Kultura

Mikrut-Żaczkiewicz: Z twarzą Marilyn Monroe

Prawie każda kolejna interpretacja losów Monroe reklamowana jest jako ta „wreszcie pozbawiona przekłamań”. O filmowych wizerunkach Marilyn pisze Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz.

W tym roku mija 50 lat od śmierci Marilyn Monroe. Do księgarń z wyprzedzeniem trafiły albumy ze zdjęciami gwiazdy, fabularyzowane biografie oraz zebrane i opracowane zapiski aktorki (Fragmenty. Wiersze, zapiski intymne, listy). Uczcić legendę postanowili także filmowcy – Simon Curtis na podstawie książki Colina Clarka (The prince, the showgirl and me: the Colin Clark Diaries) zrealizował Mój tydzień z Marilyn, a Andrew Dominik pracuje nad nową adaptacją Blondynki Joyce Carol Oates. 


Prawie każda kolejna interpretacja losów Monroe reklamowana jest jako ta „wreszcie pozbawiona przekłamań”. Jednak z owego „dążenia do prawdy” rodzi się obraz doskonale spreparowany, powielający obiegowe mity i pogłoski, sztuczny jak sama ikona Marilyn Monroe. Oglądamy jedynie różne warianty stereotypowego wyobrażenia o aktorce jako histerycznie poszukującej miłości, samotnej neurotyczce, zagubionej i niepewnej siebie laleczce. Taki właśnie wizerunek – trochę naiwnej i rozedrganej kobiety-dziecka poszukującej silnego męskiego ramienia – pieczołowicie kreowała „fabryka snów”. Czy wyjście poza ten schemat pisania i mówienia o losach jest w ogóle możliwe? 

 

O życiu Normy Jean, która przybrała pseudonim Marilyn Monroe, powstało tylko kilka filmów, z czego większość to produkcje niezależne lub telewizyjne. Jednym z pierwszych było niskobudżetowe dzieło Larry’ego Buchanana Goodbye, Norma Jean z 1976 roku. Film opowiada o trudnych początkach kariery młodej, zahukanej aktoreczki do czasu aż stała się zjawiskową Marilyn Monroe. W rolę młodziutkiej Normy Jean wcieliła się urocza i podobna do oryginału, ale niezbyt utalentowana Misty Rowe. Już w pierwszej scenie narrator mówi: „Tak powstała Ona. To nie jest legenda ani nawet jej opowieść. Tak było”. I choć historia filmowej Normy Jean zapewne mija się z prawdą, to trzeba przyznać, że twórcom udało się zaprezentować nietypowy obraz aktorki. Reżyser skupił się bowiem na mechanizmach, które rządziły showbiznesem w latach 40., a dokładniej na powszechnej praktyce seksualnego wykorzystywania młodych modelek i aktorek przez decydentów wszystkich strzebli. Z filmu wyłania się obraz niedojrzałej, naiwnej i bardzo porządnej dziewczyny, której uroda magnetyzuje zarówno mężczyzn, jak i kobiety i która w wyniku gwałtu traci swoją niewinność. Od tej chwili seks staje się dla niej przepustką do sławy. 

 

Goodbye, Norma Jean to zapis kolejnych upokorzeń i nielicznych wzlotów w karierze początkującej aktorki. Reżyser przeinacza wiele faktów z życia przyszłej ikony kina (nie ma mowy o pierwszym małżeństwie, ale pojawia się jednodniowy ślub z przyjacielem w Meksyku), a wykreowany obraz Normy Jean nieznacznie tylko odbiega od sztampy. W jednej ze scen zwrócona do kamery bohaterka wygłasza krótką mowę, że aby osiągnąć sukces, musi poniżać się do tego stopnia, że straciła szacunek dla samej siebie. W świecie, w którym usługi seksualne młodych panienek są dla nich przepustką do kariery, Norma Jean pozostaje jednak na swój sposób niewinna i szczera. W końcu trafia na starszego mężczyznę – właściciela wytwórni, który postanawia pomóc ambitnej piękności. I mimo że jego ogromny dom przypomina przystań seksoholików i bezdusznych cyników, sam Hal James jest ponad to. I właśnie on odkrywa Marilyn Monroe dla świata, dając jej nową osobowość „sceniczną” i wizerunek blond seksbomby.


Jedyną wartością tego słabego i narracyjnie niespójnego dzieła jest to, że twórcy odeszli od wizerunku miotającej się w chaosie emocji kobietki. Norma Jean jest tu przebojową dziewczyną, która choć zna swoje miejsce w hierarchii, jest zdeterminowana, by osiągnąć to, co sobie wymarzyła. Według twórców ambitna modelka od początku oddzielała swoje życie prywatne od publicznego (pasmo seksualnych upokorzeń) grubą kreską, bo tylko tak mogła uchronić się przed całkowitą utratą szacunku do siebie i szaleństwem. Film nie uniknął jednak pokazywania przyszłej gwiazdy jako „świętej prostytutki”, która „nosi białe rękawiczki jak dziewica”, choć ciągle sprzedaje swoje wdzięki. Źródła takiego obrazu nietrudno zresztą odkryć – Marilyn Monroe specjalizowała się w rolach „kobiet z przeszłością”. Prawie każda jej bohaterka – czy to aktorka kabaretowa Lorelei z filmu Mężczyźni wolą blondynki (1953) czy piosenkarka Kay z Rzeki bez powrotu (1954) albo Sugar z Pół żartem, pół serio (1959) – miała za sobą co najmniej kilka romansów. Jednocześnie postaci te obdarzone były tzw. złotym sercem i w gruncie rzeczy niewinne. Taka też jest filmowa Norma Jean i choć reżyser z całą dosłownością przedstawił jej seksualne upokorzenia, to powielił stworzony i wypromowany przez Hollywood wizerunek Marilyn.


To samo obserwujemy w kolejnych filmowych próbach zmierzenia się z legendą MM. Dzieje się tak również dlatego, że produkt, jakim była Marilyn Monroe, został precyzyjnie stworzony i lansowany był również przez samą artystkę, która ukrywała się za różnymi maskami, co praktycznie uniemożliwia oddzielenie kobiety od ikony.

Jednak niezrażeni trudnościami twórcy wciąż na nowo chcą opowiadać o losach Normy Jean. Jak choćby autorzy filmu telewizyjnego o obiecującym tytule Marilyn: historia nieopowiedziana (Marilyn: The Untold Story, 1980) z Catherine Hicks w roli MM. I on okazuje się jednym z wielu standardowych portretów gwiazdy. W przededniu śmierci aktorka wspomina swoje życie. W serii retrospektyw twórcy opowiadają o trudnym dzieciństwie z chorą matką, nieśmiałych początkach kariery, nieudanych testach ekranowych i w końcu wielkiej karierze w cieniu nałogów i rozpadających się związków. Trudno tu znaleźć choć jedną „historię nieopowiedzianą” czy choćby oryginalne i nowatorskie spojrzenie na fakty.


Na tle takich miałkich filmów o Marilyn wyróżnia się telewizyjna produkcja Norma Jean & Marilyn (1996) z Ashley Judd i Mirą Sorvino w rolach tytułowych. Co prawda, fabuła nie jest wiele ciekawsza od innych, a prezentowane zdarzenia nie odbiegają od kanonu biograficznego MM, ale trzeba przyznać, że twórcy wpadli na dość zaskakujący pomysł. Dosłownie i „namacalnie” przedstawili dwoistość natury gwiazdy, a raczej klasyczne rozdwojenie jaźni. Z „narodzeniem się” Marilyn Monroe Norma Jean nie ginie, ale jako alter ego aktorki pojawia się na ekranie, podżegając do różnych działań i powoli ją niszcząc. Ów intrygujący pomysł nie został jednak należycie wykorzystany. W tym „związku” Norma Jean to „pani Hyde” – twarda i zdeterminowana dziewczyna, która nie zawaha się przed niczym (romanse z wpływowymi ludźmi, zdrada i kłamstwa), by osiągnąć sukces. Natomiast Marilyn Monroe prezentowana jest jako delikatna, roztrzęsiona i zakompleksiona panienka. Magicznym trafem przebojowa i zuchwała Norma Jean przeistacza się w kruchą, głupiutką gwiazdkę, której marzeniem jest założenie rodziny. Cały film wypełnia walka tych dwóch „kobiet”. Twórcy sugerują, że to właśnie owa dwoistość natury, a raczej choroba psychiczna, prawdopodobnie schizofrenia paranoidalna, była przyczyną uzależnienia od leków i samobójstwa. Marilyn chciała „uciszyć” złowrogą Normę Jean.


Tak naprawdę jednak po raz kolejny dostajemy oklepany obraz aktorki. Brak oparcia w otaczających ją ludziach i próba sprostania własnym ambicjom, a raczej ambicjom Normy Jean, sprawiły, że pogrążyła się w szaleństwie, które zakończyła samobójcza śmierć. Legenda tak mocno wrosła w kulturę popularną, że nawet filmowcom trudno dostrzec, że za każdym razem powielają wykreowany za życia gwiazdy mit. W większości bohaterki Marilyn Monroe naznaczone były bowiem podobnym rozdarciem. Choć trochę nierozgarnięte i głupie, delikatne i spragnione miłości, wytrwale i ambitnie dążyły do celu. By wspomnieć tu znowu Lorelei, Polę z Jak poślubić milionera (1953) albo Cherie z Przystanku autobusowego (1956).
Scenarzyści tej zrealizowanej z rozmachem produkcji przyjęli za pewnik często podważaną tezę, że Monroe intencjonalnie zażyła dużą dawkę leków i popiła alkoholem, by zakończyć swoje pełne cierpienia życie.


Zupełnie inną hipotezę o zabójstwie gwiazdy lansowała w swojej bestsellerowej powieści Blondynka (2000) Joyce Carol Oates. W tej obszernej fikcji opartej na biografii MM autorka przedstawia losy Normy Jean od urodzenia do śmierci. Korzystając z prawa przynależnego powieściopisarce, rozstrzyga wiele kluczowych kwestii i tłumaczy zasadność wyborów gwiazdy. I choć większość imion i nazwisk została zmieniona lub niedopowiedziana, a autorka wielokrotnie podkreślała, że Blondynka jest fikcją, to książka zyskała popularność właśnie jako szczegółowa biografia aktorki. Najwięcej emocji wzbudziła szeroko omówiona hipoteza, jakoby Marilyn została zamordowana, prawdopodobnie na zlecenie rodziny Kennedych. Jak głosi plotka, zarówno prezydent, jak i jego młodszy brat, prokurator generalny – Robert romansowali z gwiazdą. Opuszczona MM miała według Oates im grozić ujawnieniem intymnych szczegółów związków i dlatego została zamordowana, a FBI upozorowało samobójczą śmierć.


W książce Oates Norma Jean jawi się jako wrażliwa intelektualistka, utalentowana poetka i  porządna dziewczyna (taki swój wizerunek aktorka lansowała od końca lat 50.). Odrzucona w dzieciństwie szalenie pragnie miłości, osaczając pierwszego męża i kolejnych partnerów. Dodatkowo ma obsesję na punkcie ojca, którego nigdy nie poznała, a w mężczyznach szuka ojcowskiej opieki i zrozumienia. Ta delikatna i niewyrobiona towarzysko dziewczyna czuje się niepewnie w świecie showbiznesu. Ucieka więc w alkoholowo-narkotyczne orgie i kolejne romanse. Oates widzi Marilyn jako nieśmiałą i zagubioną kobietę, a nie zdeterminowaną i przebojową seksbombę, jaką chciała ją widzieć wytwórnia. Pomiędzy wizerunkiem MM a prawdziwą osobą jest zatem przepaść. Nieważne, czy wykreowana, czy rzeczywista, to właśnie owa rozbieżność między prywatną a publiczną Monroe fascynuje kolejne pokolenia twórców i odbiorców kultury. I to w oparciu o nią powstał mit Marilyn.


Rok po publikacji Blondynka doczekała się pierwszej adaptacji w postaci czteroodcinkowego miniserialu w telewizji CBS z Poppy Montgomery w roli głównej. Ekranizację powieści można nazwać wierną, choć producenci nie zdecydowali się na przedstawienie ostatnich dni życia gwiazdy i kontrowersyjnej wersji jej śmierci. Zagrożenie ze strony służb specjalnych zostało jednak zasugerowane.

 

 Kolejna adaptacja bestselleru Oates miała pojawić się w 2012 roku, ale zdjęć jeszcze nie rozpoczęto. Reżyserem obrazu ma być nowozelandzki filmowiec Andrew Dominik, a w rolę „seksualnej delicji” prawdopodobnie wcieli się Naomi Watts.


Trochę bardziej zaskakujący obraz Marilyn przedstawia Simon Curtis. Siłą pokazywanego właśnie w kinach filmu Mój tydzień z Marilyn (2011) jest zsubiektywizowanie narracji i krótka perspektywa czasowa. Film jest adaptacją dziennika spisanego przez pracującego przy produkcji Książę i aktoreczka (1957) asystenta reżysera. Gwiazdę oglądamy oczyma zakochanego w niej chłopaka, który zapewne idealizuje przedmiot swoich westchnień. Co więcej, mamy świadomość, że Colin Clark, zanim poznał MM, znał plotki na jej temat, więc obraz aktorki, jaki zapisał się w jego głowie, był kompilacją wspomnień i pogłosek. Ani bohater, ani twórcy filmu nie twierdzą, że poznali „prawdziwą” Marilyn. Ze wspomnień asystenta reżysera wyłania się obraz kobiety narcystycznej, której pochlebstwa asystentki, Pauli Strasberg, i zachwyt młodego mężczyzny dodawały skrzydeł, a krytyka i zniecierpliwienie odbierały pewność. Z jednej strony przerażonej uwielbieniem fanów, z drugiej kokietującej wielbicieli. W oczach Colina bogini była frywolna i zabawna, a zarazem krucha i słaba – zupełnie jak bohaterki, które grywała. Nie radziła sobie z emocjami, była drażliwa i uciekała przed problemami. Dzięki współpracy z wielkim aktorem, Laurencem Olivierem, chciała zyskać status artystki. Szybko zrozumiała jednak, że przewidziano dla niej kolejną rolę głupiutkiej kokietki. Czym ten wizerunek gwiazdy różni się od innych? Z pozoru niczym, ale Mój tydzień z Marilyn przez swoją subiektywną perspektywę przewrotnie pokazuje, że „prawdy” o aktorce nie mogli poznać nawet jej współpracownicy. Norma Jean bowiem ciągle grała – zarówno na planie filmowym, jak i po zakończeniu zdjęć była Marilyn Monroe.  

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij