Ścigając się na pamięć o ofiarach, tylko wzmacniamy swoje traumy.
Historia pamięci to nadal historia. I jakkolwiek byśmy chcieli to przedstawiać, i tak w finale sprowadza się do krytyki źródeł, przypisów, dat i indeksu. Być może to właśnie sprawia, że łatwo ulec pokusie pewnego odczytania sporu, jaki wywołała prof. Irena Grudzińska-Gross wokół książki Marcina Napiórkowskiego Powstanie umarłych. Historia pamięci. Bo jeśli to nadal historia, wypada skorzystać z dorobku tej dyscypliny, nie tylko wybiórczo, ale w całości. Precyzyjne określenie tematu badań czy przedstawianej monografii, wraz z wyjaśnieniami, dlaczego inne wątki są pomijane, należą do kanonu pisania prac historycznych.
Oczywiście, istnieje pewien typ krytyki uprawianej przez zawodowych historyków, który polega na wygłaszanych ex catedra naganach metodologicznych i zarzutach nietrzymania profesjonalnych standardów. Bardzo często formułowanie tego typu krytyki „zwalnia” z przyjęcia niewygodnej treści lub pozwala przemilczeć coś, o czym samemu nie miało się odwagi pisać. Doświadczył tego i Jan Gross, i inni, którzy mieli odwagę zająć się tematami starannie omijanymi przez historyków. Tak, to wszystko prawda, co nie zmienia faktu, że rygory wypracowane przez nauki historyczne raczej pomagają, niż przeszkadzają w ocenie rzetelności pracy, jak i potem recepcji dzieła.
Czy zatem zastosowanie elementarnego zabiegu, jakim jest wyjaśnienie, o czym nie pisze, uwolniłoby Napiórkowskiego od podejrzeń, że (świadomie? nieświadomie?) pominął inne ofiary zagłady Warszawy?
To chyba jednak nie jest przypadek tej dyskusji. Choć Napiórkowski mniej lub bardziej precyzyjnie określił, o czym pisać będzie, nie uchroniło go to od zarzutów. Stało się tak, ponieważ wbrew temu pierwszemu wrażeniu, wcale nie chodzi tu o reguły uprawiania zawodu historyka, ale o coś znacznie poważniejszego.
Uwagi Ireny Grudzińskiej-Gross są emblematyczne wcale nie z powodu kwestii związanych z brakiem dokładnego określenia przedmiotu badań. Jest w nich odbita obawa często spotykana wśród nie tyle naukowców, jak prof. Grudzińska-Gross, ile wśród tych, którzy są potomkami ludzi dotkniętych różnymi formami eksterminacji podczas drugiej wojny światowej. Jest to obawa pominięcia, a w rezultacie umniejszenia jednego cierpienia przez podkreślanie innego. I tu dotykamy jednego z najboleśniejszych elementów historii pamięci – konkurencji ofiar.
Odnawia się ona zawsze, kiedy jedna z grup społecznych, jeden narodów czy etosów opisuje swoje cierpienia w czasie wojny lub je uwzniośla.
Niejednokrotnie powoduje to u innych podejrzenie, że tym samym pomija się ich ofiary i lekceważy pamięć o nich. Klasycznym przykładem są niejednokrotnie przecież formułowane w Polsce zarzuty, że pamięć o Holokauście „przykrywa” pamięć o zbrodniach hitlerowskich dokonanych na Polakach. W końcu prowadzi to do zdegenerowanej narracji spotykanej na prawicy – o celowym działaniu mającym obciążyć zbrodniami Holokaustu Polaków a nie Niemców. Ale ta konkurencja w pamięci o cierpieniu nie dotyczy tylko wewnątrzpolskich spraw, występuje także między Rosjanami a Ukraińcami, Polakami a Ukraińcami, jest też nieustannym motorem samookreślenia Białorusinów – jako narodu, który proporcjonalnie poniósł w drugiej wojnie światowej największe straty.
W tym sensie wszyscy jesteśmy pogrążeni w jakimś nieustannym strachu, że inni nam zabiorą nasze cierpienia, że ich cierpienia będą ważniejsze od naszych. I tak liczby zabitych czy zadręczonych, fakty, cały rynsztunek historii jako nauki nagle zostaje zaprzęgnięty do tego jednego celu: by się nie dać zepchnąć na pozycję ofiar mniej ważnych.
Mówiąc „wszyscy”, mam na myśli narody i mniejszości na całym obszarze dawnej I Rzeczpospolitej, tym obszarze, który stał się areną najdzikszych eksperymentów eksterminacyjnych obydwu totalitaryzmów.
Ścigając się na pamięć o tamtych ofiarach, tylko wzmacniamy swoje traumy.
Jak to bowiem opisał Tymothy Snyder w Skrwawionych ziemiach, te cząstkowe opowieści o doświadczeniach drugiej wojny światowej są nieprzekazywalne tak długo, jak długo będą oddzielne, jak długo będą wobec siebie wrogie. Tylko wspólne opłakanie 14 milionów ludzi wymordowanych na tym obszarze daje szansę na pokonanie czegoś, z czym do tej pory sobie nie radzimy. Tylko pokonanie bariery etnicznej czy narodowej pamięci jest wyjściem z tej pułapki. Dopóki tego nie uczynimy, nadal rządzić będzie nami postpamięć, odzywająca się przy każdym przypadku kryzysu, poczucia zagrożenia czy niepewności politycznej (Smoleńsk!). To ona daje pożywkę dla cynicznych polityków i tworzy legiony zombie gotowych gryźć współczesnych w strachu przez wydarzeniami sprzed kilkudziesięciu lat. Tekst prof. Grudzińskiej-Gross pokazuje, jak trudne jest poradzenie sobie z pamięcią nawet jednego miasta, a co dopiero Polski czy całej Europy Środkowo-Wschodniej.
Napiórkowski zauważa, że „między technologią zabijania a technologią upamiętnienia ofiar musi istnieć swojego rodzaju odpowiedniość”, i przywołuje zmianę, jaka się dokonała po pierwszej wojnie światowej w technologii żałoby. Tymczasem my wszyscy – Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Rosjanie, Białorusini, Litwini, Romowie – stoimy bezradni wobec faktu, że wobec nas używano wszelkich możliwych technologii zabijania. Pałki i motyki, karabinu i spalin w ciężarówkach, głodu i komór gazowych, palenia żywcem i wieszania. Że pojedyncze śmierci były na porządku dziennym podobnie jak masowe egzekucje i zagłady całych miast. Naszych ofiar nie da się „stechnologizować”. Nie znaleźliśmy dotąd odpowiednich form upamiętnienia ludzi mordowanych w tak skrajnie różnych okolicznościach, rolach i wszelkimi technikami.
Nie możemy też powszechnie zaakceptować faktu, że opresja okupanta prowadziła do tak dalekiego odczłowieczenia, że można było być jednocześnie i ofiarą i katem. Stąd biorą się gwałtowne reakcje na jakiekolwiek fakty podważające mit „czystych ofiar” i stała gotowość ostrej walki o utrzymanie tego mitu. Po ponad siedemdziesięciu latach tamten koszmar wciąż powraca i okazuje się, że ani religia, ani kolejne ustroje, ani upływ czasu nie złagodziły objawów traumy – za to wciąż przekształcają ją w nowe formy. Tylko tak można zrozumieć obecny zwrot w Polsce części młodego pokolenia w stronę kultu żołnierzy wyklętych, uwielbienia dla ofiary Powstania Warszawskiego z pominięciem jego skutków czy nagły zalew antykomunistów po 28 latach od upadku komunizmu. To wszystko objawy tej samej choroby – niemożności uwolnienia się z okowów przeszłości.
Książka Marcina Napórkowskiego pokazuje, jak pamięć „pamiętająca przede wszystkim samą siebie” wytwarzała kolejne treści w zależności od kontekstu, jak ewoluowała, często w rytm kolejnych konfliktów politycznych. Finał tej historii nie jest pocieszający – wciąż nie potrafimy zamknąć przeszłości, ostatecznie dokonać pracy żałoby.
Konsekwencje tego stanu odczuwamy na co dzień, bo mity mające zagłaskać poczucie traumy dysponują olbrzymią mocą zniszczenia.
Stanowią pożywkę dla kolejnych odsłon konfrontacji między narodami i w ich obrębie, dla wrogości, która poprzez licytację na cierpienie (i strach przed jej umniejszaniem) prowadzi do pogardy i nienawiści wobec innych. Jeśli nad tym nie zapanujemy, żadne procesy modernizacyjne lub emancypacyjne nie mają szans w tej części Europy, bez względu czy będą proweniencji liberalnej, lewicowej, czy jakiejkolwiek innej. Jak bowiem emancypować zombie, którymi wszyscy tu po części jesteśmy? Tu, czyli od Poznania po Kaługę i od Pucka po Odessę.
**Dziennik Opinii nr 257/2016 (1457)