Twój koszyk jest obecnie pusty!
Obłąkana rzeczniczka Imperium i wskrzeszanie politycznych trupów
Brytyjska ministra spraw wewnętrznych narzekała, że policja nie wykonuje swoich zadań. Gdyby tylko mogła pomówić z kimś odpowiedzialnym za policję…

Ci z nas, którzy nadal mają siłę angażować się w psychodramę i rozkład partii Torysów, spędzali ostatni weekend, spekulując czy premier zwolni w końcu ministrę spraw wewnętrznych Suellę Braverman: jeśli tak, to kiedy, a jeśli nie – dlaczego nie?
W piątek Braverman popełniła bowiem w „Timesie” artykuł, który wielu uznało za podżegający do przemocy, a który ministra opublikowała bez korekty żądanej przez Downing Street, czym złamała ministerialny kodeks. Życzenie wielu z nas spełniło się w poniedziałek, kiedy Braverman, której zawdzięczamy takie perełki frazeologiczne jak „czytający Guardiana, jedzący tofu wokerati”, została zdymisjonowana. Ledwo zdążyliśmy odetchnąć z ulgą, gdy nadeszła wiadomość o jej następcy – tadam! – na scenę wchodzi Lord Cameron.
Nie pamiętacie, że David Cameron ma lordowski tytuł? Nie szkodzi, bo go nie miał, przynajmniej do poniedziałkowego poranka. A właściwie to nadal nie ma – wciąż jeszcze czekamy na potwierdzenie, czy to faktycznie już Lord, a może jednak Baron. Taka jest specyfika brytyjskiego systemu i geniusz posiadania mianowanej, a niewybieralnej izby parlamentu, że premier może uczynić praktycznie kogokolwiek dożywotnim parem (peer) w Izbie Lordów i jednym podpisem umieścić w rządzie.
Cały poprzedni tydzień media i politycy gorączkowali się w związku z propalestyńskim marszem zaplanowanym na sobotę 11 listopada – Armistice Day (Dzień Zawieszenia Broni), w którym upamiętniamy miliony straconych istnień – cywili i żołnierzy wysłanych przez polityków na śmierć podczas I wojny światowej. Nie ma chyba w kalendarzu bardziej odpowiedniego dnia niż Armistice Day na pochód wzywający do zawieszenia broni? Media lamentowały więc, że protest zakłóci „wyjątkowy weekend” (mimo że nigdy nie świętowaliśmy „weekendu zawieszenia broni”).
W ten sam weekend przypadła Niedziela Pamięci (która jest świętem ruchomym, jak Wielkanoc) i jej główne wydarzenie – złożenie wieńców pod Cenotafem, pomnikiem pamięci poległych żołnierzy Wielkiej Brytanii i Wspólnoty Narodów. Tak się więc złożyło, że Dzień Zawieszenia Broni jak i Niedziela Pamięci wypadły w ten sam weekend.
Braverman użyła w artykule obraźliwego języka wobec protestujących w Londynie, nazywając pochód „marszem nienawiści”. Policję oskarżyła zaś o uprzedzenia wobec nacjonalistów i skrajnie prawicowych demonstrantów oraz o przychylne traktowanie ludzi obecnych na marszach propalestyńskich. Zasugerowała, że marsz zakończy się profanacją Cenotafu. chociaż zaplanowana w wyprzedzeniem trasa marszu nie przebiegała nawet obok niego. Co więcej, zezwolenie na pochód wydał sam komisarz policji, najwyraźniej nie obawiając się istotnego zakłócenia porządku publicznego, a marsz miał poparcie Stowarzyszenia Frontu Zachodniego czyli organizatorów obchodów pod Cenotafem.
Wiele głosów, również wśród Partii Konserwatywnej, wyrażało obawę, że jątrzący artykuł Braverman zmobilizuje skrajną prawicę. O dziwo, mieli rację. Były lider Angielskiej Ligii Obrony (EDL) Tommy Robinson zamieścił na świeżo reaktywowanym profilu na Twitterze/X odezwę nawołującą swoich zwolenników do obrony Cenotafu. (Czyż nie jesteśmy wszyscy dozgonnie wdzięczni Elonowi Muskowi za przywrócenie mu konta?)
Porównując marsze propalestyńskie do „tych, do których jesteśmy bardziej przyzwyczajeni w Irlandii Północnej”, Braverman wykazała kompletny brak rozumienia północnoirlandzkiej polityki, historii i wrażliwości. Ale kogo to obchodzi, prawda? Już dużo wcześniej wzywała Wielką Brytanię do wypowiedzenia Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, co osłabiłoby Porozumienie Wielkopiątkowe, na którym opiera się pokój w Irlandii Północnej.
W chwili, kiedy oczekujemy od Home Office wyważonej retoryki i jednoczącego głosu, Suella Braverman praktycznie zaprosiła rozjątrzonych chojraków do zrobienia rozróby, mówiąc, że policja nie wykonuje swojej roboty. Gdyby tylko mogła porozmawiać z kimś odpowiedzialnym za policję… No chyba że sama siebie nie może już słuchać.
A co się wydarzyło w weekend? Skrajna prawica pojawiła się w okolicy Cenotafu. Maszerowała, rzucała butelkami i „już nie jesteś Anglikiem” pod adresem funkcjonariuszy policji. Aresztowano przynajmniej 126 osób, w większości właśnie prawicowych kontrmanifestantów.
Piątkowy artykuł w „Timesie” był jedynie najnowszym odcinkiem w serii wybryków Braverman, których celem, jak się wydawało, było osłabienie Sunaka i umocnienie własnej pozycji ministry jako przyszłej kandydatki na przywództwo w partii. Najwyraźniej zamierzała osiągnąć ów cel głównie przez odgrywanie roli obłąkanej rzeczniczki Imperium Brytyjskiego i prowadzącej donikąd polityki antyimigracyjnej itd.
Zaledwie w przedostatni weekend Braverman proponowała nałożenie kar finansowych na organizacje charytatywne przekazujące bezdomnym namioty i podzieliła się przenikliwymi przemyśleniami o tym, że bezdomność to „wybór stylu życia”. Perły przed wieprze, pani Braverman, perły przed wieprze! Ja na przykład byłam przekonana, że bezdomność (lub jej brak) jest wyborem politycznym i czymś, czemu można zaradzić, podejmując odpowiednie polityczne decyzje – co obserwowaliśmy w pandemii, kiedy dla śpiących na ulicach osób szybko znaleziono kwaterunek (a następnie je wyproszono, gdy skończył się rządowy program „Wszyscy w środku”). Od tych komentarzy zdystansował się nawet Sunak, którego rząd nieszczególnie troszczy się o los najsłabszych.
W poniedziałek spełniło się życzenie tych, którzy oczekiwali dymisji Braverman. Gdyby oceniać posunięcie Sunaka w skali zaskoczenia, było zdecydowanym sukcesem. Nikt w mediach nie wiedział, kogo Sunak trzyma w rękawie. Dziennikarze komentujący na żywo z Downing Street reagowali niedowierzaniem, a nawet nerwowym śmiechem na wyłaniającą się postać Davida Camerona. Dziennikarka telewizji Sky, próbując wymienić osiągnięcia byłego premiera od czasu jego odejścia z polityki, stwierdziła tylko, że „przytył”.
Wywołanie przez Sunaka ducha konserwatywnej przeszłości pozbawiło Braverman nie tylko stanowiska w rządzie, ale i miejsca na pierwszych stronach gazet, bo te już na drugi dzień niemal jednogłośnie poświęcone były nominowaniu byłego premiera na Ministra Spraw Zagranicznych (miejsce Braverman zajął przesunięty z MSZ James Cleverly).
Powołanie Camerona jest również zdecydowanym sukcesem w kategorii „śmiać się w twarz i grać na nosie”. Premier pokazał konserwatywnym posłom i posłankom, co tak naprawdę o nich myśli –najwyraźniej nie był w stanie znaleźć nikogo odpowiedniego na stanowisko w MSZ czy MSW wśród 350 członków i członkiń swojej partii w parlamencie. Czy świadczy to o kalibrze obecnych parlamentarzystów, czy raczej naszego premiera? Odpowiedzmy sobie w milczeniu.
Zarazem premier nie zawahał się obrażać naszą inteligencję, a może miał nadzieję, że naród cierpi na problemy z pamięcią krótkotrwałą. Dopiero co w październiku obiecał zlikwidować „30-letnie polityczne status quo„, czyli okres rządów, które podsumował jako porażkę – w tym 17 lat rządów jego partii i 6 lat rządu Camerona. Miesiąc później Sunak przywraca z politycznego niebytu Davida Camerona, który zdezerterował po tym, jak nie spodobał mu się wynik referendum. Referendum, które sam zarządził, którego prawie nikt nie chciał i z konsekwencjami którego żyjemy do dziś.
Dużo wrzawy zrobiono wokół tematu „mianowania” Camerona (który nie jest posłem) przez „niewybranego” premiera, ale to raczej pomniejszy punkt i nie do końca słuszny. (Prawda, że Sunak został premierem nie w wyniku wyborów ale dymisji Liz Truss, którą wybrało 0,3 proc. społeczeństwa. Jednak w ten sposób fotel premiera obejmowało wielu przed Sunakiem, Johnson, May i Churchill). Cameron też nie jest pierwszym ministrem bez poselskiego mandatu.
Mniej powszechne, ale też niesprzeczne z konstytucją (tą niepisaną) jest to, że Cameron, aby móc pełnić funkcję ministerialną, musiał z buta dostać dożywotnie miejsce w Izbie Lordów – i oczywiście dożywotnia pensję z tego tytułu. Brzmi archaicznie? Przynajmniej nie dostał dziedziczonego tytułu – cieszmy się z rzeczy małych. Podobny manewr wykonała zresztą Partia Pracy, kiedy w 2008 roku Gordon Brown wsadził do Izby Lordów Petera Mandelsona, by ten mógł zasiąść w gabinecie premiera. Można mieć tylko nadzieję, że to chwilowe oburzenie doda paliwa kampanii na rzecz reformy systemu wyborczego i zniesienia Izby Lordów.
Być może Sunak uważał, że Cameron ma problemy finansowe i potrzebuje dodatkowej pensji (poza dożywotnią, którą otrzymuje z tytułu bycia premierem). Kto wie! Cameron odmówił ujawnienia stanowisk i posad, które opuścił, aby zasiąść w rządzie. Wiemy jednak, że wcześniej zarobił ponad 8 milionów funtów dzięki intensywnemu lobbowaniu na rzecz upadłej niedawno firmy Greensill Capital (należącej do australijskiego bankiera, którego Cameron wcześniej zatrudnił na Downing Street). Zarządcy nadal próbują odzyskać brakujące dwa miliardy, a dochodzenia karne dotyczące Greensill Capital nadal toczą się w Niemczech i Szwajcarii. Jakie szczęście, że opuściliśmy Europę!
Znajoma facjata powściągliwego Camerona wydaje się całkiem uprzejma na tle nawiedzających nas w ostatnich latach bełkotliwych bałaganiarzy Partii Konserwatywnej (Braverman, Truss, Johnson, Anderson, lista jest długa). Dla niektórych to wystarczyło, by odmalowywać go jako „pana kompetencję”, który będzie czerpał z długiego doświadczenia. Prawdą jest, że Cameron za czasów swego premierostwa spotykał się z politykami i głowami innych państw, co daje mu jakieś punkty. Przypomnijmy zatem jego osiągnięcia: zwołanie referendum w sprawie wyjścia z Unii, a więc postawienie dobra kraju na szali w grze o własną karierę polityczną; wprowadzenie polityki zaciskania pasa, która pogrążyła miliony z nas w niespotykanym od dziesięcioleci ubóstwie; bombardowanie Libii i pogrążenie jej w kryzysie politycznym i gospodarczym, gdzie dziś prawa człowieka są przestrzegane w jeszcze mniejszym stopniu niż za czasów Kaddafiego.
Czy przetasowania w rządzie Sunaka pomogą Torysom zminimalizować straty w kolejnych wyborach? Część członków partii z pewnością cieszy się z powrotu Camerona, jednak wśród opinii publicznej tylko 18 proc. deklaruje sympatię do byłego premiera. Zwolennicy Brexitu nie mają do niego zaufania (przewodził kampanii na rzecz pozostania w Unii) a druga połowa, z oczywistych powodów jeszcze mu nie wybaczyła. Nie jest jasne, dlaczego Sunak wskrzesił karierę polityczną Camerona, ale mówiąc uczciwie, nie jest też jasne, dlaczego chciał zostać premierem: by zapisać się na kartach historii jako pierwszy niebiały premier Wielkiej Brytanii, czy aby zwiększyć swój rodziny majątek poprzez dotowanie działalności żony?
Przetasowanie wskrzesiło jeszcze innego ducha nie tak odległej przeszłości: najwyższe stanowiska w rządzie (Sunak, Hunt i Cameron) ponownie zajmują absolwenci studiów filozofii, polityki i ekonomii na Oksfordzie. Plus, na najwyższych stanowiskach nie ma już kobiet, a jak usłyszeliśmy w toku trwającego dochodzenia w sprawie przebiegu i skutków pandemii COVID-19 w Wielkiej Brytanii, i co nie jest chyba zaskoczeniem, covidową katastrofę przyniósł brak różnorodności głosów wśród rządzących. To równanie naprawdę jest tak proste – nieuwzględnienie innych perspektyw – na przykład opiekunów, osób mających dzieci a niemających nianiek, osób mieszkających w lokalach bez przestrzeni zewnętrznej (trudno uwierzyć, że nie każdy miał ogród i dom pod lasem!) doprowadziło do katastrofalnej w skutkach polityki.
A co z Braverman? Czy jej zachowanie w ostatnich tygodniach faktycznie miało rzucić wyzwanie Sunakowi i świadczy o jej ambicjach przywódczych? Ukazując się już po dymisji w drzwiach 10 Downing Street, Braverman wyglądała promiennie. Myślę jednak, że wielu przecenia jej popularność w społeczeństwie, a nawet pośród wyborców Partii Konserwatywnej.
Braverman chyba to wie, bo w płomiennym liście pożegnalnym powstrzymała się mimo wszystko od wezwania premiera do rezygnacji. Wbrew konwenansom Braverman nie napisała do premiera w dniu dymisji, a dopiero wieczorem dnia następnego. Dodatkowy czas na przemyślenie listu nie zaowocował jednak stonowaną reakcją. List Braverman brzmi, jakby pisała go po trzecim drinku, i można go podsumować słowami: „Sunak to paskudny dupek, nie ufajcie mu”.
List rzuca światło na relacje między premierem a byłą ministrą i ostatecznie dowodzi, jak bardzo Braverman nie nadaje się do piastowania urzędów publicznych. Ale miejmy wyrozumiałość, to przecież dopiero jej drugi występ na tym stanowisku – i dopiero drugi raz została z niego zwolniona. I to przez dwóch tytanów brytyjskiej polityki – Liz Truss i Rishiego Sunaka!
W liście Braverman znowu wypowiada się w imieniu nas wszystkich, stwierdzając, że premier „zdradził naród”. Ten sam naród, który według najnowszego sondażu wyraźnie odrzuca jej haniebny język i poglądy. Zaledwie 20 proc. ogółu społeczeństwa (i 33 proc. wyborców Partii Konserwatywnej) uważa, że zwolnienie Braverman było błędem.
Pożegnalne pismo Braverman to także mistrzostwo w zakłamywaniu rzeczywistości i przerzucaniu odpowiedzialności: „Wielka Brytania znajduje się w punkcie zwrotnym w naszej historii i stoi w obliczu zagrożenia radykalizacją i ekstremizmem w sposób nie widziany od 20 lat” – napisała była ministra spraw wewnętrznych. Być może tak jest, ale kto za to odpowiada, Suella?
Czy odejście Braverman z Downing Street oznacza koniec wojen kulturowych i języka pogłębiającego podziały, którym posługują się czołowi politycy i media? Być może nie, bo w ramach przetasowań Sunak powołał także ministrę bez teki, nieoficjalnie nazywaną „ministrą zdrowego rozsądku”, która ma tropić i i wykorzeniać z polityki „kulturę woke”. Czekamy na szczegóły. Podczas gdy dwa miliony gospodarstw domowych w Wielkiej Brytanii odłącza lodówki i zamrażarki z prądu, bo nie stać nas na rachunki, psychodrama Torysów trwa.