiejski samorząd. Tworzy struktury wypełniające pustkę po nieobecnej lub agresywnej indyjskiej republice. Maoiści uczą adiwasi negocjacji, zbiorowego podejmowania decyzji i działania. Politycznego upodmiotowienia.
Owszem, stosują przemoc, Roy wzdraga się na niektóre stwierdzenia towarzyszy i towarzyszek (że na przykład egzekucja członka lokalnych władz, skorumpowanego przez firmę Tata, to dobra wiadomość). Ale też nie ma zbyt dobrych kontrargumentów. Przemoc to wyraz rozpaczy ludzi, którzy nie mogą się inaczej bronić przez systemowym gwałtem połączonych sił wykluwającego się mocarstwa i wielkiego kapitału.
Partyzanci, o czym milczą media, mają też propozycję pokojową. Pomagają w uprawie i hodowli, chronią środowisko, prowadzą leśną pocztę i szkołę.
Jedyni lekarze na tym terenie to członkowie partii. Działają milicja i sądy ludowe (które wbrew medialnemu przekazowi wydają rozmaite wyroki). Komuniści przeprowadzili reformę rolną, rozdając ziemię bezrolnym chłopom. Zmieniają niesprawiedliwe tradycje. Tworzą piosenki i przedstawienia, dbają o własny przekaz historyczny, czczą własne święta.
Razem z Roy bierzemy udział w jednym z nich – uroczystości upamiętniającej antybrytyjską rebelię adiwasi sprzed stu lat. Ludzie przybywają z daleka, tłumnie, żeby bębnić i tańczyć całą noc. Autorka spodziewa się propagandy i sztywnego rytuału, a widzi radośnie pląsającą wspólnotę i słynnego partyjnego pieśniarza, mistrza ceremonii, w spodniach w różowe króliczki.
Jeszcze większe wrażenie robi na niej pozycja kobiet, które stanowią prawie połowę aktywu ludowej armii. Towarzyszki są uśmiechnięte, pewne siebie i swobodne. Wywalczyły sobie równość wewnątrz partii i pracują nad podwyższeniem statusu w społecznościach plemiennych. Ich reprezentantką staje się dla Roy siedemnastoletnia towarzyszka Kamli, za której piętami w starych sandałach pisarka podąża w długim i forsownym nocnym marszu przez las. Chuda, silna, zwinna i wesoła, „ta dziewczyna to cud”. Kamli przeciwstawia się historii i jest „nadzieją dla nas wszystkich”.
Roy zgodnie z najlepszą postkolonialną zasadą przedstawia bowiem indyjskie ruchy oporu jako alternatywę dla neoliberalizmu i korporacyjnej globalizacji. Zmiana przyjdzie z peryferii. My w Indiach mamy żywą tradycję walki o sprawiedliwość społeczną – pisze. Wciąż mimo ciśnienia zachodnich wzorców dysponujemy inną wyobraźnią. Jesteśmy krnąbrni i możemy stworzyć nowy typ polityki. Maoiści już wypracowali demokratyczną praktykę dotąd w Indiach niespotykaną. Adiwasi „być może jawią się jako kustosze przeszłości, ale mogą się okazać przewodnikami zdolnymi wskazać nam drogę do przyszłości”. Należałoby im tylko ustąpić nieco przestrzeni fizycznej i filozoficznej.
Autorka Indii rozdartych, pisząc o rebeliantach z Dantewary, wielokrotnie przechodzi od dystansu do podziwu i z powrotem, jest mistrzynią trzeźwej krytyki neoliberalizmu, którą uprawia od lat. Ale przede wszystkim jest i chce być naiwna. Odsłania się przed czytelnikiem jako marzycielka, która każdej nocy wspomina Kamli, jej niestrudzony marsz pod rozgwieżdżonym niebem. Sceptycyzm się w jej pisarstwie (powieściowym, eseistycznym, reportażowym) nie kalkuluje, oznaczałby oddanie resztek pola w zamian za iluzję kontroli. Byłby szczytem naiwności.
Arundhati Roy, Indie rozdarte, przeł. Krzysztof Umiński i Marta Umińska, Wielka Litera 2014
Czytaj także:
fragment książki: Indie – bogowie na sprzedaż
Urvashi Butalia: Indie się zmieniły, szowinizm został. Rozmowa Agnieszki Wądołowskiej.
Już wkrótce „Krytyka Polityczna” #37-38: Nowoczesność na peryferiach, a w nim esej Arundhati Roy Capitalism. A Ghost Story.