„Urugwaj zalegalizuje marihuanę, państwo zostanie dilerem” – w tym mniej więcej tonie informowały przed dwoma tygodniami media w Polsce o sytuacji nad La Platą. A w sensacyjnych tytułach zgubiły się prawdziwe powody i wcale niepewny los całego przedsięwzięcia.
Przejęcie przez państwo produkcji i dystrybucji marihuany to zaledwie jedna z kilkunastu proponowanych zmian prawnych, składających się na pakiet reform o roboczej nazwie „Strategia dla życia i współistnienia”, nad którymi parlament zacznie debatować 5 lipca. Nie wiadomo, czy faktycznie wejdzie w życie, bo pomysł ma swoich przeciwników nawet w szeregach rządowych. Sprawujący władzę Frente Amplio to, zgodnie z nazwą, „szeroki front” – koalicja skupiająca między innymi komunistów, socjalistów i chrześcijańskich demokratów. Nie wszyscy mówią tym samym głosem i podobnie jest w przypadku marihuany: plany jej legalizacji ogłosił w imieniu rządu deputowany Anibal Pereyra, ale z ich krytyką szybko wystąpili między innymi: wiceminister spraw wewnętrznych Jorge Vázquez (a prywatnie brat wciąż wpływowego byłego prezydenta Tabaré Vázquez) oraz kierownictwo państwowej agencji ds. zwalczania nielegalnego handlu narkotykami. Przeciwna jest także, oczywiście, opozycja. Chociaż Frente Amplio ma większość w obu izbach parlamentu, to wciąż nie ma pewności, czy nowe propozycje zostaną zaakceptowane. Ostatecznie będziemy się o tym mogli przekonać dopiero za jakiś czas.
Warto się jednak przyjrzeć, co stoi za proponowaną reformą i jak ze swoim problemem narkotykowym zamierza sobie poradzić niewielki Urugwaj, kraj, który od kilku lat liberalizuje się niemal na wyścigi, wprowadzając politykę trudno wyobrażalną dla przeciętnego Polaka. Związki cywilne osób tej samej płci – włącznie z prawem do adopcji – są już legalne. Transseksualiści po udanych operacjach mają prawo zmienić płeć w oficjalnych dokumentach. Ustawa dekryminalizująca aborcję została przegłosowana w parlamencie i czeka na podpis prezydenta.
A teraz przyszedł czas na marihuanę. Ale w nowym programie reform chodzi właściwie o inny, w Polsce raczej nieznany narkotyk: paco, kokainową pastę. To produkt uboczny, który powstaje przy wyrobie kokainy, a następnie wygotowany wraz z katalizatorami, którymi zostają między innymi nafta, amoniak, klej przemysłowy, węglan sodu, a nawet trutka na szczury, zamienia się w małe kryształki, gotowe do palenia w fajkach, czy skrętach. Jest jak crack, który w latach 80. siał prawdziwe spustoszenie w czarnych dzielnicach Stanów Zjednoczonych, tylko silniejszy i bardziej uzależniający. I podobnie jak crack, raczej nie dociera do Europy, bo koszt jego przemytu się nie zwraca – paco to narkotyk supertani, wybierany przez biedotę ze slumsów.
Granice dla tej używki nie istnieją. W Argentynie paco jest prawdziwą plagą, wyniszczającą młodzież w dzielnicach biedy (o czym pisałem we wrześniu zeszłego roku w serwisie internetowym tygodnika „Polityka”). W Boliwii jest znana jako bazuco. W Brazylii, gdzie ostatnio mówi się coraz głośniej o wzroście jej popularności, to oxi.
Nie jest więc żadną rewelacją, że paco od dłuższego czasu spędza też sen z powiek policjantom w maleńkim Urugwaju. To właśnie ten narkotyk jest obwiniany o wzrost przestępczości w spokojnym do tej pory kraju. W zeszłym roku liczba morderstw uległa tu podwojeniu. W pakiecie „Strategia dla życia i współistnienia” propozycje dotyczące paco są nawet bardziej kontrowersyjne, niż w przypadku marihuany. Przemyt i handel paco miałyby być traktowane jak morderstwo. Granica odpowiedzialności karnej zostałaby obniżona do 16 lat (paco to głównie używka młodych, to właśnie oni dokonują później napadów i rozbojów, żeby zdobyć środki na kolejne działki). Autorzy nowego prawa chcą więc odciągnąć narkomanów od cięższych używek, dając im łatwiejszy dostęp do lżejszych. Państwo przejęłoby monopol na handel marihuaną, uprawnieni do jej zakupu byliby wszyscy uprzednio zarejestrowani Urugwajczycy. Obcokrajowcy nie, by uniknąć niepożądanej narkoturystyki. Hodowla na własny użytek także pozostawałaby nielegalna. Zyski miałyby być przeznaczone na profilaktykę i leczenie uzależnionych.
Od dłuższego czasu mówi się otwarcie, że światowa „wojna przeciw narkotykom” okazała się klapą. Produkcja i konsumpcja stale rośnie, w miejsce jednych rozbijanych karteli powstają kolejne. Skutki walki z nimi są wyniszczające także dla przypadkowych ofiar – w Meksyku, który pięć lat temu zaczął zbrojnie zwalczać rodzime narkogangi, konflikt pochłonął już życie 50 tys. osób. Światowa Komisja ds. Polityki Narkotykowej, którą tworzą znani uczeni, a także byli przywódcy między innymi właśnie Meksyku, lecz również Kolumbii czy Brazylii, wydała w zeszłym roku raport, w którym miażdżąco skrytykowała dotychczasowe działania.
W maju, do tej samej Komisji wszedł Aleksander Kwaśniewski, który przed laty podpisał restrykcyjną ustawę antynarkotykową. Dziś publicznie przyznaje, że to był błąd. On jednak nie ma już żadnego realnego wpływu na władzę w Polsce. Zaś politycy, którzy ją sprawują, uparcie wspierają skompromitowane rozwiązania. Polska nie jest co prawda na pierwszym froncie wojny z narkotykami, jak Urugwaj, ale może warto, by ustawodawcy znad Wisły od czasu do czasu zwrócili uwagę na to, co proponują ich koledzy z tego malutkiego kraju. Być może wówczas, byliby w stanie podejmować jakieś sensowne działania, a nie publicznie palić kadzidełka z minami zbuntowanych gimnazjalistów, którzy o narkotykach wiedzą najwyżej tyle, ile powiedzieli im koledzy na korytarzu.
Maciej Okraszewski – niezależny dziennikarz, założyciel bloga Dzialzagraniczny.pl