Czyli wszystko, co najciekawsze w kinie w 2013 roku.
Zawsze gdy mam pisać podsumowanie roku w kinie, mam problem. Wiele filmów, które w tym roku weszły do polskich kin, obejrzałem i przeżyłem już w zeszłym, np. znakomite Holy motors Leosa Caraxa. Z kolei sporo filmów, które dla mnie były największym tegorocznym odkryciem, jeszcze w Polsce nie było pokazywanych. Dlatego postąpię najprościej: napiszę, które z filmów oglądanych w tym roku po raz pierwszy przemówiły do mnie osobiście.
Dwuznaczny urok młodości
Bez wątpienia najlepszym filmem w polskich kinach było Spring Breakers Harmony’ego Korine’a. Film tarzający się w śmieciach współczesnej popkultury, w (quasi)-pornograficznych przedstawieniach ściągających zafascynowane spojrzenia najbardziej surowych moralistów, udziela lekcji, jak upodmiotowić się wobec własnych fantazji. Bez moralizatorstwa, bez rozdzierania szat nad „upadkiem cywilizacji” i „zepsutą młodzieżą”. Korine – podobnie jak Zack Snyder w Sucker Punch – wrzuca swoje cztery bohaterki w środek pozornie zagrażających im wyobrażeń – by pozwolić im wyjść im bez szwanku. W przeciwieństwie do Thelmy i Louise z filmu Ridley Scotta, Candy (Vanessa Hudgens) i Brit (Ashley Benson), szczęśliwe, nieukarane, wolne od terroru prawa i sumienia, odjeżdżają w dal, wprost przed siebie, ku kolejnym snom i przygodom.
Film Korine’a zagłębia się w fantazje, jakimi we współczesnej kulturze obciążona jest młodość. Z jednej strony ulega ona skrajnej fetyszyzacji, w tym seksualnej, z drugiej strony zaś – sentymentalnym wyobrażeniom o „niewinności”, których rewersem jest panika moralna. Panika ta przybiera różne postacie – prawicowe: młodym w głowie tylko seks, nie znają wartości i etosu pracy, są roszczeniowi; oraz lewicowe: młodym w głowie tylko konsumpcja, są indywidualistami, nie angażują się i nie działają w harcerstwie. Korine gra z tymi fantazjami już samą obsadą, wybierając do głównych ról młode aktorki na różne sposoby seksualizowane przez popkulturę, a z drugiej strony – choćby z uwagi na role w produkcjach Disneya – umieszczane w sentymentalnych opowieściach o „niewinności”.
Młodość jest także przedmiotem filmu Bling Ring Sofii Coppoli. Tu jednak tyleż fascynuje, ile wyzwala całkowite poczucie obcości. Bo trudno obcości nie czuć, gdy patrzy się na świat bohaterów Coppoli. Bling Ring przedstawia opartą na faktach historię grupy bogatych dzieciaków z wyższej klasy średniej z Kalifornii, które znajdują sobie nietypowe hobby: pod nieobecność celebrytów obrabiają ich wille w najdroższych częściach Los Angeles. Nie kradną dla pieniędzy, bo tych im nie brakuje. Włamuje się do domów podziwianych przez siebie gwiazd, jakby wchodzili do świątyni; przedmioty należące do celebrytów traktują jak relikwie.
Świat, w którym żyją, jest całkowicie wolny od materialnych trosk. Dostać się do niego, to marzenie większości ludzi na całym świecie, nie tylko tych z globalnego Południa, ale choćby ich sąsiadów ze wschodniego Los Angeles. Jednak bohaterowie Coppoli wydają się przede wszystkim potwornie znudzeni, zamknięci w bańkach własnego narcyzmu. Michel Houellebecq stawia w swoich powieściach tezę, że ekonomiczną rywalizację w klasie średniej krajów rozwiniętych zastąpiła rywalizacja seksualna. Świat z filmu Coppoli wydaje się iść jeszcze dalej: bohaterowie nie włamują się do domów gwiazd, by zwiększyć swoją „siłę nabywczą” na „rynku ciał”. Seksualna rywalizacja zupełnie ich nie interesuje. Grzeją się w blasku rzeczy celebrytów, by roztopić się we własnym narcystycznym obrazie, powielanym przez sieci społecznościowe i media. Coppola przedstawia to wszystko bez moralnej paniki, z zimną precyzją klinicystyki.
Trzecim fascynującym filmem o młodości jest Młoda i piękna François Ozona. Film o dziewczynie z francuskiej klasy średniej, Isabelle (Marine Vacth), która po nieudanym „pierwszym razie” z wakacyjną miłością zaczyna uprawiać seks za pieniądze (których w domu jej raczej nie brakuje), na ogół z dużo starszymi mężczyznami. Film Ozona to przeciwieństwo Sponsoringu Małgośki Szumowskiej – nie ma tu żadnego moralizatorstwa, żadnej próby „usocjologicznienia” zjawiska prostytucji. Bo właściwie Ozon nie mówi o żadnym „społecznym zjawisku”, tylko o drodze młodej bohaterki do samoświadomości i dojrzałości. Nie ma żadnej opowieści o upadku i potępieniu, jest pełen empatii i humanizmu libertynizm. Na tle paniki moralnej, z jaką kino zwykle mówi o tych zjawiskach, propozycja Ozona wydaje się naprawdę odświeżająca.
3 x Wielki Gatsby
Jeśli jakaś postać zdominowała w tym roku kino, to był to Fitzgeraldowski Wielki Gatsby. Trafił na ekran w niezbyt udanej adaptacji Baza Luhrmanna, ale rysy Gatsby’ego można dostrzec także w Alienie (James Franco) ze Spring Breakers, a przede wszystkim w postaci Jordana Belforta (Leonardo DiCaprio) z Wilka z Wall Street Martina Scorsese.
O czym mówi narracja Gatsby’ego? O kłamstwie czołowego amerykańskiego mitu: że każdy z nas ma szansę na realizację własnych marzeń, że każdy ma prawo i możliwość wymyślenia się na nowo. Opisane przez Fitzgeralda dzieje Gatsby’ego pokazują, jak ta fantazja zderza się brutalnie z rzeczywistością: strukturami władzy, odziedziczonymi przywilejami itd.
Scorsese i Korine idą być może nawet dalej, poddając w wątpliwość samą fantazję o potędze, bogactwie i ekscesie, która napędza ich wersje Gatsby’ego. Znów robią to w zupełnie odczarowanym, niemoralistycznym tonie, nie próbując przekonywać, że od władzy, pieniędzy, użycia ważniejsza jest rodzina, pomoc sąsiadom czy pociecha, jaką niesie filozofia. Inscenizują zamiast tego tę fantazję z całym bogactwem środków, na jakie pozwala kino, umożliwiają widzowi prześnić ją do końca i dotrzeć do jej – niezbyt wesołych – konsekwencji. Tak właśnie rozumiem działanie kina politycznego i cieszę się, że w piątym roku kryzysu Korine i Scorsese dostarczyli tak interesujących politycznych filmów.
Innym ważnym filmem politycznym sezonu było Django Quentina Tarantino. Film, przechodząc przez estetykę włoskiego westernu, zabiera nas do samego serca koszmaru niewolnictwa i inscenizuje oczyszczającą fantazję o jego zniszczeniu przez przemoc służącą emancypacji. Chciałbym zobaczyć coś podobnego o Jakubie Szeli.
W pozycji dziecka
W Polsce najważniejszym filmem politycznym okazała się Ida. Dziełu Pawła Pawlikowskiego udało się wywołać – toczącą się także na łamach „Dziennika Opinii” – dyskusję na temat najnowszej polskiej historii, reprezentacji Zagłady i stalinizmu w kulturze. W dyskusji tej – co dobre – wzięły udział także osoby niezajmujące się na co dzień kinem. Szkoda jednak, że w tych krytykach Idy – Anny Zawadzkiej, Agnieszki Graff czy Elżbiety Janickiej – widać było też pewne niezrozumienie tego, jak działa film jako medium. Wszystkie autorki czytały Idę, jakby była tekstem literackim, ignorując afektywną stronę filmu, pracujące w nim mechanizmy identyfikacji-projekcji, taktyki odbiorcze, na jakie pozwala widzowi kino. Gdy przeczytamy Idę jako film, zobaczymy, że nawet jeśli krytykowana postać Wandy (Agata Kulesza) wpisuje się w pewne antysemickie stereotypy, to jednak uwodząc widzów od pierwszej do ostatniej sceny, jednocześnie te stereotypy rozbraja. Pozwala nam przejść na drugą stroną i utożsamić się emocjonalnie z postaciami do tej pory przedstawianymi wyłącznie w narracjach kryminalizujących.
Takiej ogólnonarodowej debaty nie wywołały niestety dwa pierwsze polskie filmy gejowskie: Płynące wieżowce Tomka Wasilewskiego i W imię… Małgośki Szumowskiej. Oba prezentują przyzwoity poziom, świetne ogranie formy, fascynującą warstwę wizualną. W obu niestety od pierwszego znacznie ciekawszy jest drugi plan, oba też wydają się autocenzorsko stłumione. Widać to zwłaszcza w przypadku filmu Wasilewskiego, do którego jestem dużo mniej entuzjastycznie nastawiony niż Agnieszka Wiśniewska. Wydaje mi się, że za bardzo powiela stereotypy, niepotrzebnie kończy się tak dosadny sposób i ciągle reprezentuje tak naprawdę przedemancypacyjną wrażliwość. Co wzmaga jeszcze postawa reżysera, odcinającego się od swojej publiczności, przekonującego, że Płynące wieżowce „to nie film o gejach, tylko o emocjach”.
Te trzy filmy, razem z Papuszą i Drogówką stanowią mocny zestaw polskiego kina, które jednak ma cały czas problem, by wyjść z „pozycji dziecka”. Pozycja dziecka – pod takim tytułem wyświetlany będzie w Polsce znakomity zwycięzca tegorocznego Berlinale, rumuński film Calina Petera Netzera. Prosta, kameralna historia matki-kobiety biznesu, która usiłuje zatuszować wypadek spowodowany przez jej syna. Świetnie, w pigułce pokazuje relacje władzy, pieniędzy i płci w Rumunii. Ciągle kontrolowany przez matkę bohater, choć mieszka od dawna poza domem z dziewczyną, nie jest w stanie mentalnie się usamodzielnić, stać się dojrzałą jednostką.
Wydaje się, że polskie kino ciągle ma gdzieś taką uwewnętrznioną, nadopiekuńczą matkę, mówiącą mu, co można, a czego nie, co i w jakim tonie wypada, a co w żadnym wypadku. Matka ta z roku na rok staje się coraz słabsza, kino dokonuje – za wolno i na raty – koniecznego dla dojrzałości matkobójstwa. Im szybciej się z tym upora, tym lepiej dla niego i dla nas, jako widzów.
Hedonizm zmęczenia
W tym roku rzutem na taśmę obejrzałem jeszcze jeden film, o którym nie mogę nie napisać: Wielkie piękno Paolo Sorrentino, który miał premierę w Wenecji. Porównywany do Słodkiego życia film o starszym dziennikarzu, który strawił talent na rzymskich salonach, przespanych dniach i kończących się nad ranem imprezach, jest tak naprawdę bardzo proustowskim dziełem o szukaniu straconego czasu, epifanii, chwil olśnienia pod codziennym przepływem wrażeń i obrazów. U Sorrentino czas nie daje się tak łatwo odnaleźć jak u Prousta, ale jest nadzieja. A nawet gdy jej brakuje, zostaje hipnotyzujące piękno niektórych scen.
W kinie widzę potężne narzędzie polityczne (o wiele skuteczniej działające w Django niż w sympatycznych swoją drogą filmach Kena Loacha), ale daję się czasem uwieść takim jego estetom jak Sorrentino. Reprezentowana przez bohatera Wielkiego piękna, Jepa Gambardellę (wielki Toni Servillo) postawa „hedonizmu zmęczenia” wydaje się mi jakoś atrakcyjną propozycją. Zwłaszcza na stare lata. A jako społeczeństwo starzejemy się przecież wszyscy. Zwłaszcza z nowym rokiem.