Chciałabym wysłuchać kogoś, to rzeczowo napisze, co jako społeczeństwo możemy stracić w razie realizacji światłych idei modyfikowanego postępu.
Dawno, dawno temu dobrzy naukowcy wymyślili silnik parowy i krosno mechaniczne. Wynalazki te zapoczątkowały rewolucję przemysłową, która, jak sądzili dobrzy naukowcy, miała powszechnie uszczęśliwić człowieka i uwolnić go na zawsze od zbyt ciężkiej pracy.
Rzeczywistość dopisała do tej historii smutne zakończenie. Maszyny nie zbawiły świata, użyto ich natomiast do degradacji ogromnej grupy wykwalifikowanych rzemieślników, których zastąpili nisko płatni i łatwo wymienialni robotnicy wykonujący proste czynności. Wytworzone bogactwo też jakimś cudem nie chciało się sprawiedliwie rozkładać, zamiast tego w niespotykanym dotąd tempie puchły fortuny jednostek i rosła nędza mas. Efektami tych przemian cała nasza planeta czka do dziś, od ofiar dzikiego kapitalizmu w Bangladeszu do żółwia morskiego zaplątanego w foliową torebkę pośrodku oceanu.
A wszystko miało być tak pięknie, mówili dobrzy naukowcy. Wyszło jak zwykle, a nawet jeszcze gorzej.
Przeciw maszynom stanęła wtedy nieliczna grupka luddystów, którzy widzieli, że coś idzie nie tak. Nie mieli jeszcze języka, aby to opisać, o tomach Marksa nie wspominając. Postanowili więc niszczyć krosna, choć powinni niszczyć chciwą ludzką naturę, która na nierówności i wyzysku oparła cały nowy porządek. Nie mieli szans i przegrali, zawsze zresztą tacy będą przegrywać.
Zanim rozpęta się na dobre awantura wokół artykułu Marcina Rotkiewicza o rzekomo przereklamowanej żywności ekologicznej oraz – a jakże – zaletach GMO, zanim spłynie rzeka krytyki po mocnej odpowiedzi Tomasza Piątka na ten tekst, a potem nastąpi seria sprostowań i gorzkich żali na domniemane nieuctwo poszczególnych dyskutantów, chcę tylko na sekundę zatrzymać przed oczami ten obraz. Wydaje mi się bardzo znajomy.
Na scenie polskiej debaty publicznej wokół GMO walczy dwóch aktorów: grupa dobrych naukowców i garstka luddystów. Pierwsi dowodzą wszelkimi sposobami, że genetycznie modyfikowana żywność nie tylko nie szkodzi, ale i powszechnie uszczęśliwi człowieka, na zawsze zbawiając go od głodu. Drudzy walą swoimi kontrargumentami, ale zawsze ograniczając się do udowadniania, że samo GMO jest be, tak jak kiedyś maszyna. Mnożą się piętrowe dowody, coraz mądrzejsze badania i statystyki, wszystkie chwyty są dozwolone. Kłamliwe obsmarowanie przeciwnika? Proszę bardzo. Dyskredytacja całego sektora rolnictwa, który stoi na drodze swobodnemu tańcowi wolnego rynku genetycznie modyfikowanych nasion? To właśnie robi Rotkiewicz, opisując żywność ekologiczną.
Luddyści też mają swoje za uszami, robiąc często z igły widły i zrażając ludzi gotowych poprzeć ich w walce.
Czego brakuje w tej scenie? Chciwej ludzkiej natury, czyli możliwych skutków społecznych. Od plagi samobójstw zadłużonych rolników w Indiach czy monopolizacji rynków nasion w innych krajach wiemy, że mogą być duże. Dobrzy naukowcy mają dobre chęci, nie winię ich, że w swoim horyzoncie zamkniętym między probówką a TVN-em chcą zbawiać ludzkość na dostępnie znane sposoby. Nie potępiam też luddystów – podważanie wiarygodności GMO i wzbudzanie społecznej paniki jest najprostszym dostępnym im narzędziem. Ale chciałabym wysłuchać kogoś, to rzeczowo napisze, co jako społeczeństwo możemy stracić w razie realizacji światłych idei modyfikowanego postępu.
Nie zależy mi na kryminałach podszytych korpo-spiskiem. Chcę możliwych scenariuszy i wniosków, które uwzględniają fakt, że my, ludzie, nie jesteśmy stadem pokojowo nastawionych szympansów bonobo dzielących się owocami według indywidualnych potrzeb. Nawet jeśli tych owoców jest w nadmiarze, bo są GMO.
Dopóki za radą profesora Hartmana nie zlikwidujemy powszechnego systemu szkolnictwa, dopóki uczeń lubiący chemię ma obowiązek wiedzieć, że niejaki Hitler był złym facetem, skorzystajmy z tego, że oprócz świetnych wynalazków wlewających w nas optymizm znamy również uczącą nas pokory historię. A ta wyraźnie mówi, że dobre chęci dobrych naukowców zawsze kończyły się radykalną katastrofą, kiedy trafiały w ręce chciwców pożądających korzyści, wojny czy władzy. Skorzystajmy z nauki, ale z tej zaczynającej się na socjo- czy psycholo-, nie tylko z biotechnologii. Jeden krok poza paradygmat, a korzyści mogą być niezmierne.
Zanim ta stopklatka rozpłynie się w kolejnej rytualnej wymianie ciosów na szczurze nowotwory, wzory chemiczne pestycydów i inne niezbite dowody, chcę cicho poprosić o łaskę dla czytelników.
My, którzy jako tako śledzimy polską dyskusję nad GMO, naprawdę już to wszystko słyszeliśmy. Możemy nawet napisać scenariusz, według którego ta bitwa się zakończy. A po niej przyjdzie kolejna, która znowu nic nie wniesie.
Marcin Rotkiewicz jest w tej wojnie o tyle interesującą postacią, że wykorzystując swoją pozycję autora jednego z największych tygodników opinii, stał się na własne życzenie podręcznikowym przykładem wcielenia przemocy symbolicznej, na którym można już spokojnie uczyć studentów. W ten sposób każdy jego nowy tekst o GMO zmusza nas do kolejnych rytualnych tańców, które wszyscy grzecznie odbębniamy z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. To karmienie trolli nigdy się nie znudzi, ale zawsze trochę podniesie nakłady, doda kilkaset klików. Zatem trwa.
Tekst o ekologicznej żywności, oprócz tego, że dla instrumentalnych korzyści miesza w głowach setkom ludzi chcących się zdrowiej odżywiać, zawiera też sporo błędów rzeczowych. Nie marzę nawet o szczegółowym sprostowaniu ze strony redakcji „Polityki”, bo w sumie kto mógłby je napisać? Mam natomiast nadzieję na otwarcie debaty nad GMO w polu niedefiniowanym przez byłe lub niebyłe szczurze nowotwory. Mam ochotę posłuchać kogoś, kto nie manipuluje, nie kłamie i ma szerszy światopogląd niż denko od retorty. Jeśli ktoś mógłby spełnić moje marzenie, to bardzo poproszę.