Ruch poparcia zamienił się w maszynkę do zbierania funduszy. Zwolennik Obamy z 2008 roku naprawdę mógł się nabawić depresji.
Michał Sutowski: Za co do aresztu może trafić profesor renomowanego uniwersytetu z Wschodniego Wybrzeża? Albo inaczej – za co dziś w Ameryce warto dać się zamknąć?
Jennifer Klein: Na przykład za walkę o wolność zgromadzeń – wygląda bowiem na to, że zagrożone jest jedno z podstawowych praw obywatelskich w USA. Pojechałam do Nowego Jorku z grupą moich magistrantów dwa dni po tym, jak z Zucchotti Park eksmitowano Occupy Wall Street. Chcieliśmy wyrazić sprzeciw wobec tego, że nie pozwala się im wyrażać swych opinii w miejscu publicznym, ale chcieliśmy także wziąć udział w marszu pod obecny ośrodek władzy. To znaczy pod siedzibę giełdy na Wall Street.
I tam was przymknęli?
Najpierw policja zablokowała barierkami chodnik dla demonstrantów – choć to publiczne miejsce – i przepuszczała tylko bankierów idących do pracy. Zaczęli nas odpychać pałkami, ja powtarzałam w kółko, że przecież konstytucja pozwala na pokojowe zgromadzenia, że mamy prawo się tu spotykać… Przy braku odpowiedzi uznaliśmy, że gra toczy się nie tyle już nawet o kwestie ekonomiczne czy polityczne, o protest przeciwko niewłaściwej polityce pracowniczej czy braku regulacji rynków finansowych. Tu chodzi o samo prawo do protestowania. Więc usiedliśmy na skrzyżowaniu, świadomie decydując się na akt obywatelskiego nieposłuszeństwa. No to nas powyciągali po kolei – mnie w sumie trzech, chociaż nie jestem aż taka wielka – i skuli. Za tamowanie ruchu.
W sumie go tamowaliście.
Myślę, że większe utrudnienia powodowały dziesiątki policjantów na koniach i furgonetki. To wyglądało naprawdę wymownie – siedzimy skuci na chodniku, a obok przechodzą swobodnie ci wszyscy maklerzy i bankierzy. My nie mamy praw i możliwości poruszania się, oni mają jedno i drugie…
Całkiem medialny obrazek.
Otóż nie. Media elektroniczne pokazały tylko sceny „gwałtownego starcia”, z którego wynikało, że jakichś tam protestujących zatrzymała policja. Choć skuci demonstranci i wolni bankierzy – było to przecież świadectwo niewątpliwej dziś asymetrii władzy i asymetrii praw. Po kilku godzinach zabrano nas na komisariat, w sumie około 200 osób, w tym jednego emerytowanego policjanta w mundurze, który usiadł na ulicy w akcie solidarności z nami. Przedłużali, jak tylko mogli, papierkową robotę, żeby przetrzymać nas do wieczora. Po prostu tego samego dnia odbywały się inne demonstracje – jedna pracownicza i jedna studencka, przeciwko podwyżkom czesnego na City University of New York – i należało nas powstrzymać przed przyłączeniem się do nich.
Ale w końcu was chyba wypuścili?
Tak, z zarzutami o demonstrowanie bez pozwolenia. Kompletny absurd. Na pierwszej rozprawie, w styczniu tego roku, zaproponowali wszystkim układ – wycofanie zarzutów pod warunkiem podpisania zobowiązania, że przez najbliższe pół roku nikt z nas nie weźmie udziału w żadnych protestach ani akcjach obywatelskiego nieposłuszeństwa na terenie Nowego Jorku.
Za PRL to się nazywało „lojalka”…
Można się śmiać, ale wielu ludzi się łamie. Ja mogę sobie pozwolić na ryzyko sporej grzywny, inni nie. Na drugiej rozprawie powtórzono dokładnie tę samą propozycję – większość z nas postanowiła odmówić, więc w maju będziemy mieli prawdziwy proces polityczny (śmiech). A już mówiąc zupełnie poważnie – zdaję sobie sprawę, że to wszystko nie wygląda na brutalne represje autorytarnej władzy. Chodzi jednak o to, że poprzez stawianie zarzutów o „zakłócanie porządku” i tym podobnych, podwyższa się koszty ewentualnego protestu. Nie każdy jest gotów ryzykować areszt, choćby krótki, albo grzywnę – zwłaszcza jeśli jest bez pracy.
Czy to ma znaczyć, że władze lokalne planowo utrudniają obywatelom korzystanie z prawa do protestu?
Nie tylko lokalne. Niedawne orzeczenie Sądu Najwyższego dotyczące prawa do dokładnej rewizji osobistej każdego zatrzymanego w dowolnej sytuacji właśnie temu ma służyć. Mówi się, że chodzi o to, by do siedzących w areszcie nie przenikała broń. Ale przecież tu chodzi o coś innego – o zastraszanie potencjalnych uczestników demonstracji. Mało który student czy profesor ma ochotę narażać się na upokarzające praktyki polegające głównie na rozbieraniu do naga byle pretekstem. Wydaje mi się to tym bardziej obrzydliwe, że decyzję podjęto m.in. głosami tych samych konserwatywnych sędziów, którzy w innych sytuacjach powtarzają frazesy o wszechobecnym państwie, które dławi ludzką wolność. I to wszystko w imię Ojców Założycieli, z których żaden chyba nie poważyłby się na coś podobnego. Władze boją się spodziewanej tej wiosny i tego lata fali protestów, kontynuacji i rozszerzenia ruchu Occupy Wall Street.
Rozumiem, że demonstranci zazwyczaj są dla władzy niewygodni. Ale w końcu USA są demokracją, odbywają się wolne wybory, nie ma cudów nad urnami. A jeśli polityka partyjna nie wystarcza, można przecież założyć organizację pozarządową, prowadzić kampanie w internecie… Po co te protesty na ulicach?
Zarówno wybory, jak i cała działalność Kongresu czy prezydenta są w niebywałym stopniu zależne od strumieni korporacyjnych pieniędzy. Orzeczenie Sądu Najwyższego w tzw. sprawie „Citizens United” pozwala na niemal niekontrolowany dopływ środków na kampanie poszczególnych kandydatów, co ma oczywisty wpływ na ich późniejszą działalność. Do tego dochodzi niepewność ekonomiczna. Ludzie boją się protestować…
To znaczy?
Na obecnym rynku pracy nie ma zbyt wielkich możliwości obrony przed „sugestiami” pracodawcy, że pracownik powinien spędzić jednak mniej czasu z rodziną, pracować dłużej za tę samą stawkę albo zrezygnować z urlopu. W kraju z poziomem uzwiązkowienia poniżej dziesięciu procent po prostu nie ma instrumentów obrony pozycji pojedynczego człowieka w relacji do pracodawcy. Najlepszym chyba świadectwem złej sytuacji społecznej jest fakt, że w tym niewyobrażalnie bogatym kraju czterdzieści milionów ludzi korzysta z bonów żywnościowych! W USA potrzebne są banki żywności! Nie wspominając o tym, że kilka milionów rodzin straciło swoje domy w konsekwencji kryzysu. Coraz powszechniejsze jest przekonanie, że mamy coraz mniejszy wpływ na to, co dzieje się w polityce i w gospodarce.
Część z tych zjawisk można chyba wyjaśnić kryzysem. Ale dlaczego instytucje demokracji w USA – przez wielu uważane za wzorcowe – nie spełniają swojej roli? Dlaczego brakuje wpływu obywateli na rzeczywistość?
Sądzę, że problem leży głównie w instytucjach. Dwie główne machiny partyjne operują na bardzo wysokim poziomie i mają wątły kontakt z większością obywateli – a przynajmniej tych, którzy nie zarejestrowali się jako lobbyści bądź nie tworzą tzw. SuperPAC-ów, czyli niemal zupełnie nieprzejrzystych organizacji finansujących kampanie wyborcze (głównie reklamy negatywne, opluwające tego czy innego kandydata). Wybór między Partią Demokratyczną a Partią Republikańską ma zatem ograniczone przełożenie na interesy zwykłych obywateli. Poza tym od kilku dekad postępuje upadek tych instytucji, które pomagały Amerykanom w ich życiu codziennym. Przede wszystkim myślę o związkach zawodowych, które pozwalały walczyć o interesy w miejscu pracy, ale także o całej sieci stowarzyszeń, które dawały szansę podjęcia jakiejś akcji, kiedy, powiedzmy, lokalna elektrownia drastycznie podniosła ceny albo zanieczyszczała środowisko.
Ale te partie ktoś jednak musi wybrać.
Obie bazują na najbardziej biernej formie partycypacji politycznej. Strategia Demokratów i Republikanów polega na tym, aby na rok-pół roku przed wyborami zorganizować gigantyczną kampanię promocyjną. Nie zależy im specjalnie na dużej frekwencji, w związku z czym nie stosują nawet najprostszych bodźców – jak organizacja wyborów w dzień wolny od pracy. Coraz więcej ludzi jest faktycznie pozbawionych prawa głosu. Kampania prezydencka i wynik wyborczy na Florydzie w roku 2000 dobitnie pokazały, że pod tym względem Republikanie i Demokraci są siebie warci.
Ale władze stanowe były wówczas republikańskie i to one manipulowały wynikami. No a poza tym „zielony” Ralph Nader odebrał głosy Gore’owi i wprowadził pośrednio George’a Busha do Białego Domu.
Ale sygnały o kłopotach z tamtejszym systemem głosowania słychać było od lat! Źródłem problemu nie był Nader, tylko Demokraci, którzy nie zadbali o to, żeby zarejestrowała się odpowiednia liczba wyborców – albo żeby ludzie nie tracili możliwości głosu. Uznano, że jakoś to będzie, że jakoś te głosy elektorskie – choćby niewielką przewagą – i tak uda się zdobyć. W roku 2008 frekwencja była oczywiście wyższa – ale to zasługa tysięcy grup oddolnych, lokalnych działaczy społecznych, którzy jeździli w regiony wiejskie, do uboższych dzielnic i przede wszystkim do tzw. swing states, gdzie wyścig kandydatów jest bardzo wyrównany. Same partie nie wykazują inicjatywy w celu zwiększenia frekwencji. Co więcej, niewielkie udogodnienia z poprzednich lat, te dotyczące np. możliwości głosowania tydzień wcześniej i wysłania głosu pocztą – w najbliższych wyborach już nie będą obowiązywać. Pomóc mogą tylko działania oddolne – choć poza obojętnością głównych partii, mocno przeszkadza im nasz system głosów elektorskich.
Teoretycznie istnieje możliwość wypaczenia wyniku wyborczego, kiedy więcej głosów elektorskich zdobędzie kandydat o de facto mniejszym poparciu społecznym. Ale to chyba nie zdarza się często.
Problem polega na czym innym – system głosów elektorskich, w którym część stanów jest „pewna”, a część nie, ogranicza zasięg kampanii. Bo najbardziej opłaca się skoncentrować działalność w swing states, a nie rozpraszać siły na agitowanie wyborców w stanach, w których i tak dana partia ma zwycięstwo w kieszeni.
Co zemściło się na Florydzie w roku 2000?
To wypadek skrajny. Ale najpoważniejszy problem polega na tym, że nie ma bodźców dla działalności spontanicznej, oddolnej, i nie ma odpowiednich ludzi, animatorów polityki na poziomie lokalnym. W roku 2008 nasi działacze z Connecticut wyjeżdżali do New Hampshire, do Virginii i do Pensylwanii. W stanach, w których toczy się ostra konkurencja, wielu działaczy przyjeżdża z zewnątrz, można rzec, z rozdzielnika, a w stanach „pewnych” nie ma komu organizować ludzi politycznie. W obu przypadkach polityka traci swoje zakorzenienie w kontekście lokalnym – i staje się ludziom coraz bardziej obojętna.
Wiemy dziś, że nie wszystkim w USA jest wszystko jedno. Jak wskazuje Thomas Frank w swej ostatniej książce, Pitty the Billionaire, ludzki gniew i oburzenie na elity, które sprowadziły kryzys, udało się świetnie zagospodarować Tea Party. Muszę zadać to pytanie: dlaczego lewicy znowu się nie udało?
To prawda – nie ukrywam, że lewica była tym bardzo zaskoczona. Pamiętajmy, jaki był kontekst; dawna administracja dosłownie przestała istnieć, a Busha nie mogli ścierpieć nawet konserwatyści. Upadł Bear Stearns, upadł Lehman Brothers – cała ta konstrukcja runęła jak domek z kart. Myśleliśmy sobie, że to wszystko się skompromitowało ostatecznie, że teraz należy otrzepać się z kurzu i na gruzach budować coś nowego. Pamiętam dobrze atmosferę optymizmu, jaka towarzyszyła nam w dniu inauguracji Baracka Obamy, w styczniu 2009 roku.
I kiedy zaczęły się wątpliwości?
Od razu – kiedy Obama zaangażował do współpracy niemal tych samych ludzi, którzy kierowali gospodarką za czasów Clintona. To było niezrozumiałe, ponieważ on wygrał wybory nie dzięki nim, tylko pomimo nich. Niczego im nie zawdzięczał – mógł równie dobrze, a właściwie lepiej, zatrudnić chociażby Jamesa Galbraighta. Okazało się tymczasem, jak bardzo ścisłe są więzi między partiami a elitą finansową. Może nie na poziomie sekretarza skarbu, ale już zaraz poniżej, w niemal wszystkich agencjach pojawiło się mnóstwo ludzi z Goldman Sachs.
Dlaczego? Przecież była mowa o „zmianie”, o „nadziei”…
W ogóle było dużo mowy. Dużo retoryki. Wygląda niestety na to, że Demokraci niespecjalnie serio traktowali własne słowa o stworzeniu autentycznego ruchu społecznego. Jako organizatorzy kampanii Baracka Obamy już wiosną zaczęliśmy odbierać telefony – chcemy ruszyć sprawę ubezpieczeń zdrowotnych, czy możemy na was liczyć? Odpowiadaliśmy: jasne, co możemy zrobić? Możemy chodzić od drzwi do drzwi albo może zorganizować jakieś spotkanie w bibliotece miejskiej, porozmawiać z ludźmi o opiece zdrowotnej? Nie, najlepiej przyślijcie czek… Tę wielką sprawę potraktowali nie jako punkt wyjścia do kampanii społecznej, ale pretekst do fundraisingu.
A tymczasem prawica…
A tymczasem prawica stwierdziła: nie, to my musimy wyjść na ulice, pokazać się, uczynić „naszą sprawę” widzialną, publiczną. Można to było dostrzec na spotkaniach w ratuszach miejskich, na które przyjeżdżali świeżo wybrani kongresmeni, aby bronić sprawy reformy ochrony zdrowia. Demokraci niemal w ogóle nie zmobilizowali działaczy do wsparcia tych ludzi – więc spotkania zamieniały się w seanse nienawiści organizowane przez Tea Party, której członkowie przybywali bardzo licznie. Kongresmeni dopiero po fakcie pytali aktywistów z czasów kampanii Obamy: gdzie wy byliście? Zmasakrowali mnie…
Rozumiem, że to nie tylko problem organizacyjny. Że nie rozesłano mailingu…
Oczywiście – choć to „fundraisingowe” podejście o którym mówiłam z pewnością zniechęciło wielu ludzi. Problem jest oczywiście głębszy, bo Demokraci całkowicie przegrali sprawę ideologicznie. To akurat nie wina Obamy, bo kwestię ochrony zdrowia i powszechnych ubezpieczeń podjął wiele lat temu Bill Clinton. Tylko jak podjął? Nie mówiono o specjalnej roli państwa, o solidarności społecznej – tylko o tym, jak zapewnić lepsze warunki… konsumentom. Rozgrywano sprawę w języku, który ukształtowała prawica. Nic dziwnego, że dziś ludzie w USA mają niesłychanie mgliste pojęcie o tym, co jest publiczne a co prywatne.
Przeciw państwu są nawet ludzie uzależnieni od pomocy państwa?
Niedawno miałam okazję przeczytać bardzo charakterystyczny wywiad z działaczką Tea Party, która kilkakrotnie powtarzała, że „nie chce, aby rząd mieszał się w sprawy jej ubezpieczenia zdrowotnego”. I w końcu dziennikarz zapytał: „a pani ma ubezpieczenie?” Miała – ponieważ jej mąż jest górnikiem, w związku z czym ubezpieczenie dla rodziny zapewnia związek United Mine Workers of America… A przecież ten związek uzyskał ubezpieczenia zdrowotne dla swych członków zaraz po wojnie właśnie dlatego, że rząd się w to „wmieszał”, ponieważ pracodawcy nie byli skłonni zapewnić go sami z siebie! To rząd dostarczył środki i zatrudnił ekspertów Publicznej Służby Zdrowia, to rząd zapewnił ubezpieczenia na wypadek inwalidztwa w latach 50., nie wspominając o całym systemie zabezpieczeń wprowadzonych w czasach Wielkiego Społeczeństwa. Ale nikt o tym nie przypomina, wszyscy mówią językiem racjonalności rynku, nawet prezydent Obama wspomniał o naszej „wielkiej tradycji prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych”, którą musimy zachować. Jakby istniały co najmniej od 1789 roku. A istnieją od około 50 lat i stanowiły wypadkową dość określonych okoliczności.
Można zatem przyjąć, że obecna siła prawicy to raczej efekt bezwładu, bierności, cynizmu nominalnej „lewicy”, czyli Partii Demokratycznej?
W dużej mierze tak. Przykłady można wymieniać – zredukowanie ruchu poparcia prezydenta Obamy do maszynki zbierającej fundusze; ideologiczne i personalne powiązania z elitami finansowymi, nieskuteczna walka o autentyczne ubezpieczenie zdrowotne dla wszystkich – bo Obamacare to po prostu przymus wykupu ubezpieczenia prywatnego. Zwolennik Obamy z roku 2008 naprawdę mógł się przez ostatnie 4 lata nabawić depresji. A ostatnio doszła jeszcze całkowita obojętność Demokratów na sprawę reformy prawa pracy.
Ale to Demokraci je wprowadzili.
Tak, ale w 1935 roku! Narodowa Ustawa o Stosunkach Pracy do dziś stanowi podstawę naszego prawa pracy, ale od tamtego czasu pracodawcy wypracowali bądź uzyskali cały szereg możliwości omijania jego ogólnych reguł – w efekcie dziś poziom członkostwa pracowników w związkach zawodowych nie przekracza 10 procent w sektorze prywatnym. Przed siedemdziesięciu laty pracownicy mieli do dyspozycji cały szereg procedur pozwalających im na założenie związku. Dziś do jego utworzenia potrzebna jest państwowa certyfikacja i wybory władz związku. Problem w tym, że od momentu deklaracji o powołaniu związku do wyborów musi minąć 90 dni – w tym czasie pracodawcy mają cały repertuar środków zastraszania jego potencjalnych członków, z groźbą zwolnienia włącznie. W dniu wyborów zostaje już niewielu chętnych; już choćby z tego powodu liczba związkowców w USA gwałtownie spada.
Ktoś próbował to zmienić?
Tak, związki zawodowe i to mniej więcej od czasów Jimmiego Cartera. Zgłaszano np. propozycje, aby do założenia związku w danym przedsiębiorstwie wystarczyła deklaracja określonej liczby pracowników – ale prezydent Obama nie uczynił najmniejszego wysiłku, żeby taki projekt nie tyle nawet przeforsować, ile w ogóle uczynić sprawą ogólnonarodową. A przecież w czasie wyborów 2008 roku związki zawodowe pracowały intensywnie na rzecz jego kampanii; te z Kalifornii wysyłały ludzi do Nowego Meksyku, do Arizony czy Newady, ludzie z Connecticut jeździli do Virginii… I to był wysiłek mobilizacyjny – politycznie najcenniejszy – a nie tylko finansowy. Po czym okazuje się, że związki nie mają nawet prawa do organizacji! Znowu mamy do czynienia z sytuacją, w której Demokratów nie interesuje to, aby pozyskać trwałe poparcie sporej grupy społecznej. Przecież ułatwienie zakładania związków powiększyłoby nie tylko bazę związkowców, ale i bazę Partii Demokratycznej! To stracona możliwość odbudowy trwalszego ruchu poparcia na lewicy.
Może liderzy Partii uznają, że to relikt przeszłości – że tradycyjnie usposobieni robotnicy, do tego pracujący np. w przemyśle paliwowym, i tak będą głosować na Republikanów?
Ale związki zawodowe diametralnie różnią się od tych z lat 70. – wtedy ich członkami byli głównie biali mężczyźni pracujący w przemyśle. W efekcie upadku tradycyjnego przemysłu fabrycznego struktura związków w Stanach Zjednoczonych bardzo się zmieniła i teraz obejmują one głównie sektor usług. I co bardzo ważne – ich członkami są w dużej mierze kobiety, a poza tym przedstawiciele i przedstawicielki różnych mniejszości etnicznych i rasowych – Afroamerykanie, Latynosi i Azjaci, w tym wielu imigrantów. Większość z tych związków nowego typu kształtowała się w ścisłym związku z postulatami ruchów praw obywatelskich, z kwestiami sprawiedliwości rasowej i genderowej – a to wszystko są przecież hasła bliskie Barackowi Obamie. Związki te przypominają bardziej ruchy społeczne niż dawne struktury broniące praw robotników fabrycznych. Moją ostatnią książkę poświęciłam walce o prawa pracowników opieki domowej – a właściwie o samo uznanie ich statusu jako robotników albo mówiąc ściślej robotnic, bo te prace wykonują głównie kobiety imigranckiego pochodzenia. Ich postulaty często formułowane są w języku godnościowym, a nie w dawnych kategoriach konfliktu klasowego. Do tego duża część tej branży finansowana jest ze środków publicznych, a zatem znowu – mielibyśmy potencjalny ruch politycznego wsparcia dla partii, której zależy na utrzymaniu sektora publicznego.
Nimi również się nie zainteresowano?
Tu akurat jest postęp. Prawdopodobnie w związku z wyborami i przekonaniem, że prezydent nie ma jednak zwycięstwa w kieszeni, Departament Pracy zapowiedział, że będzie walczył o objęcie pracowników opieki ustawodawstwem krajowym, które dotyczyłoby m.in. płacy minimalnej oraz maksymalnej ilości godzin pracy w tygodniu. Trochę szydzę, ale sam fakt uznania wartości tej pracy jest znaczący. Bo o opiece od dawna myślimy w tych samych kategoriach, co o innych dziedzinach życia – kategoriach zysku i zadowolenia klienta.
Całość rozmowy z Jennifer Klein już wkrótce w papierowym wydaniu kwartalnika Krytyka Polityczna.
*Jennifer Klein – profesorka historii na Uniwersytecie Yale, specjalizuje się w XX-wiecznej historii Stanów Zjednoczonych. Autorka m.in. For All These Rights: Business, Labor, and the Shaping of America’s Public-Private Welfare State (Princeton, 2003) oraz Caring for America: Home Health Workers in the Shadow of the Welfare State (Oxford University Press, 2012)