Małgorzata Halber postrzega trzeźwienie – i nawiązywanie kontaktu z własnymi emocjami – jako drogę długą i nigdy się niekończącą.
Małgorzata Halber niewątpliwie próbuje dokonać rewolucji. Nie artystycznej, takich bowiem już wcześniej dokonano bez liku – z czego, w przeciwieństwie do niektórych recenzentów jej prozy, zdaje sobie przecież doskonale sprawę. Autorka Najgorszego człowieka na świecie ma ambicje sięgające znacznie dalej niż tylko poszukiwanie jakiejś nowej, oryginalnej stylistyki. Stara się mianowicie swój przekaz rozpocząć tam, gdzie każda stylistyka się kończy czy raczej gdzie kończy się asortyment narzędzi służących jej rozumieniu. Dlatego właśnie spory o literackość bądź nieliterackość tej książki – a także o to, ile w głównej bohaterce autorki i czy w ogóle mamy tutaj do czynienia z jakąkolwiek kreacją, czy też wyłącznie z niezapośredniczonym żadną konwencją zapisem życia (choć czujny krytyk powie natychmiast: „szczerość” to także konwencja, nie ma przed nimi ucieczki) – są, jak się wydaje, pozbawione sensu. Ta książka wcale nie aspiruje do bycia wielopiętrową tekstualną strukturą, mieniącą się znaczeniami, tropami i wątkami.
Aspiruje natomiast do tego, żeby gruntownie przemienić życie czytelnika. Jest więc raczej podręcznikiem duchowych ćwiczeń aniżeli powieścią; raczej drobiazgowym i w zamierzeniu bezwzględnym sprawozdaniem z wewnętrznego procesu konfrontacji z własną słabością aniżeli fabularyzowaną historią robiącej telewizyjną karierę dziewczyny, która stopniowo popada w alkoholizm. Dokonując na oczach czytelników i czytelniczek swoistej emocjonalnej wiwisekcji, Halber uzyskuje zarazem efekt fundamentalnej szczerości, która – paradoksalnie – w gruncie rzeczy nie prowadzi wcale do hermetyzmu i zamknięcia w czysto prywatnej perspektywie. Przeciwnie, to właśnie najbardziej intymne doświadczenia, emocje czy myśli, okazują się w istocie uniwersalne. Tam, gdzie narratorka najbardziej się odsłania, tam jej historia staje się najmniej partykularna i niepowtarzalna.
Jest to możliwe przede wszystkim dlatego, że Najgorszy człowiek na świecie to tak naprawdę wcale nie jest książka o alkoholu. Owszem, odgrywa on w niej znaczącą rolę, ale jego ekscesywna konsumpcja jest tylko i wyłącznie objawem czegoś znacznie bardziej zasadniczego. I właśnie tutaj tkwi największa siła tej prozy. Zamiast alkoholowej martyrologii – w polskiej odmianie, męskiej powieści alkoholowej, realizowanej zazwyczaj w modelu heroicznym albo romantycznym – dostajemy głębinową analizę rozmaitych emocjonalnych splątań i trudności, z którymi, jak w pewnym momencie przekonuje się narratorka, można się (do czasu, rzecz jasna) w prosty i bezpośredni sposób uporać, wystarczy tylko wybrać się do najbliższego sklepu monopolowego.
Alkohol nie jest tu jednak przerażającym demonem, nieczystą siłą bezwzględnie opanowującą szczególnie nań uwrażliwione organizmy, dokonującą w nich następnie tak cielesnych, jak duchowych spustoszeń, którym kres położyć może wyłącznie regularna, dożywotnia praktyka rytualnego egzorcyzmowania go podczas spotkań AA.
Alkohol jest tu natomiast jednym z wielu dostępnych sposobów unikania konfrontacji z trudnymi emocjami, metodą krótkotrwałej, acz skutecznej substytucji różnych psychologicznych umiejętności, na przykład radzenia sobie z frustracją, deficytem i niemożliwością osiągnięcia natychmiastowej satysfakcji.
Wszystkie powyższe sprawności to bowiem tylko z pozoru zestaw bazowych kompetencji, jakie w toku rozwoju i dojrzewania nabywamy płynnie i niezauważalnie. Jak dowodzi Halber – a razem z nią wielu krytyków współczesnej kultury, bez reszty ogarniętej kilkoma wielokrotnie już wskazywanymi i opisywanymi obsesjami: perfekcjonizmu, dobrego samopoczucia, psychicznego i fizycznego zdrowia, sukcesu, młodości, piękna, efektywności etc. etc. – w dzisiejszej rzeczywistości jest to raczej wiedza ezoteryczna, a co za tym idzie przynależna nielicznym. Współczesna kultura bowiem kompletnie nie uczy nas ani tego, że negatywne emocje są normalną częścią ludzkiego doświadczenia, ani tego, że ich mechaniczne unikanie, zwłaszcza za pomocą substancji, które oddziałują bezpośrednio na biochemię mózgu i tym samym obchodzą na skróty całą złożoną siatkę procesów poznawczych regulujących nastrój – może być opłakane w skutkach.
Żeby tę z pozoru tylko oczywistą prawdę pojąć, bohaterka książki Małgorzaty Halber przechodzi przez istne piekło – piekło bezradności i emocjonalnego bezwładu, piekło ciemnej, dojmującej depresji i rozbicia, których bolesny ciężar jest w stanie złagodzić, przynajmniej do pewnego momentu, tylko totalny, pijacki blackout. Im silniej Krystyna usiłuje wpisać się w dominujący i pożądany społecznie ideał człowieka sukcesu – z „wysoką samooceną” (to kolejny pusty liczman poppsychologii, nawiasem mówiąc), zdolnością do permanentnej zabawy, a zarazem doskonale efektywnej pracy – tym bardziej pogrąża się w czarnej rozpaczy, tym bardziej uświadamia sobie, że potrzebne jest w jej życiu fundamentalne przewartościowanie, bo inaczej skończy się ono jakąś ponurą katastrofą.
Przemiana przychodzi dzięki długotrwałemu i mozolnemu procesowi terapeutycznemu, który mało ma na szczęście wspólnego z popowymi kliszami, przedstawiającymi terapię jako cudowny środek uzdrawiający ze wszystkich trudności, gwarantujący życie bogate, satysfakcjonujące i harmonijne. Najgorszy człowiek na świecie w znakomitej części poświęcony jest właśnie swoistej psychologicznej edukacji, jaką Krystyna odbywa zarówno podczas spotkań w grupie, jak indywidualnych sesji terapeutycznych.
Jednak program dwunastu kroków, choć stanowi zasadniczą strukturę, wzdłuż której przebiega proces trzeźwienia głównej bohaterki, nie staje się zarazem – jak to często w prozie czy opowieści o wychodzeniu z uzależnienia bywa – zestawem bezkrytycznie przyjmowanych, niekwestionowanych twierdzeń, w zasadzie o proweniencji religijnej. W Najgorszym człowieku… jest to raczej coś w rodzaju luźnego przewodnika dla każdego, kto będzie próbował wydostać się z matni nałogu. I chociaż Halber faktycznie nie próbuje podważać zasadniczych dogmatów, na których program dwunastu kroków się opiera, w tym przede wszystkim dogmatu całkowitej trzeźwości – jej narracja w żadnym momencie nie sprawia wrażenia sztucznej ilustracji do ideologii ruchu Anonimowych Alkoholików.
Piszę „ideologii”, bo program terapeutyczny oparty na filozofii AA jest – jak każda interwencja psychoterapeutyczna – produktem specyficznych, także światopoglądowych założeń i jako taki nie stanowi zestawu obiektywnych, nienaruszalnych prawd, których pod żadnym pozorem nie wolno kwestionować. We współczesnej literaturze psychologicznej – choćby w regularnie wznawianym i aktualizowanym podręczniku Psychologia i życie autorstwa Philipa Zimbardo – bez trudu znaleźć można doniesienia o istotnej skuteczności programów nauki kontrolowanego picia. Podważeniu dogmatu o wymogu zachowania całkowitej trzeźwości poświęcili sporo miejsca także autorzy 50 wielkich mitów psychologii popularnej, którzy przeanalizowali bodaj całą literaturę naukową poświęconą tej kwestii – dochodząc do wniosku, że w niektórych przypadkach to właśnie nauka kontrolowanego spożywania alkoholu jest lepszym wyjściem niż stuprocentowa abstynencja. Rzecz jasna – nie zmienia to faktu, że w ogromnej części przypadków nie ma innego wyjścia, niż tylko całkowicie przestać pić.
Istotne jest jednak – co z tego rodzaju okoliczności wynika? To mianowicie, że ścierają się tutaj dwie różne koncepcje alkoholizmu.
Pierwsza, XIX-wieczna, jednoznacznie definiująca alkoholizm jako chorobę. Chorobę wrodzoną – i w zasadzie nieusuwalną, opartą bowiem na deficycie organiczno-psychologicznym, aktywizowanym w organizmie każdorazowo po spożyciu najmniejszej choćby dawki alkoholu. Z takiego właśnie założenia wyszli założyciele ruchu Anonimowych Alkoholików – sami, co istotne, niebędący ani psychologami, ani psychiatrami – który dał początek ogromnej liczbie rozmaitych programów terapeutycznych opartych na strukturze dwunastu kroków. I drugi – nowszy, często odwołujący się do modnego we współczesnej psychologii akademickiej paradygmatu poznawczo-behawioralnego, w myśl którego alkoholizm jest destrukcyjnym nawykiem. Związanym, rzecz jasna, z wieloma aspektami osobowości alkoholika, ale podobnie jak inne nawyki podlegającym psychologicznej moderacji. W myśl tego podejścia dąży się raczej do wykształcenia mechanizmów niepatologicznego używania alkoholu. I w istotnym statystycznie procencie przypadków udaje się ten cel osiągnąć.
Spór, jaki toczy się pomiędzy przedstawicielami obu podejść, bywa gwałtowny i emocjonalny. Temperaturą przypomina konflikty o podłożu religijnym, bo w istocie właśnie o kwestie religijne tutaj chodzi. Abstynencja, życie w trzeźwości, którą daje program dwunastu kroków, to przecież w pełnym tego słowa znaczeniu nowe narodziny, nowa tożsamość – z wszelkimi tego konsekwencjami. Tam zaś, gdzie chodzi o kwestie zasadniczo tożsamościowe, tam nie może być miejsca na kompromisy i półśrodki.
Także Halber pisze w Najgorszym człowieku… o niepodważalności dogmatu całkowitej abstynencji – i w zasadzie nie podejmuje z tym dyskusji, choć dostrzega, jak się wydaje, arbitralny charakter takiego założenia, pisząc w kilku miejscach, że jego kwestionowanie to w kręgu trzeźwiejących „tabu w tabu”. Udaje jej się jednak zarazem – i to jest tej książki kolejną zaletą – zupełnie uniknąć tak charakterystycznego dla byłych alkoholików, natrętnie dydaktycznego, prozelitycznego tonu świeżo nawróconego konwertyty, który we wszystkim i wszystkich dookoła dostrzega permanentne ślady działalności szatana (czyli w tym przypadku alkoholizmu). Halber doskonale bowiem rozumie, że tego rodzaju „mocna tożsamość” jest w gruncie rzeczy tylko inną formą infantylnego radzenia sobie z psychologicznym napięciem – równie skrótową i niedojrzałą, co upijanie się do nieprzytomności, choć z pewnością mniej destrukcyjną dla samego zainteresowanego i jego bliskich (przynajmniej w większości wypadków).
Realna przemiana wewnętrzna nie polega bowiem na zaprzestaniu picia – to zdecydowanie za mało czy raczej: można to zrobić, a zarazem pozostać psychologicznie w tym samym miejscu, na tym samym etapie co wcześniej, kiedy się piło.
Realna przemiana polega tak naprawdę na uznaniu w swoim doświadczeniu wszystkich tych sfer, przed których świadomością alkohol miał nas strzec, a także – last but not least – zrozumieniu własnych ograniczeń i słabości oraz zaakceptowaniu ich czy raczej uznaniu, że istnieją i będą istnieć niezależnie od tego, czego chciałaby od nas i kultura, i my sami. Zwolennicy przekonania, że kontrolowane picie jest możliwe, uznają, że jeśli takie coś faktycznie następuje, człowiek przestaje być alkoholikiem, może więc spożywać alkohol i mieć nad tym kontrolę; zwolennicy przekonania przeciwnego – że każdy, kto miał problem z piciem, pozostaje do końca życia alkoholikiem i nigdy nie uda mu się zapanować nad nałogiem inaczej, niż tylko rezygnując z konsumpcji napojów wyskokowych.
Halber wychodzi cało z tego dualizmu. Postrzega mianowicie swoje trzeźwienie – i stopniowy proces nawiązywania kontaktu z własnymi emocjami – jako drogę długą i właściwie nigdy się niekończącą. W pewnym momencie – i jest to, w moim przekonaniu, kwintesencja przesłania Najgorszego człowieka na świecie – pisze: „Być może dopóki nie pogodzę się z tym, że nie jestem wszechmocna, będzie mi się zdarzało wypić butelkę wina w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Nie wiem”.
Wiele jest w tej książce takich niewiadomych, wiele jest w niej zgody na niezrozumienie i bezradność, i właśnie dlatego ta niełatwa do zaklasyfikowania proza nie jest ani ilustracją terapeutycznych założeń, ani filozoficznym traktatem o istocie uzależnienia od alkoholu, ani osobistym pamiętnikiem uzależnionej celebrytki. Jest zarazem tym wszystkim po trochu, ale także – a może przede wszystkim – wezwaniem do zmiany sposobu widzenia siebie i innych. Zmiany radykalnej, ale głębokiej i przynoszącej jakiś rodzaj wyzwolenia od emocjonalnych i kulturowych kajdan, które sami na siebie nałożyliśmy – i które codziennie nakładamy na siebie i naszych bliskich od nowa.
Małgorzata Halber, „Najgorszy człowiek na świecie”, Znak 2015
Czytaj także:
Małgorzata Halber: Kto powiedział, że życie ma być spójne? [rozmowa Michała Sutowskiego]
Malgorzata Halber, Tak łatwo się zgubić (fragment książki Najgorszy człowiek na świecie)