Czy to możliwe, że – wbrew oczywistym intencjom Marka Kochana– ktoś potraktował artykuł „Zbudujmy szybko Muzeum Polokaustu” poważnie?
Z rosnącym sprzeciwem i wstydem czytam kolejne polemiki z tekstem Marka Kochana pt. Zbudujmy szybko Muzeum Polokaustu. Czy to możliwe, że – wbrew oczywistym intencjom autora – ktoś potraktował ten artykuł poważnie? Zdaję sobie sprawę, że objaśnianie żartów, tak własnych, jak i cudzych, jest czynnością żenującą, nie widzę jednak innego wyjścia, jak tylko napisać to wprost: pomysł Muzeum Polokaustu jest zaawansowanym trollingiem.
Dla większości czytelników było to, jak rozumiem, oczywiste najpóźniej w momencie, gdy dotarli do miejsca, w którym Kochan ze śmiertelnie poważną miną stwierdza, że anglojęzyczny słownik uwzględnia nazwę „Polokaust” już w 2012 r., po czym odsyła do… www.urbandictionary.com – edytowanego przez internautów leksykonu współczesnej gwary ulicznej. Dość powiedzieć, że jedną z uwzględnionych w nim definicji słowa „Polish” jest „poeple with very big dicks”, a obok słowa „Polokaust” funkcjonuje także „Polocaust” pisane przez „C”, oznaczające – jeżeli dobrze rozumiem mowę ulicy – znalezienie się w nieznośnym otoczeniu szpanerów ubranych w koszulki polo. Czy naprawdę – zdaje się pytać Kochan – chcecie osunąć się w te rejestry i znaleźć w takim towarzystwie?
Trzeba mieć naprawdę dużo złej woli, żeby nie dostrzec tu oczywistej intencji humorystycznej.
Być może niektórych zmylił podniosły ton, w którym utrzymany jest tekst. Ale przecież sam w sobie stanowi on niezwykle zręczną parodię najgorszych nawyków językowych, które uaktywniają nam się, gdy dyskutujemy o przeszłości. Autor wykorzystuje tu znaną sobie z zawodu trenera komunikacyjnego technikę przerysowywania wad trenowanego, czy wręcz jego „przedrzeźniania”, po to, żeby zwrócić uwagę na powtarzające się złe nawyki.
Wracając do samego terminu „Polokaust” – jest on prawdziwym mistrzostwem mądrej, podszytej głęboką refleksją ironii. Samo słowo pokazuje doskonale pułapki myślenia w kategoriach rywalizacji cierpienia. Przedrostek „polo-” nasuwa od razu skojarzenie z discopolo, ale także z Polo Coctą i niezliczonymi szyldami wykwitającymi na polskich ulicach w okresie bezpośrednio po transformacji ustrojowej. Kochan pokazuje w ten sposób, że próba nachalnej eksploatacji cierpienia nie daje się pogodzić z szacunkiem do własnej przeszłości, prowadząc do trywializacji i banalizacji historii – i tej tragicznej, i tej heroicznej. Co więcej, posługując się językiem marek bliskim nowoczesnej polityce historycznej, można powiedzieć, że „Polokaust” przez samą swoją konstrukcję skazany jest na status podróbki Holokaustu. Warto też, wreszcie, zaznaczyć, że jeżeli jednym z celów muzeum miałoby być rozbicie niefortunnych i mylących określeń „polski obóz zagłady” czy nawet (funkcjonujący już) „polski Holocaust”, to efekt wykorzystania nazwy „Polokaust” byłby odwrotny do zamierzonego. W ten sposób, przez samo tylko wprowadzenie ironicznej nazwy „Polokaust”, Kochan zmusza nas do konfrontacji z pułapkami myślenia w kategoriach konkurencji ofiar.
Na tym jednak nie koniec. Zachęcając nas do wyobrażenia sobie Muzeum Polokaustu, Kochan mówi niezwykle wyraźnie: „nie idźcie tą drogą”. Nie wiem, czy nie doszukuję się tu już zbyt głębokich warstw sensu (jeżeli tak, to przepraszam), ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w podaniu linku do Urban Dictionary kryje się jeszcze jeden błyskotliwy pomysł. Siłą cytowanego przez Kochana słownika jest niewątpliwie zdolność do marketingowej kapitalizacji języka ulicy. Pod każdym artykułem (także tych o „Polokauście” i „Polocauście”) znajdziemy od razu link z możliwością zakupu kubka z naszym ulubionym słowem. Żółty kubek z wielkim napisem „Polokaust” jest więc na wyciągnięcie myszki – wystarczy kliknąć, by zobaczyć jego sugestywną wizualizację. „Naprawdę wyobrażacie sobie taki kubek na waszej półce?” – zdaje się pytać Kochan. „Czy naprawdę chcecie, żeby tak wyglądała wasza pamięć historyczna?”
W ten sposób obnażony zostaje fetysz „promocji”, któremu chętnie ulegamy myśląc o wizerunku Polski za granicą. „Jestem pewien, że to dobra nazwa dla muzeum, zapadająca w pamięć i wywołująca zainteresowanie” – ironizuje Kochan. „Pozwalająca zdyskontować obecny kryzys dla dobra wizerunku Polski. Wypromujmy ją.” Wskazuje w ten sposób na etyczne i estetyczne granice myślenia o pamięci historycznej jako źródle atrakcji. Czy możliwe do pomyślenia jest muzeum cierpienia, wpisane w nurt nowoczesnych muzeów, które przedmioty swojej działalności traktują jak marki – czyli właśnie promują, sprzedają, czynią atrakcyjnymi? Kochan pokazuje, że nie każde wydarzenie i nie każde muzeum warto wedle tej logiki kształtować.
Przywoływane przez autora Muzeum Powstania Warszawskiego, o czym pisałem już wielokrotnie, faktycznie zdołało skutecznie uczynić z upamiętnianego wydarzenia rodzaj marki czy franczyzy kulturowej, także poprzez jego pomysłowe, niekonwencjonalne wykorzystanie (gry planszowe, koncerty plenerowe, płyty z muzyką popularną). Czy jednak naprawdę chcemy kubeczków i koszulek z napisem „Polokaust”? Może pora zapytać o granicę disneylandyzacji czy macdonadyzacji pamięci, której nie chcemy przekraczać? Swoją drogą, tekst Kochana można też odczytać jako zaproszenie do rewizji naszego postrzegania istniejących już muzeów. Czy nie poszliśmy za daleko w kierunku uatrakcyjniania i promowania? Czy logika rynku nie wypacza szlachetnych intencji, nawet jeżeli kierowały nami głęboki szacunek dla bohaterów i ofiar oraz chęć zbudowania przestrogi dla potomnych? Kochan nie odpowiada na te pytania, poprzestając na sugestywnym ich postawieniu i otwarciu nowego rozdziału debaty o „umuzealnieniu” naszej historii. To także świadczy o sile jego tekstu.
czytaj także
I wreszcie kwestia ostatnia, choć niewątpliwie nie najmniej istotna. „Teraz, zaraz, już!” – wykrzykuje Kochan. Zbudować w rok, koncepcje pokazać za tydzień! – nawołuje, w oczywisty sposób parodiując pośpiech, jaki coraz częściej towarzyszy działaniom w obszarze pamięci zbiorowej. W ten sposób Muzeum Polokaustu staje się także wyobrażonym pomnikiem nieprzemyślanych decyzji, projektów uchwalanych w pośpiechu i realizowanych najmniejszym kosztem.
Trzeba więc wyraźnie powiedzieć: Muzeum Polokaustu to świetny pomysł! Błyskotliwy eksperyment myślowy, czy nawet – używając języka internetowo-akademickiego – przykład doskonałego trollingu intelektualnego, obnażającego, do czego doprowadziłyby dominujące procesy pamięci zbiorowej w Polsce, gdyby pozwolić im na swobodny rozwój. W zaprojektowanym przez Kochana wyimaginowanym muzeum możemy się przejrzeć jak w krzywym zwierciadle, dostrzegając najgorsze przywary systemu edukacji, polityki historycznej, a także popkultury. Niektóre z karykaturowanych przez Kochana zjawisk są typowo polskie, inne – obserwowalne w skali światowej i w niepokojący sposób przeszczepiane na nasz grunt. Warto też zaznaczyć, że jest to przestroga wygłoszona ponad politycznymi podziałami. Z tekstu Kochana wiele nauczyć się mogą i ci, którzy uważają się za prawicę, i ci, którym bliżej do lewicy, i ci – wreszcie – którzy określiliby się mianem liberałów.
Dziękuję za ten artykuł i przepraszam w imieniu wszystkich kolegów, także akademików, którzy nie dostrzegli w nim oczywistej ironii.
**
Czytaj bloga Marcina Napiórkowskiego: