Trzeba racjonalnie założyć, że niektórzy ludzie będą używać środków psychoaktywnych, czy nam się to podoba, czy nie i czy dajemy im na to przyzwolenie, czy nie.
Jan Smoleński, Krytyka Polityczna: W sobotę rozpoczęła się akcja przeciwko dopalaczom. Zamknięto grubo ponad 800 punktów oferujących „legalne narkotyki”. W poniedziałek z kolei ministerstwa zdrowia i sprawiedliwości zapowiedzieli wprowadzenie przepisów „ułatwiających walkę z dopalaczami”. Jest się z czego cieszyć?
Kasia Malinowska-Sempruch*: A chcemy patrzeć na szklankę do połowy pustą czy pełną?
Najpierw na do połowy pełną.
Wreszcie, po ponad dwóch latach funkcjonowania dopalaczy na polskim rynku, zaczyna się o nich mówić. Jeśli mamy ponad 900 sklepów oferujących nieznane substancje psychoaktywne, to zdecydowanie trzeba o tym mówić. To pierwszy plus. Zmniejszyliśmy obrót tymi substancjami, utrudniliśmy dostęp, przenosząc handel do internetu. To drugi plus. Ale te plusy to plusy tylko na tę chwilę.
Czyli szklanka jest jednak do połowy pusta?
Pytanie jest takie: czy w długim okresie działania rządu faktycznie wpłyną na zmniejszenie zainteresowania substancjami psychoaktywnymi? Śmiem wątpić. Jak na coś jest popyt, to znajdą się ludzie, którzy zechcą to sprzedawać. Poza tym żyjemy w Unii Europejskiej, jej podstawą jest wolny rynek, którego wszyscy w Polsce jesteśmy wielkimi fanami, więc zawsze będzie można dokonać zakupów środków psychoaktywnych, choćby przez internet.
Ministerstwo sprawiedliwości proponuje karanie sprzedawców dopalaczy, niezależnie od ich narodowości.
Nie bardzo jestem sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której polskie Ministerstwo Sprawiedliwości karze kogoś z np. Niemiec, bo sprzedaje Polakom substancje, które w Niemczech są legalne.
Myślę, że z dopalaczami mamy też inny problem. Te 970 sklepów, które chwilowo zamknięto w wyniku policyjnej akcji, miało na tyle dobrą klientelę, że ich właściciele na tym procederze zarabiali. Co to tak naprawdę o nas mówi? Że mamy całkiem spore zapotrzebowanie na substancje psychoaktywne. To jest informacja, która nam w tych wszystkich debatach, deklaracjach wojen z narkotykami, dopalaczami etc. gdzieś umyka. Gdy mówimy o wojnie, to zaprzęgamy organy siłowe – policję, więziennictwo – a dopalacze to problem na poziomie zdrowia publicznego.
Wydaje mi się, że jest to też zamiatanie problemu pod dywan. Delegalizacja i zamknięcie sklepów z dopalaczami spowoduje tylko, że nie będziemy widzieć problemu, jakim jest popularność środków psychoaktywnych.
Właśnie. My właściwie podążamy w tym kierunku od ponad 10 lat. W 2000 roku wprowadziliśmy prawo, które karze za posiadanie najmniejszych ilości nielegalnych substancji psychoaktywnych. Okazjonalni użytkownicy i uzależnieni stali się kryminalistami! To prawo powoduje między innymi, że posiadanie marihuany w szczególności staje się kłopotliwe, bo jak palisz, to czuć jej charakterystyczny zapach, więc stajesz się namierzalny. Gdy popatrzymy na statystyki zatrzymań, to doskonale widać, że ścigamy przede wszystkich małolatów z trawą. Sklepy z dopalaczami, oferujące legalne substytuty nielegalnych środków psychoaktywnych, są logiczną konsekwencją tego prawa.
Rok temu wpisaliśmy na listę substancji nielegalnych te, które w innych krajach Europy normalnie funkcjonują, zioła, grzyby i kaktusy, który były bardziej naturalne od tego, czym zastąpiono je w składzie różnych mieszanek. W ten sposób przesunęliśmy ludzi w stronę chemii. Ludzie po prostu kombinowali, jak by tu się „nahajować”. Wielka akcja przeciw dopalaczom jest dowodem na to, że mit „prawo karne rozwiąże problem społeczny” wciąż trzyma się dobrze. Myślę, że takie działanie po raz kolejny zepchnie użytkowników środków psychoaktywnych do podziemia, tym razem internetowego. Zamiatamy problem pod dywan z zadziwiającą konsekwencją.
Taka polityka może spowodować również wzrost przypadków przedawkowania leków. Teraz bez recepty można dostać stymulant pseudoefedrynę, halucynogenik dekstrometorfan czy nawet opiat kodeinę.
Ktoś powinien tym dzieciakom powiedzieć, że leki z kodeiną zawierają substancje, które szybko mogą zniszczyć im nerki lub wątrobę, zanim się zorientują, że ich problemem jest uzależnienie od opiatów.
W podejściu do dopalaczy trzeba racjonalnie założyć, że niektórzy ludzie będą używać środków psychoaktywnych, czy nam się to podoba, czy nie i czy dajemy im na to przyzwolenie, czy nie. Tak samo, jak będą palić tytoń, nadużywać alkoholu i siedzieć przed telewizorem, zamiast chodzić na długie spacery. Wpisuje się to w nasz niezdrowy tryb życia i kropka.
To chyba nie tylko niezdrowy tryb życia?
Jasne jest, że w sytuacji, gdy mamy społeczeństwo, które nie czuje się szczęśliwe – szczególnie młodych ludzie, którzy próbują się odnaleźć w tej naszej rzeczywistości – to nahajowanie się jest kuszącą alternatywą dla rzeczywistości.
Co jest największym niebezpieczeństwem związanym z dopalaczami z punktu widzenia zdrowia publicznego?
To, że nie wiemy, co to dokładnie jest, co to nam robi. Po prostu brakuje rzetelnej wiedzy. Ja naprawdę wierzę, że ludzie nie są głupi – to dotyczy też młodych – i jak im się przedstawi fakty dotyczące szkód wynikających z zażywania substancji psychoaktywnych, bez straszenia i manipulacji, to wybiorą to, co dla nich lepsze. I co ważne, wybiorą to świadomie. U nas wiedzę o środkach psychoaktywnych młodzież czerpie przecież od rówieśników, w warunkach półkonspiracyjnych.
W dyskusjach, które toczą się przed kamerami telewizji, na konferencjach prasowych premiera i ministrów, ani razu nie słyszałam, by ktoś się pochylił nad tym, czy mamy wystarczająco skuteczną prewencję. Patrząc na sukces z dopalaczami, śmiem twierdzić, że nie. Czy mamy wystarczająco dobre informacje na temat tego, co w tych sklepach jest sprzedawane i jak się powinno to przyjmować? Patrząc na ostatnie doniesienia medialne, śmiem twierdzić, że nie. Zdumiewające jest to, że sklepy z dopalaczami funkcjonują od dwóch i pół roku, a my nagle budzimy się, jakby problem powstał wczoraj. Akcję prewencyjną trzeba było zacząć dwa i pół roku temu!
To w takim razie dopalacze są niebezpieczne czy nie?
Nie wiemy, bo nie wiemy, co w nich jest. Powtarzam to do znudzenia, ale to jest największy problem z punktu widzenia zdrowia publicznego.
Co jeszcze – oprócz niemal kompulsywnego wpisywania kolejnych substancji na listę substancji zakazanych i zignorowania problemu na początku – zrobiono źle?
Zazwyczaj, gdy pewne środki są dostępne legalnie, to znamy ich skład i działanie. My tak uregulowaliśmy rynek dopalaczy, że mamy coś, co legalnie można kupić, ale nie mamy pojęcia, jak to działa.
W poniedziałek spędziłam pół dnia na telefonie, rozmawiając ze znajomymi z Wielkiej Brytanii i Holandii, żeby dowiedzieć się, jak tam wygląda sytuacja. Tam, kupując dopalacze, dokładnie wiesz, co zażywasz.
Gdzie popełniono błąd?
Zanim odpowiem na to pytanie, chcę zaznaczyć, że jestem przeciwniczką dopalaczy. Ale jak już się pojawiły na polskim rynku, to trzeba było porozmawiać z ich sprzedawcami i uzgodnić odpowiednie regulacje. Na zachodzie dopalacze są dostępne tylko osobom pełnoletnim. I nikt nie sprzedaje ich jako przedmiotów kolekcjonerskich. U nas, z powodu moralizatorskiego podejścia do środków psychoaktywnych, nikt nie podjął tego wysiłku. Efekty widzimy.
W wielkiej Brytanii dyskusja wokół dopalaczy też jest gorąca, ale tam nie postąpiono histerycznie. Większość substancji zawartych w tamtejszych smart drugs jest naturalna, więc podjęto decyzję, by uregulować obrót nimi. Uznano też, że naukowcy będą się wypowiadać na temat każdej nowej substancji psychoaktywnej i jeśli okaże się ona naprawdę niebezpieczna, zostanie wpisana na listę substancji zakazanych. Tak stało się z mefedronem.
Optymalna byłaby sytuacja, gdybyśmy dokładnie wiedzieli, co jest w takich sklepach z dopalaczami. Ale sami pozbywamy się takiej możliwości, delegalizując kolejne substancje.
Kasia Malinowska-Sempruch – specjalistka w dziedzinie zdrowia publicznego. Kieruje Programem Międzynarodowej Polityki Narkotykowej w Open Society Institute. Wcześniej zajmowała się polityką wobec HIV/AIDS, w latach 90. współtworzyła pierwszy w Polsce narodowy program walki z AIDS.