Von Trotta próbuje stawiać najważniejsze pytania. Ale odpowiedzi wydają się dość banalne.
W Hannah Arendt niemiecka reżyserka Margarethe von Trotta po raz kolejny spotyka się z aktorką Barbarą Sukową. Sukowa wcielała się w jej kinie w role silnych, nietuzinkowych kobiet, w których osobistych historiach odbijały się niemieckie dzieje XX wieku: bojowniczki RAF Gudrun Ensslin (Czas ołowiu, 1981) czy Róży Luksemburg (1986). Tym razem duet na warsztat bierze niemiecko-żydowsko-amerykańską filozofkę Hannę Arendt, a konkretnie jej obecność na procesie Eichmanna, której efektem stanie się głośna książka Eichmann w Jerozolimie.
Jak można się więc spodziewać, tematem filmu będzie podnoszony w pracy Arendt problem „banalności zła”. Na procesie Eichmanna filozofkę uderzyło, że organizator logistycznej strony Zagłady wcale nie był „większym niż życie” potworem, charyzmatyczną, lucyferyczną postacią, przerażającą ogromem swojego zepsucia. Nie, zeznający w Jerozolimie Eichmann sprawiał wrażenie zwykłego urzędnika średniej szarży, zainteresowanego głównie tym, by dobrze wykonywać polecenia swoich przełożonych, przestrzegając prawa i regulaminu. A jeśli prawo przewidywało, że bycie Żydem jest nielegalne – cóż, trudno, takie prawo. Osobiście do Żydów Eichmann nic nie miał, ale znalazł się w takim miejscu i czasie, że stał się jednym z architektów Zagłady. Gdyby inaczej się mu życie ułożyło, mógłby być cenionym urzędnikiem pocztowym albo księgowym.
Połączenie tak radykalnego zła jak wymordowanie 6 milionów europejskich Żydów i miernoty Eichmanna nie daje spokoju filmowej Arendt. Niestety to, co film von Trotty ma nam do powiedzenia na temat „banalności zła”, samo jest dość banalne. We współczesnej kulturze ciągle mamy bardzo silny fantazmat nazizmu i nazistów jako zła absolutnego, wzniosłego, niepojętego w swojej grozie. Naziści byliby bardzo zadowoleni z obsadzenia ich w takiej roli. Nie dotrzemy do prawdy o tym, czym był narodowy socjalizm, nie przekraczając tej fantazji. Hannah Arendt w tym przekroczeniu nie pomaga. Archiwalne zdjęcia z procesu Eichmanna – gdzie rzeczywiście wygląda on jak wiecznie spocony, zakatarzony, małostkowo się tłumaczący podrzędny kancelista – i wygłaszane przez Sukową wykłady nie wystarczą.
W drugiej części filmu, gdy obserwujemy reakcję środowiska Arendt na jej publikację, robi się ciekawiej. Diaspora żydowska odrzuca relację Arendt z procesu Eichmanna, zarzuca filozofce brak współczucia dla ofiar i arogancję. Jej dawni przyjaciele nie rozumieją jej refleksji, oskarżają ją, że „broni zbrodniarza” i oskarża ofiary – liderów społeczności żydowskiej z Judenratów, współpracujących z Niemcami. Ale także tu od samego początku karty są zbyt wyraźnie rozdane – widz ani przez chwilę nie ma szans pomyśleć, że to Hannah może nie mieć racji.
Jak większość filmów von Trotty i ten jest bardzo kameralny. Dramat rozgrywa się zawsze w bezpośrednich relacjach międzyludzkich, intymnych rozmowach, jakie bohaterka toczy z mężem, przyjaciółmi, atakującymi ją intelektualistami. W Czasie ołowiu z podobnie kameralnej perspektywy obserwowaliśmy dzieje lewicowego terroru w Niemczech – wszystko rozgrywało się między odsiadującą wyrok w więzieniu Marianne (postać wzorowana na Gudrun Ensslin) i jej siostrą (Jutta Lampe), radykalną dziennikarką feministyczną, która także chciała zmieniać sklerotyczny, konserwatywny, uwikłany w faszyzm świat bońskiej Republiki Federalnej, ale bez przemocy.
Tu jednak ta kameralna perspektywa niewiele wnosi. Kolejne monologi Arendt nie są przekonujące.
Zwłaszcza że pojęcie „banalności zła” samo zmieniło się w komunał, wszyscy je znamy, nawet jeśli nie z lektury samej Arendt, to tekstów publicystycznych, gdzie w nieskończoność jest powtarzane i odmieniane przez wszystkie przypadki.
Wydarzeniom z okresu procesu Eichmanna towarzyszą wspomnienia Arendt, powracającej w pamięci do relacji z Martinem Heideggerem (Klaus Pohl). Z jednej strony miernota Eichmann, z drugiej Heidegger – genialny filozof, nadzieja całych pokoleń niemieckich uczonych. Jeden i drugi wikła się w narodowy socjalizm. Choć filozof z Todtnaubergu o wiele krócej i płycej, nigdy aktywnie nie włączając się w zbrodnie systemu. Wątek Heideggera wydaje się niedopracowany, ledwie naszkicowany. Może by w pełni pokazać banalność zła, należałoby się przyjrzeć właśnie tej postaci? Odczarować jego uwiedzenie nazizmem, pokazać małostkowe motywy stojące za niesławną mową rektorską z Fryburga: interesowność, konformizm, akademickie gierki i resentymenty, jakie stały za tym wyborem. Ale film nie idzie tą drogą.
Von Trotta próbuje stawiać najważniejsze pytania: o wiek XX, zło i jego banalność, Zagładę, kryteria oceny postaw ofiar. Ale odpowiedzi wydają się dość szkolne.
Może po prostu kino, medium z natury „większe niż życie” i zakochane w spektaklu, w ogóle ma problem z przekonującym ukazaniem banalności takich postaci jak Eichmann?
„Hannah Arendt”, reż. Margarethe von Trotta, polska premiera: styczeń 2014