Kraj

Malinowska-Sempruch: Moralizować jest łatwiej

Badania pod kierownictwem Janusza Czapińskiego Diagnoza społeczna 2007 pokazują, kto bierze, jeśli chodzi o status społeczno-zawodowy. Myślenie o uzależnionych jako tych, którzy kradną, naciągają, jest od czapy.  

Jakub Janiszewski: Całe życie zawodowe poświęciłaś prewencji zakażeń HIV/AIDS i narkomanów. Dlaczego zajmujesz się sprawami przegranymi?

Kasia Malinowska-Sempruch: Bo wiem, że gdy ucywilizujemy się jako ludzkość, to będą wygrane. Może wystarczy jakieś pięćdziesiąt lat? I nie można zostawić ludzi samym sobie w ich największym nieszczęściu. Zresztą nawet najbardziej beznadziejne sprawy z czasem udaje się rozwiązać. Kiedy 20 lat temu zaczynałam się zajmować HIV, mieszkałam w Nowym Jorku. To były straszliwe czasy lat 80. – Ronald Reagan nie chciał wymówić publicznie słowa AIDS, a nowojorscy geje chodzili od szpitala do szpitala i patrzyli, jak umierają ich kochankowie, przyjaciele. Cieszę się, że tak straszne rzeczy są już za nami.

Czyli jakie?

Pamiętam chłopaka, który 15 lat żył ze swoim partnerem. Kiedy zachorował, był stale pod jego opieką, w domu. Ale gdy trafił do szpitala, nagle ze stanu Iowa przyjechali rodzice, z którymi ten chory przez te 15 lat nie utrzymywał kontaktu. I zakazali jego partnerowi wstępu do kliniki. I nic nie można było zrobić. Człowiek zmarł, nie widząc najbliższej mu osoby. A to wcale nie był ten najgorszy etap. Przynajmniej nie bała się go pielęgniarka, nie umierał w izolatce, biorąc leki przez podajnik.

To był ten czas, kiedy wyemigrowałaś do Stanów?

Moja mama wyemigrowała w ‘80 roku. Potem w styczniu ‘81 roku zmarł tata. A trzy lata później skończyłam 18 lat i w połowie czwartej klasy liceum wyjechałam.

Pół roku przed maturą.

Mama mówiła: – Po co ci polska matura, w Stanach nikt nie będzie cię pytał o papiery z polskiej szkoły. Na lotnisko jechałam zaryczana, wcześniej paliłam pamiętniki.

Koniec świata.

Tak, to był koniec świata. Niby cieszyłam się, że zobaczę matkę, ale kiedy zmarł ojciec, zostałam tu na parę lat zupełnie sama. Trochę zajmowała się mną babcia, ale tylko tyle, żebym głodna nie chodziła. Cały stan wojenny przeżyłam bez rodziców. Ta samotność nie była fajna, ale jak wielu osamotnionych nastolatków sama siebie wychowałam i szybko dorosłam. Przyzwyczaiłam się sama o sobie decydować. Wyjazd wszystko mi rujnował.

Kim byli rodzice?

Mama była księgową, a tata elektrykiem. Zawód zdobył w więzieniu, gdzie trafił w wieku 18 lat. To były lata 50., ojciec działał w jakiejś politycznej partyzantce na Białostocczyźnie. Wiem tylko tyle, że była to działalność antykomunistyczno-prokościelna. Skazali go za to na dożywocie, wyszedł po 12 latach. Mama miała 18 lat, kiedy ją poznał. Straszna dysproporcja wieku, jeszcze większa doświadczenia. Nic dziwnego, że ich związek nie był szczególnie harmonijny. Kiedy przyjaciółka mamy zaprosiła ją do Stanów, chętnie skorzystała. Potem ojciec zmarł i zdecydowała, że nie wróci.

Dlaczego zmarł?

Miał zespół Bürgera, umarł młodo w wieku 48 lat. To się zaczęło jeszcze w więzieniu: bicie, złe odżywianie. Tak jak pamiętam kłótnie rodziców, tak pamiętam, że ojciec zawsze cierpiał. Jak chodziliśmy po górach w czasie wakacji, to wiecznie słyszałam, że tatę noga boli. Do szpitala trafił, bo trzeba mu było tę nogę amputować. Okazało się, że obie. Kiedy go zobaczyłam po raz ostatni, to był dla mnie szok, miałam wtedy 14 lat, nie mogłam sobie dać z tym rady. Nie poszłam już więcej do szpitala i do dziś strasznie mnie to boli, bo ojciec zmarł dwa tygodnie później. Nie pożegnałam się.

A te parę lat samotności? Co się wtedy z tobą działo?

Zbudowałam sobie ‘zastępczą’ rodzinę z przyjaciół i znajomych. Z niektórymi do dziś utrzymuję kontakt, choć mieszkamy w różnych krajach. Gorzej wyszła pierwsza miłość – kiedy miałam 17 lat, chłopak zostawił mnie dla mojej przyjaciółki. A potem to już tylko pamiętam wyjazd do Stanów.

Wyrwano cię trochę przemocą.

Nigdy nie kwestionowałam tej decyzji. Poza tym od dziecka miałam chory kręgosłup, trzeba mnie było operować i mama nie chciała, żeby to zrobiono w Polsce. To był stan wyższej konieczności.

I jak wspominasz konfrontację z Ameryką?

To były czasy młodej Madonny. Styl boy-toy, panny z natapirowanymi włosami, krótkie kiecki, gigantyczne pazury oraz – tego nigdy nie zapomnę – skarpetki z falbankami plus szpilki. Miałam jasność, że wylądowałam na Marsie i te dzieciaki nie były istotami, z którymi mogłam się na poważnie zadawać. Dalej żyłam polskimi przyjaźniami. Po operacji leżałam i nasłuchiwałam dźwięku, jaki wydawała nasza skrzynka na listy. Te listy i płyty, które przysyłali mi z Polski przyjaciele, uratowały mnie wtedy od depresji. Największe wsparcie dawali mi nauczyciele, którzy do mnie przychodzili. Zadbali o to, żebym zdawała na studia. Dzięki nim wypełniłam wszystkie formularze, włącznie z prośbą o stypendium, i się dostałam. Najpierw do Rutgers College, a potem na magisterkę na Univeristy of Pennsylvania.

Czułaś się tą gorszą, biedniejszą Polką?

W Stanach jak studiujesz, to to jest twoja społeczna tożsamość. Przez cztery lata mieszkasz w kampusie, znajdujesz się w świecie akademickim i kropka. Genialne doświadczenie. Owszem, miałam znajomych, którzy dostawali kasę od rodziców, ja pracowałam.

Co robiłaś?

Kombinowałam tak, żeby od razu jakoś sprawdzić się w dziedzinie, która miała być potem moim zawodem. Zawsze wiedziałam, że?chcę pomagać. Jeszcze w Polsce powtarzałam, że będę panią nauczycielką albo będę pomagać chorym dzieciom. Więc studiowałam psychologię. Chciałam się specjalizować w pracy z dziećmi. A kiedy jako wolontariusz poszłam do szkoły dla dzieci intelektualnie opóźnionych, okazało się, że mnie irytują, są za głośne i nijak nie jestem w stanie ich ogarnąć. Miałam rację – dzisiaj z trudem ogarniam dwójkę własnych.

Koncepcja padła?

Padła. Przestawiłam się na dorosłych i poszłam do pracy na oddział psychiatryczny. Pracowałam cztery lata jako pielęgniarka-opiekunka. Mierzyłam temperaturę, sprawdzałam ciśnienie, oglądałam z nimi telewizję. Lubiłam tych ludzi. Jak pracowałam w nocy, udawało mi się nawet uczyć do egzaminów. Pasowała mi ta robota.

Chciałaś być terapeutką?

Niby tak. Ale w trakcie studiów trafiłam na praktyki, już takie poważne. I znowu okazało się, że nie wyrabiam. Po paru godzinach intensywnego kontaktu z pojedynczymi osobami myślałam, że oszaleję. Mały pokój, 55-minutowa fala nieszczęścia, 5 minut przerwy i kolejna fala. Mogłabym tak raz, dwa razy w tygodniu, ale nie wyobrażałam sobie, żeby to miało być moje codzienne życie. Terapeuta ma sprawić, by dana osoba pozbyła się wewnętrznych blokad i doścignęła własne możliwości. Ale ja nie widziałam problemu w nich, tylko wokół nich.

Przykład?

Człowiek miał chorą matkę. Żeby ją leczyć, zadłużył się on i cała jego rodzina, bo to Ameryka i mama nie miała ubezpieczenia. To było źródło jego załamania. Kiedy słyszałam taką opowieść, to wstrząsnęłabym całym światem, żeby poprawić jego los. Poza tym wtedy trafiłam na wydziale Women Studies na seminarium o HIV i AIDS. I poczułam, jakbym najlepszego przyjaciela spotkała. Świat mi się tak pięknie ułożył, domknął w okropną, ale spójną całość. Nagle się okazało, że jak jest bieda, dyskryminacja, homofobia i izolacja, to rezultatem takiego układu staje się HIV. Że to nie przypadek, że AIDS pojawia się właśnie w takich miejscach.

To jakaś kosmologia wirusa.

Żadna kosmologia. AIDS jest symptomem chorego społeczeństwa. No dlaczego to było środowisko gejowskie w Stanach?

Bo geje są rozpustni, mówiąc językiem czasów Reagana.

Dlatego żyli w zamknięciu i opresji. W hermetycznym świecie, gdzie ludzie są od siebie bardziej zależni i każda choroba roznosi się łatwiej. Z jednego zakażonego robi się dwudziestu. Jak żyjesz w getcie i w ukryciu, to raczej nie myślisz długodystansowo o swoim życiu i zdrowiu. Bo twój świat jest ciasny. Pozwoliliśmy na istnienie takiego świata, zmuszając ludzi do ukrywania się tylko dlatego, że chcieli się kochać. Pech chciał, że pojawił się HIV i pochłonął tysiące ofiar. W świecie bez homofobii to wszystko nie musiało się zdarzyć.

Wirus opowiedział ci o świecie?

On mi usystematyzował świat. Bo po gejach, po Nowym Jorku, wyszła przecież prawda o Afryce. Dlaczego nie Europa? A jeśli nawet Europa – to czemu głównie uzależnieni? Dla mnie wirus jest symptomem, jak jesteśmy popieprzeni, dalecy od dojrzałości. Jako ludzkość.

A może sobie sami przepieprzyliśmy?

W Afryce najbardziej narażone na zakażenie HIV są młode kobiety. Bo mają starszych mężów, którzy mieli dużo partnerek i nie są wierni. Idź teraz do tych kobiet i powiedz: ‘Po cholerę masz takiego chłopa, co cię zdradza?!’. Jak sobie na zakażenie zapracowała szesnastoletnia dziewczyna w Afryce? Co ona może zmienić? Co może zmienić gej w homofobicznym społeczeństwie? To są różne historie, ale mechanizm ten sam. Ty nie musisz sypiać ze wszystkimi wokół, ale twój facet mógł i z epidemiologicznego punktu widzenia twoja moralność nic nie zmienia. A gadanie ‘znajdź sobie takiego, co nie spał’ prowadzi do absurdu. Więcej otwarcia, mniej strachu. Tylko takie myślenie ma sens.

Pytanie o autodestrukcyjne zachowania też ma sens.

Tak. Ale akceptujmy rzeczywistość taką, jaka ona jest, a nie taką, jaką byśmy chcieli, żeby była. Mam znajomych, którzy zakazili się, a nie musieli. Wiedzieli już wtedy wiele. I jestem na nich wściekła. Ale nie jestem zła na środowisko, które reprezentują. Nienawidzę homofobii. Bo wróciłam z pola bitwy, gdzie widziałam niesamowite poświęcenie i solidarność wśród gejów. Solidarność ogólnoludzką, nieograniczoną do własnej grupy. Nowojorski Act Up, organizacja gejowskich aktywistów, w znacznym stopniu zdefiniował i wymusił politykę USA odnośnie do HIV i AIDS. To dzięki nim żyją dziś tysiące gejów, ale także osób uzależnionych, dzieci. David Barr z Act Up wyawanturował w Amerykańskiej Agencji ds. Żywności i Leków, żeby wpuścić na rynek leki antyretrowirusowe znacznie szybciej, niż przewidywała procedura. Żeby ludzie przestali umierać. Gregg Gonsalves, inny działacz, spędził dwa lata w RPA, walcząc o tamtejszy program lekowy, a jest zakażony. Kraje afrykańskie dla kogoś, kto musi dbać o swoje zdrowie, nie są najlepszym miejscem. Zaryzykował, żeby pomóc. Mnóstwo znam takich facetów, którzy zrobili to, co było do zrobienia w Stanach, i zajęli się problemami świata.

Jak do nich trafiłaś?

Jeździłam na protesty, zaprzyjaźniłam się z działaczami. A potem w Filadelfii zaangażowałam się na serio. Na University of Pennsylvania działał taki prewencyjny hotline telefoniczny o HIV/AIDS. Mnóstwo gejów tam poznałam.

Skończyłaś studia i co?

Poleciałam do Polski w 1992 r. z biletem w jedną stronę. Nie, żebym nie chciała wracać, ale nie bardzo wiedziałam, ile zostanę. No i rychło okazało się, że moja wizja aktywizmu bardziej dziwi, niż porywa. Jeszcze na studiach trafiłam na praktyki do ONZ. Napisałam tam takie wypracowanie o HIV i AIDS w Europie Środkowej i Wschodniej. Krążyło po ONZ jako absolutnie pionierskie. Przeczytał to ambasador ONZ w Polsce i zaprosił mnie do siebie, kiedy już do Polski przyjechałam. Pojechałam do Krakowa, na AGH, edukować studentów. Kontaktowałam się też ze światem pozauczelnianym. Trafiłam do jednego znanego profesora, pobiegłam do niego podekscytowana, że to może bratnia dusza, i okazało się, że on ze mną nie chce gadać. Bo on jest profesor i co mu tu jakaś Kasia z Ameryki będzie głowę zawracała? Tak samo było z Polskim Czerwonym Krzyżem. Poszłam, pomachałam certyfikatem z Amerykańskiego Czerwonego Krzyża, że pół Filadelfii wyedukowałam. Pani kompletnie nie mogła zrozumieć, czego od niej chcę. Potem trafiłam do tzw. mopsów, czyli pracowników opieki społecznej. I to już był prawdziwy szok kulturowy. Bo mnie w Ameryce wykładali, że system opieki społecznej ma wspierać klienta, w tym wypadku osobę zakażoną. Tymczasem okazało się, że w Polsce to tak nie działa. Kiedy padło z sali pytanie, czy kobiety zakażone mogą mieć dzieci, odpowiadałam zgodnie z prawdą, że mogą i nawet, z wielu względów, powinny. Usłyszałam, że jak to?! Kolejnych zakażonych mają rodzić?! Okazało się, że zadaniem pracowników socjalnych jest chronienie państwa przed zakażonymi. Bo mogliby coś wyłudzić, narazić na koszty. Po godzinie wyszłam chora.

I wróciłaś do Stanów?

Zaproponowano mi poważną pracę w ONZ. I to w siedzibie głównej, w Nowym Jorku. Totalny odlot. Tysiąc osób na miejsce, w tym dobrze ustawione dzieciaki dyplomatów, a oni odszukali mnie w Polsce. A ja się w tym czasie zakochałam. W studencie AGH. No i kłopot, bo co tu teraz z chłopem robić?

No i co zrobiłaś?

Z ciężkim sercem wróciłam do Nowego Jorku. Znalazłam fantastyczne mieszkanie w Brooklyn Heights, tuż przy Manhattanie, praca była fajna. A po czterech miesiącach wysłali mnie na konferencję do Maroka. Wracałam przez Paryż i Staś mnie w tym Paryżu odwiedził. To było nasze pierwsze po czterech miesiącach spotkanie. Trzy miesiące później leciałam do Petersburga i znowu się spotkaliśmy. Na moje urodziny. A potem dwa miesiące później były jego urodziny. I tak, przez prawie dwa lata, widywaliśmy się co dwa miesiące.

Dawaliście radę z takim związkiem na odległość?

Zważywszy, że od 13 lat jest moim mężem, to najwyraźniej tak. Zresztą po dwóch miesiącach rozłąki masz takie dwa tygodnie spotkania, że chodzisz w chmurach. Mnie już Paryż po tamtym wyjeździe nie kręci. Nic tego nie przebije. Jak się wtedy pierwszy raz żegnaliśmy, to nie miałam pewności, że będziemy razem. On chyba też nie. Ale z każdym kolejnym tygodniem okazywało się, że jakoś to idzie, dzwonimy do siebie, piszemy. A potem, po dwóch latach, ONZ postanowiła w 22 krajach utworzyć stanowiska dla ludzi, którzy mieliby się zajmować HIV i AIDS. Polska mia-ła być jednym z tych krajów, bo oprócz Bałkanów i Rumunii mieliśmy wtedy bodaj największą dynamikę zakażeń w Europie Wschodniej.

Szczęśliwie się złożyło.

Staś akurat kończył AGH i zamieszkaliśmy w Warszawie. Czekał na mnie na Okęciu w koszulce z napisem: ‘Welcome Kasia’.

Czym się w Polsce zajmowałaś?

Stworzyliśmy mechanizm przekazujący pieniądze rządowe i z ONZ pozarządowym organizacjom. Działo się już wtedy w Polsce trochę fajnych rzeczy, było kogo wspierać. Naoglądałaś się ludzkich dramatów w Nowym Jorku. Tam trwała walka. Wróciłaś do Polski, gdzie dramaty były takie same, ale nie było żadnej solidarności ani walki. Epidemia w Nowym Jorku to były zatrważające liczby. Tutaj nigdy tak źle nie było. Ale coś jest w tym, co mówisz. Wróciłam do Polski i myślałam: ludzie, obudźcie się! Śpią do tej pory. Wkurza mnie to bardzo. Przeprowadziłam się tu ponownie po dziesięciu latach nieobecności. Mam poczucie, że wróciłam do świata, w którym się nic nie zmieniło. Tu jest mało aktywizmu i mało pieniędzy. Część działaczy żyje na grantach rządowych i nie są zainteresowani, żeby ten rząd ścigać, zmieniać rzeczywistość.

A coś się zmieniło na lepsze?

Relacje społeczeństwa ze światem gejowskim. Od roku, jak mieszkam w Polsce, nie usłyszałam ani jednego chamskiego dowcipu. Tylko raz, z dziećmi, jak spóźnieni poszliśmy na Paradę Równości, będąc na szarym końcu, nasłuchałam się jakichś dziwnych haseł.

A podejście do osób zakażonych?

Ciągła demonizacja. Nie udaje mi się znaleźć nowych ludzi, którzy chcieliby wystąpić w telewizji, a i w radiu mają opory, tymczasem trudno jest oczekiwać normalizacji zjawiska, jeśli sami zakażeni nie będą mówić o tym publicznie. A społeczeństwo, które kiedyś mówiło, że zakażeni są chorzy teraz coraz częściej mówi, że sami sobie winni. No i to straszliwe, penalizujące prawo antynarkotykowe.

Od lat mówisz, że surowe karanie za posiadanie narkotyków spycha tylko problem głębiej i prowadzi do wzrostu zakażeń HIV. Ten pogląd się przebija? Nie przebija się. W skali globu w kwestii AIDS zadziało się mnóstwo dobrych rzeczy. Ale nie gdy chodzi o osoby uzależnione. Tu w wielu przypadkach zmienia się na gorsze. Nasza ustawa antynarkotykowa jest tego przykładem. W 2000 roku postanowiliśmy karać za posiadanie każdej substancji psychoaktywnej, stając się jednym z najbardziej restrykcyjnych krajów w Europie. W ten sposób zlikwidowaliśmy do tej pory widoczne punkty wymiany strzykawek. Nie mam wątpliwości, że to odbije się na zakażeniach HIV i Hepatitis C wśród osób wstrzykujących.

Dlaczego dziesięć lat temu zostawiłaś tę fajną pracę w Polsce, w ONZ, i wróciłaś do Nowego Jorku, tym razem do fundacji Sorosa?

Zrobiłam swoje. Uruchomiłam program, pieniądze popłynęły tam, gdzie były potrzebne. Parę lat wcześniej, gdy zaczynałam pracę w ONZ, w nowojorskiej centrali, mogłam myśleć, że Pana Boga za nogi chwyciłam. Ale w Stanach były tysiące ludzi zajmujących się HIV/AIDS, a w Polsce tylko kilku. Jasne, Staś był motywacją, ale z drugiej strony była też moja szefowa, która przekonywała mnie, że wyjeżdżając do Polski, popełniam zawodowe samobójstwo. Ale ja się czułam potrzebna w Polsce. I z kolei kiedy czułam, że swoje zrobiłam, mogłam wrócić do Stanów. Myśleliśmy o przeprowadzce do Kalifornii – przyjęli mnie na doktorat w Berkeley, ale mama zachorowała, więc zostaliśmy w Nowym Jorku. Odezwało się Open Society Institute i zaczęłam pracę dla programu redukcji szkód. Najpierw jako zastępca szefa, później jako szef.

Czemu z organizacji międzynarodowej przeszłaś do pozarządowej?

Bo ONZ jest powolny.

A organizacje pozarządowe guzik mogą.

Ale OSI nie jest organizacją pozarządową, tylko fundacją. Jak masz dobry pomysł i pójdziesz do Sorosa, to istnieje szansa, że od ręki dostaniesz godziwy budżet i zadziałasz. Zresztą od samej zmiany miejsca ważniejsza była zmiana tematu. Ze świata HIV i AIDS przeszłam dziesięć lat temu do redukcji szkód. Rok temu do polityki narkotykowej. To są coraz subtelniejsze, coraz bardziej złożone dziedziny. Samą siebie czasem pytam, o co mi w tych wyborach chodzi. Przecież można powiedzieć, że z zawodowego punktu widzenia to się cofam. Z centrali ONZ przeszłam do lokalnego biura. Z ONZ do fundacji. Kierowałam zespołem 25 osób, teraz mam ich pięć. A przecież jak już trafiłam do tego AIDS, to mogłam w tym siedzieć. Awansować, czesać dobrą kasę. Zamiast tego kłócę się o politykę narkotykową, o temat, którego nikt nie chce. Pewnie za dziesięć lat, jak dyskusja o racjonalnej polityce narkotykowej stanie się oczywistością, znowu znajdę sobie jakiś inny, przez nikogo niechciany i nierozumiany temat.

Te problemy nie są załatwione. Na AIDS dalej ludzie umierają.

Kiedy powstawał globalny fundusz walki z AIDS, gruźlicą i malarią, zasiadałam w 18-osobowej grupie ekspertów, w tzw. Technical Review Pannel. Ustalaliśmy, jak mają być rozdysponowywane granty. Zamykano nas na dwa tygodnie w hotelu, gdzie nad stertą papierów pracowaliśmy od rana do nocy. Każde 300 dolarów to było uratowane ludzkie życie na kolejny rok. Współdecydowałam o tym, że prawie 100 milionów dolarów płynie do biednego kraju w Azji, drugie tyle gdzieś do Afryki, i zaczęłam rozumieć, że załatwiliśmy problem, nad którym głowiliśmy się latami: co zrobić, żeby leki były dostępne w najbiedniejszych krajach. Pewnie – będą awantury, pieniądze źle wydane. Ale w gruncie rzeczy rozwiązanie się znalazło, fundusz ma fantastycznego szefa – Michela Kazatchkine’a. To to dla mnie sygnał – move on!

I przeszłaś do problematyki redukcji szkód. Co to?

To zmiana myślenia – z życzeniowego na realistyczny. W Polsce wciąż jest wstydem pójść do psychiatry. Więc może dla niektórych zapalenie skręta to mniejszy wstyd? Wielu ludzi tak właśnie robi – biorą narkotyki, żeby się psychicznie podratować. Inni biorą, bo chcą dłużej tańczyć lub uprawiać intensywniejszy seks. Niektórzy potem się uzależniają. Ze statystyk wynika, że na każde sto osób używających substancji psychoaktywnych około 10 się od nich uzależni. Z tych 10 tylko jedna odważy się na tzw. terapię abstynencyjną wymagającą całkowitego odstawienia używek. Reszta na to nie pójdzie ze strachu, z braku chęci. Ale to nie znaczy, że ci ludzie nie cierpią z powodu nałogu. Lokowanie wszystkich publicznych pieniędzy w tej jednej osobie, która się leczy, i pozostawienie reszty samym sobie – to okrutne nieporozumienie. Zwłaszcza gdy jako tło mamy epidemię HIV. Nie można czekać, aż ludzie zgłoszą się na leczenie. Trzeba ich ratować przed zakażeniem, przed przedawkowaniem. Taki jest cel nadrzędny redukcji szkód.

A pomniejsze?

Jeśli ktoś wstrzykuje pięć razy dziennie, a ty pomożesz mu, żeby wstrzykiwał raz, to też sukces. Jeśli zamiast wstrzykiwania zacznie palić – masz kolejny. Jeśli pójdzie na program metadonowy – następny. Redukcja szkód to metoda małych kroków. I totalna zmiana relacji między pomagającym a tym, któremu się pomaga. Na bardziej bezpośrednią, partnerską.

Gdzie ta rewolucja? Streetworkerzy Monaru działali w Polsce już na początku lat 90.

Ale zajmowali się podopiecznymi tylko do momentu, w którym uzależniony decydował, czy pójdzie na leczenie. Jeżeli taki delikwent stwierdzał: – Pierdzielę, nie idę, będę brał dalej, to streetworker tracił nim zainteresowanie.

A redukcja szkód ma sprawić, żeby się nie obsunął?

Ludzie nakierowani na abstynencję oczekują cudu. Jednak on udaje się nielicznym. W Kazachstanie zobaczyłam, jak streetworkerzy wymieniają strzykawki przy -30 stopniach Celsjusza, a ludzie zjeżdżają z całego okręgu, żeby je dostać. Przyjeżdżali też po to, aby ktoś z nimi zwyczajnie pogadał, a nie namawiał ich na leczenie i sugerował, że są przegrani, jeśli odmówią. Żeby zapytał o wynik testu na HIV i na żółtaczkę, o to, jak ma się ich dziecko. Pojęłam wtedy, że myślenie o uzależnionych jako tych, którzy kradną, naciągają, jest od czapy. Gdy oferujesz im to, co jest im naprawdę potrzebne, stają się odpowiedzialnymi partnerami. Jeśli chcesz komuś pomóc, to spotkaj go tam, gdzie jest, a nie tam, gdzie chciałbyś go widzieć. Ludzie nie chcą brać całe życie. Małe kroki mogą zainspirować kolejne. To trudne. Moralizować jest dużo łatwiej.

A gdzie miejsce na twój sukces? HIV będzie istniał, narkotyki też, wielkich triumfów tu nie ma.

Ale w Kazachstanie po wieloletnich staraniach działa program metadonowy. W Tadżykistanie zniesiono karę śmierci za przestępstwa narkotykowe. Fundusz daje pieniądze na leki antyretrowirusowe dla osób uzależnionych. Tysiące dzieci w Ugandzie nie musi oglądać rodziców umierających straszną śmiercią. Ja w tym uczestniczyłam. Nie muszę być sztandarem. Moim talentem jest gromadzenie ludzi wokół problemu.

Ty wymyśliłaś program ‘Globalnej polityki narkotykowej’?

George Soros zebrał nas w Londynie w listopadzie 2007 roku i powiedział: fajne rzeczy robimy, ale nie myślimy o polityce, a same działania interwencyjne nie wystarczą. Pojęłam, o co mu chodzi, bo naoglądałam się sytuacji, gdy ruszał świetny punkt wymiany igieł i strzykawek, a za rogiem stała policja. W Polsce wciąż słyszę o osobach wyciąganych z programów terapeutycznych i osadzanych w więzieniach za posiadanie małych ilości na własny użytek, zanim zaczęli się leczyć. Wiedziałam, że nigdy nie ruszymy z programem metadonowym w Rosji. Tak samo jak nie będzie w Chinach licznych punktów wymiany igieł i strzykawek.

Dlaczego?

Bo Rosjanie, mimo że metadon od lat jest wpisany na WHO-wską listę leków, traktują go jak heroinę. Za to Chińczycy są zakochani w metadonie, bo pozwala kontrolować ludzi – musisz się zgłaszać codziennie w to samo miejsce, rejestrować. Z kolei punkty wymiany są anonimowe, poszerzają przestrzeń wolności jednostki.

Globalna polityka narkotykowa to rejestrowanie takich polityczno-kulturowych chęci i niechęci?

To definiowanie relacji państwo – obywatel. Definiowanie wolności własnej. Czy masz prawo jako obywatel palić trawę lub też zażywać inne substancje psychoaktywne, w tym alkohol, i niszczyć sobie zdrowie? Odpowiedź nie jest prosta, ale według mnie nie powinna cię za to ścigać policja i wsadzać do więzienia. W Belgii wolno mieć dwa krzaki marihuany. Jak masz więcej, płacisz karę – 25 euro. U nas zarobisz za to do trzech lat więzienia. Na ile państwo może ingerować w twoje życie? Jak szanować decyzje innych? Każde społeczeństwo ustala to samodzielnie.

Państwo występuje w tych historiach w roli dobrej albo złej matki. A jak ty masz to ustawione ze swoimi dziećmi?

Jak będą większe, to się zacznę martwić. Na pewno nie będę ich straszyć. Jak się zapytają, co gorsze – marihuana czy wódka – powiem to, co mówi nauka, że wódka. Jak kiedyś zaczną się upierać, że chcą spróbować trawki, to kto wie, może pojadę z nimi do Amsterdamu. Nie wiem. Wiem, że będę im mówić prawdę.

Ale to zmienianie świata jakoś brzmi za prosto.

Kiedy cztery lata temu wybory w Stanach wygrał Bush, to przepłakałam tydzień. Mój mąż poważnie martwił się o mój stan psychiczny. To był dla mnie dowód, że ludzi nie obchodzi już nic poza ich własną, prywatną Ameryką. Amerykanie tak mnie zawiedli. Opowiedziałam to Wiktorowi Osiatyńskiemu, a on na to: ‘Dla pani to nawet dobrze, że Bush wygrał. Bo wy w tym Open Society Institute macie poczucie, że możecie zmienić świat. Od czasu do czasu przyda się wam świadomość, że tak szybko się tego nie da zrobić’. Naburmuszyłam się, ale dzisiaj wiem, że miał rację. Nie ma się co upajać. Trzeba pracować. Pamiętać, że na świecie jesteśmy po to, żeby nam było dobrze, a innym trochę lepiej.

I tak będziesz się wykłócała o niechciane tematy przez resztę życia?

Nie wiem, gdzie mnie rzuci za pięć lat. Teraz wróciliśmy do Polski, bo chcieliśmy, żeby dzieci tu pomieszkały. Zawodowo wciąż marzę, żeby zostać panią nauczycielką. Robię doktorat na Columbia University z nadzieją, że wykorzystam go kiedyś jako wykładowca. Piszę o epidemii HIV i AIDS w Polsce. Od lat słyszę, że HIV to już nie jest problem wśród osób uzależnionych. Wiem, jak to się stało we Francji, w Holandii – były programy prewencyjne. W Polsce jest ich bardzo mało, więc to tajemnicza sprawa. Szczerze mówiąc, powinno być odwrotnie. Więc może jesteśmy jakimś cudem nad Wisłą, który warto opisać?

rozmawiał Jakub Janiszewski

Wywiad ukazał się w „Wysokich Obcasach” z 27 czerwca 2009.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Janiszewski
Jakub Janiszewski
Dziennikarz, reporter
Dziennikarz radia Tok FM. Ukończył Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Dziennikarstwem zajmuje się od 1999 roku. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, gdzie publikuje reportaże i wywiady. W 2006 opisał historię czterech młodych kobiet zakażonych wirusem HIV przez Simona Mola - znanego działacza na rzecz imigrantów. Wkrótce potem zajął się innym tematem powiązanym z HIV - polityką narkotykową. W swoich audycjach próbuje pokazać problematykę społeczną w kontekście systemu legislacyjnego i praw człowieka. Był nominowany do nagrody Mediatory 2006.
Zamknij