Czekając na zaostrzenie walki klasowej, chwilowo cieszę się z wojny kulturowej. I z tego, że tym razem nie dotyczy ona życia biologicznego – aborcja, in vitro – tylko par excellence społecznego.
Wojna ta wygląda w tej chwili tak, że z jednej strony mamy ciemną ścianę konserwatywnego betonu, z drugiej zaś „światłych obywateli”. Co „światli” sobie myślą, tego do końca nie wiadomo. I czy mówią to, co myślą. Ale co mówią – słychać:
Tak, tak, małżeństwo trzeba chronić, małżeństwo dobra rzecz, związki partnerskie przycupną sobie cichutko obok i nikomu nie będą wadziły.
Nie, nie, żadna adopcja. Nikt z nas nie domaga się adopcji dla partnerów, a jeszcze niedajbóg homo.
Mogę zrozumieć, czemu politycy boją się powiedzieć coś więcej. Wydaje im się, że dzięki temu zwiększają szansę na reformę prawa. Ten zakaz „mówienia więcej” zdaje się jednak dotyczyć także dziennikarzy, publicystów czy wypowiadających się w mediach znanych osób. „Małżeństwo – tak, adopcja – nie” stało się jakimś aksjomatem, o którym nie ma sensu dyskutować. A właściwie, czemu nie?
Domaganie się prawa do adopcji, przynajmniej naturalnego dziecka partnerki/partnera, powinno się mieścić w całej tej retoryce „ułatwmy obywatelom życie”. A tu tylko choroby i pogrzeby, żadnej radości macierzyństwa i realnie istniejących tęczowych rodzin, głównie lesbijskich, w których wychowują się dzieci. Według rozmaitych szacunków może być ich nawet kilkanaście tysięcy, ale o liczby nie będę się spierała, faktem jest, że istnieją.
Symbolicznym adresatem prawa do adopcji stali się jednak geje, którzy wcale tak masowo o tym nie marzą. Natomiast cała ta panika moralna dotycząca dzieci w rodzinach gejowskich każe myśleć o tym jak o zjawisku nie tylko tuż, tuż za progiem, jeśli pozwolimy na partnerstwo, ale też masowym. A tak nigdzie na świecie nie jest. Natomiast sytuację par kobiecych notorycznie się pomija.
Poza tym kwestia adopcji nieustannie mieszana jest z kwestią rodzicielstwa biologicznego. A przecież adopcja na tym polega, że powierza się dziecko opiece ludzi, którzy nie są jego rodzicami. Jedyne sensowne pytanie brzmi, czy są zdolni dziecko wychować, a pytanie konserwatystów, czy dwóch panów może mieć dziecko, jest zupełnie nie na temat, bo chodzi o wychowanie (czynność kulturową), a nie hodowlę biologiczną. Z nielicznych – przyznaję – badań nie wynika, żeby pary jednopłciowe były pod tym względem gorsze od heteroseksualnych. Nawet wręcz przeciwnie.
No, ale dziecko musi mieć ojca i matkę! Musi, nie musi, coraz częściej nie ma. Zapewne dla dziecka lepiej jest, kiedy wychowywane jest przez więcej niż jedną osobę dorosłą. Płeć i orientację seksualną dostanie wraz z urodzeniem, a czy koniecznie musi się uczyć tradycyjnych ról płciowych? Zresztą jest tego tyle wokół, w kreskówkach, szkole, otoczeniu – że i tak się nauczy. Niestety.
A małżeństwo? Czyż nie jest dobre? Podobno jego największą zaletą jest trwałość. I nawet nie zamierzam się z tym spierać, tylko doprecyzujmy, o co chodzi. Małżeństwo, tak zaciekle bronione przez konserwatystów, dzisiaj, wbrew woli i opinii Kościoła, nie jest nierozerwalne. Obrońcy jego trwałości może powinni zabrać się i za to, i jednak rozwodów zakazać. Ups! Zapomniałam, jak wielu z nich jest rozwodnikami.
Pomówmy więc o tym, w jaki sposób związek może zostać zakończony. W przypadku małżeństwa osoby, które uznały, że nie chcą i nie mogą być razem, muszą zwrócić się do sądu, żeby orzekł, że „więź emocjonalna, seksualna i ekonomiczna ustała”. I sąd może, wbrew faktom, nie uznawać tego przez lata. Szczerze mówiąc, pomysł, że to sąd ma decydować o tym, czy jestem z kimś w związku, czy nie, wydaje mi się dość absurdalny. Świetnie rozumiem, dlaczego niektórzy zamiast tej karykatury sakramentu wolą uczciwy związek samodecydujący o swoim trwaniu.
Utrudnienia w uzyskaniu rozwodu mogą służyć tej stronie, która nadal związku pragnie. To jednak wymaganie dosyć infantylne. Można domagać się podziału majątku, alimentów, odszkodowania za wkład we wspólny dobrobyt – ale domagać się miłości, bycia wspólnego od kogoś, kto już tego nie chce? Wchodzenie w związek, który drugiej osobie daje władzę „nie dam ci rozwodu”? I to państwo ma się zajmować osobistymi dramatami, na które nie ma lekarstwa?
Wiem, ludzie nie pobierają się po to, żeby się rozwieść. W tej chwili jednak na tym ta instytucja polega, że jest z niej wyjście. I to, jak ono wygląda, określa jej kształt.
Związek partnerski jako symboliczne i prawne potwierdzenie zobowiązań, woli trwania razem jest równie skutecznym i w sumie konserwatywnym sposobem społecznego umacniania relacji. Wzmacnia trwałość, ale jej nie wymusza. Dla tych, którzy chcą trwania w zależności od decyzji sądu, można zachować małżeństwa. Ale żeby aż w Konstytucji??? To związki partnerskie – rozwiązanie racjonalne i traktujące ludzi podmiotowo – powinny być pod szczególna ochroną.