Ogólnopolska Konferencja Kultury ma być odpowiedzią na potrzeby środowisk twórczych, nadzieją dla zubożałych artystów i sposobem na partycypację społeczeństwa przy tworzeniu nowego prawa o kulturze. A także odpowiedzią na Kongres Kultury z października 2016, który ministerstwo zignorowało. Co wyniknie z rozpoczętej właśnie imprezy resortu kultury?
Przed ubiegłorocznym Kongresem Kultury byłem względem tego wydarzenia bardzo sceptyczny – obawiałem się celebrytozy, samozadowolenia, pustosłowia i elitaryzmu. Jednak organizowana oddolnie – przy finansowym wsparciu stołecznego ratusza – impreza okazała się nie tylko zdolna do krytycznej autorefleksji, ale też dużo bardziej propracownicza, niż można było się spodziewać po firmujących ją nazwiskach luminarzy. Kongres był wydarzeniem na ogromną skalę – jeśli chodzi o liczbę wydarzeń czy gości, wśród których znalazło się miejsce zarówno dla znanych intelektualistów, jak i animatorów, pracowników instytucji i społeczników z całej Polski. Z jednym ale – ubiegłorocznego Kongresu, po raz pierwszy w historii tego typu imprez, nie odwiedził minister kultury. Zapowiedział za to własną imprezę – rozpoczynającą się właśnie Ogólnopolską Konferencję Kultury, która miała być nie „warszawska”, a pójść „w Polskę”, zajmować się kulturą „od dołu”.
czytaj także
Po niespełna roku okazało się jednak, że ministerialna Ogólnopolska Konferencja Kultury to impreza wybitnie branżowa, zorientowana na zawodowych artystów. Poświęcona jest wyłącznie instytucjom artystycznym – teatrom, galeriom czy filharmoniom. Pisarze nie mają zbyt wielu publicznych instytucji – więc spotkania dla nich nie będzie. O czytelnictwie, bibliotekach, domach kultury, NGO-sach zajmujących się inną działalnością kulturalną niż tworzenie sztuki – zgodnie z programem też nie będzie mowy. Podobnie jak o wyrównywaniu szans w dostępie do kultury.
Na ministerialnej imprezie nie przewidziano też debaty o kinie – pewnie dlatego, że istnieje osobna ustawa o kinematografii, a inicjatorka całego wydarzenia, wiceminister Wanda Zwinogrodzka, zapowiedziała wprost, że Ogólnopolska Konferencja Kultury ma pełnić rolę konsultacji do nowej ustawy o prowadzeniu działalności kulturalnej (w grę wchodzi też jej ewentualna gruntowna nowelizacja). To ważne słowa – ta ustawa wyznacza ramy działania samorządowych instytucji kultury, a w Polsce na kulturę najwięcej pieniędzy wydają właśnie samorządy. Przy wszystkich patologiach Polski samorządowej – właśnie ta decentralizacja broni nas przez zbyt łatwym przejęciem całości życia kulturalnego przez „dobrą zmianę”. Wszyscy zgadzają się, że obecne prawo ma wiele mankamentów. Ministrowi Glińskiemu trudno jednak ufać, że zdoła je naprawić, a nie zastąpić innymi.
Ogólnopolska Konferencja Kultury to szczególne konsultacje – ministerstwo nie przedstawiło żadnych konkretnych propozycji rozwiązań legislacyjnych, które miałyby być konsultowane. Resort Glińskiego twierdzi, że chce rozwiązywać problemy „środowiska” – dlatego na Konferencji wysłucha jego głosu. W swoich działaniach resort uporczywie nie dostrzega jednak tego, co w poruszanych przez Konferencję tematach zostało już rękami i głowami „środowiska” zrobione i przemyślane – np. pracy grupy roboczej przy Instytucie Teatralnym, która razem z samorządowcami przygotowała założenia dobrych praktyk ws. konkursów dyrektorskich. Albo pracy Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej czy Komisji „Pracownicy Sztuki” przy związku zawodowym Inicjatywa Pracownicza, zajmujących się od lat sytuacją społeczną, wynagrodzeniami artystów czy brakiem ubezpieczeń społecznych dla tej grupy zawodowej – do żadnej z tych organizacji nikt z przygotowujących Konferencję się nie zwrócił.
Janion: Szczerze nienawidzę naszego mesjanizmu! [List do Kongresu Kultury]
czytaj także
Czy Konferencja to zatem sensowna dyskusja, wyważanie (niekiedy) otwartych drzwi, czy po prostu polityczna szopka? Z pewnością wydarzeniu warto się przyglądać. Nie jest tak, że stoją za nim sami pisowscy hunwejbini, artyści smoleńscy i kandydaci na politycznych komisarzy. Konferencyjne stężenie „dobrej zmiany” różni się w zależności od branży. Największe jest chyba w sztukach wizualnych, których przedstawiciele spotkają się 14–15.09 w krakowskiej ASP. Wśród współtwórców wydarzenia jest m.in. Związek Polskich Artystów Plastyków, który od lat ustawia się w konserwatywno-spiskowej opozycji do wiodących instytucji życia artystycznego. Jednym z gospodarzy paneli dyskusyjnych jest Andrzej Szczerski, twórca wystawy „Dziedzictwo” w kierowanym przez siebie Muzeum Narodowym w Krakowie. Moderatorem innego kurator Piotr Bernatowicz, znawca i promotor sztuki smoleńskiej, kurator ostatniego podejścia do stworzenia „prawicowej sztuki zaangażowanej” – wystawy „Historiofilia” oraz były dyrektor poznańskiej galerii Arsenał. Ciekawe, jak w tym gronie odnajdzie się Hanna Wróblewska, dyrektorka warszawskiej Zachęty?
Muzyka poważna traktowana jest… najpoważniej – poświęcona jej konferencja zgromadziła dyrektorów ważnych instytucji i rozpoczyna całą serię spotkań. Może dlatego, że całą Konferencję koordynuje Narodowy Instytut Fryderyka Chopina. Inauguracja Konferencji – a zarazem zjazd poświęcony muzyce – odbywa się w okazałym nowoczesnym gmachu wrocławskiego Narodowego Forum Muzyki. Jego dyrektor, Andrzej Kosendiak odgrywa również istotną rolę w ministerialnej Radzie ds. Instytucji Artystycznych, która też zgłasza swoje propozycje do nowej ustawy.
Na tle tych dwóch dużych „zjazdów” – plastycznego i muzycznego – spotkania poświęcone teatrowi, tańcowi i „kulturze ludowej” prezentują się skromniej. Warto jednak zauważyć, że jednym z organizatorów teatralnej konferencji w Gdańsku jest specjalista od polityki kulturalnej Paweł Płoski, który przygotowywał też poświęcony systemowi teatrów publicznych w Polsce panel październikowego Kongresu Kultury. Podobnie jest przy spotkaniu „tanecznym” – tam też wydarzenia współtworzą ludzie od dawna aktywni w środowiskowych debatach.
„Udało się przekonać oponentów” – triumfuje wiceminister Wanda Zwinogrodzka, autorka pomysłu konferencji, na łamach Niezaleznej.pl. Zwinogrodzka stara się wykazywać zbieżność postulatów „środowiska” i kulturalnej opozycji z programem konferencji. A jako swój sukces zaprezentować nawet… zgłoszone przez inicjatywę Kultura Niepodległa alternatywne obchody stulecia odzyskania niepodległości.
czytaj także
Zwinogrodzka w swoich ostatnich wypowiedziach gra przede wszystkim kartą socjalną – powtarza, że społeczeństwo nietrafnie utożsamia „artystów” z „celebrytami” i nie zdaje sobie sprawy z ich złej sytuacji materialnej. Sporo w tym prawdy – pilnie pracują na to m.in. niepokorni publicyści i szczujące wraz z nimi na twórców media narodowe. Tyle tylko, że resort kultury ma dość nikły bezpośredni wpływ np. na to, ile zarabiać będą artyści w samorządowych instytucjach – a tych jest najwięcej.
Sprawą, o której chętnie mówią zarówno ministerialni, jak i „społeczni” organizatorzy, jest „status artysty”. Rozumiany jest on tutaj nie tylko jako warunki społeczno-ekonomiczne, w których przychodzi artyście pracować, czy prestiż, jakim cieszy się w społeczeństwie (lub nie), ale także prawne dookreślenie, kto artystą danej sztuki jest, a kto nie jest – i jakie powinny iść za tym ułatwienia podatkowe czy np. opcje ubezpieczeniowe. Taki „status” chcą formalnie doprecyzowywać i minister Zwinogrodzka, i przewodniczący ZPAP Janusz Janowski – jak mówił ten ostatni w Telewizji Republika, pomoże to odróżniać sztukę od działań „amatorów”.
Czasem formalizowanie statusu artysty ma bardzo realne znaczenie – ministerstwo chętnie szermuje np. faktycznie drastycznym przykładem podniesienia wieku emerytalnego tancerzy baletowych, którym w 2009 r. nagle kazano pracować do sześćdziesiątki i dłużej. Tyle, że znów – prace nad tym zagadnieniem trwają od dawna, podjęte zostały niemal natychmiast po kontrowersyjnej decyzji rządu PO przez Związek Artystów Scen Polskich i Instytut Muzyki i Tańca. Ale żeby zmieniać przepisy emerytalne, potrzebna byłaby wola polityczna wykraczająca daleko poza teren wpływów ministerstwa kultury.
Gra ze „statusem” ma też aspekt resentymentalny – w prawicowym dyskursie wyciąganie temu czy innemu docenianemu przez zgniły salon twórcy, że nie legitymuje się tytułem „magistra sztuki”, ma długą tradycję. Wreszcie, rozważania nad „statusem” mogą też przydać się przy puszczaniu oka w kierunku zaciekłych przeciwników „sztuki zdegenerowanej”. Niekoniecznie musi się to dziać podczas obrad branżowej konferencji, ale już przy ich medialnej konsumpcji w skrajnie prawicowych mediach – jak najbardziej. Wystarczy parę uproszczeń – i będzie można opowiedzieć, jak to wreszcie ministerstwo wzięło się za legislacyjne ustalenie, co jest „prawdziwą sztuką”, a co „prymitywną hucpą” czy „tandetną prowokacją”.
czytaj także
Że najprawdopodobniej wiele z tych statusowych ustaleń nie wyniknie – o to mniejsza. Kierownictwo resortu o konkretnych pomysłach zmian w ustawie wypowiada się póki co wyjątkowo ostrożnie. Uważnych obserwatorów polityki kulturalnej PiS oględność deklaracji ministerstwa nie powinna zaskakiwać. To groteskowy paradoks – mimo wszystkich skandalicznych działań i wypowiedzi – Piotrowi Glińskiemu bliżej do dobrozmianowych „liberałów” (a może raczej „mienszewików”) niż do Macierewicza. Owszem, jeśli w grę wchodzą sprawy o istotnym bieżącym politycznym znaczeniu dla radykalnego elektoratu prawicy, jak sprawa Olivera Frljića i festiwalu Malta, Teatru Polskiego we Wrocławiu, albo najbardziej eksponowanych przedstawicieli kulturalnego establishmentu późnej III RP na dyrektorskich stanowiskach (Potoroczyn, Merczyński…) czy kwestia dyrekcji Jana Klaty w Starym Teatrze w Krakowie – minister nagina albo wręcz łamie zasady. Odbiera przyznane już dofinansowanie mimo podpisanej umowy albo przerywa dyrekcję przed końcem kontraktu… A jednak mimo wszystko w założeniach jest to wciąż ten sam system polityki kulturalnej. Gliński psuje standardy – nie robi jednak demolki na skalę Zalewskiej czy Szyszki. Mała to pociecha, ale warto to zauważyć.
Tymczasem spora część politycznego zaplecza oczekuje od Glińskiego znacznie więcej, stawiając mu wymagania tyleż radykalne, co niezbyt realne. Fascynaci Donalda Trumpa i Mariusza Maksa Kolonko nie mieliby nic przeciwko likwidacji ministerstwa kultury na wzór anglosaski – niech za te fanaberie płacą widzowie i prywatni mecenasi. Z kolei członkom klubów „Gazety Polskiej”, fanom Radia Maryja, ale i wielu zasłużonym tuzom niepokornej publicystyki marzyłoby się objęcie instytucji artystycznych znacznie surowszym komisariatem politycznym oraz przyspieszenie procesu „wymiany elit”. To im z właściwym sobie poczuciem humoru profesor Gliński tłumaczył w jednym z wywiadów, że nie zadekretuje nieistnienia Paszportów „Polityki”, Nagrody Nike i Adama Michnika ustawą.
Jakaś ustawa jednak w końcu powstanie. I trudno sobie wyobrazić, by PiS nie próbował wykorzystać jakoś do swoich celów dwóch kluczowych pomysłów powracających przy wypowiedziach o zmianie najważniejszego dla środowiska kultury prawa – nowego, bliżej niedookreślonego mechanizmu centralnego dofinansowania samorządowych instytucji artystycznych i reformy sposobu powoływania ich dyrektorów. Co konkretnie zostanie zaproponowane, tego wciąż nie wiemy – tym pilniej Glińskiemu i Zwinogrodzkiej trzeba patrzeć na ręce.