„Amerykańskie kino niezależne” od dawna znaczy już tak wiele, że można zastanawiać się, czy jeszcze znaczy cokolwiek.
Zakończony w niedzielę czwarty wrocławski American Film Festival tylko to potwierdza. Kto bowiem reprezentował na nim kino niezależne? Z jednej strony debiutanci kręcący małe, kameralne filmy, z drugiej laureat Złotej Palmy i Oscara Steven Soderbergh. Z jednej strony Joss Whedon – twórca telewizyjnych hitów (serial Buffy, postrach wampirów) i superprodukcji Avengers, kosztującej około 220 milionów dolarów, z drugiej Joe Swanberg, który wszystkie swoje filmy do tej pory kręcił tanią kamerą cyfrową za nie więcej niż kilkadziesiąt tysięcy dolarów.
Szekspir niewspółczesny
Whedon przedstawił swoją adaptację szekspirowskiej komedii Wiele hałasu o nic, zrealizowaną z grupą aktorów, z którą wcześniej regularnie współpracował w kinie i telewizji (Amy Acker, Alexis Denisof, Clark Gregg). Nakręcił film w czerni i bieli i przeniósł we współczesne czasy, w rzeczywistość społeczną, którą na pierwszy rzut oka określilibyśmy jako „kalifornijska wyższa klasa średnia”. Niestety, mimo dynamicznego zwiastuna film od trąci myszką. Przyznam szczerze, że tak mnie wynudził, że wyszedłem zmęczony w połowie. Znam dramat Szekspira, wiem jak się rozwija, nie chciało mi się oglądać tego raz jeszcze.
Whedon nie znalazł klucza pozwalającego uczynić Szekspira współczesnym. Co jest o tyle trudne, że komedie Szekspira, zwłaszcza zawarte w nich wątki romantyczne, starzeją się dużo gorzej niż tragedie. Emancypacja kobiet, zmiana etyki seksualnej, funkcji małżeństwa sprawiają, że wiele z miłosnych dramatów bohaterów Szekspira jest dziś dla nas zupełnie niezrozumiałe. Tak też jest w filmie Whedona. O ile wątek relacji Beatice i Benedicka, przywodzący na myśl konwencję screwball comedy, jakoś się broni, to cały główny wątek intrygi, której bohaterami są Hero i Claudio, jest jak z innej planety.
Gwiazdy w mumblecorze
Gdy dwa lata temu prowadziłem na AFF spotkanie z Joem Swanbergiem, ten trzydziestolatek z Chicago miał już na koncie ponad dwadzieścia (!) filmów. Uchodził też za lidera ruchu mumblecore ‒ amerykańskiej Dogmy. Filmy kręcił tanimi cyfrowymi kamerami, w mieszkaniach znajomych, z zaprzyjaźnioną grupką aktorów. Wszystkie były kameralnymi dramatami o trudnych relacjach intymnych współczesnych prekariuszy próbujących się wybić w przemysłach kreatywnych. Kosztowały od kilkuset do kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Nawet w Polsce to nic. Filmy produkowane w takiej ilości nie mogły być równe, ale reżyserowi nie można było odmówić talentu do obserwacji, humoru, świetnej pracy z aktorami. To on odkrył Gretę Gerwig, dziś gwiazdę Frances Ha.
Swanberg mówił mi dwa lata temu, że chciałby spróbować sił w bardziej mainstreamowych produkcjach. Od tego czasu nakręcił pięć filmów i zagrał w prawie dziesięciu. Pokazywany na AFF obraz Kumple od kufla na pewno jest krokiem w stronę głównego nurtu. To typowy dla reżysera kameralny dramat o problemach dwóch par. Z tym, że pojawiają się w nim gwiazdy z hollywoodzkiej pierwszej ligi: Olivia Wilde i Anna Kendrick. Poddając się w dużej mierze opartej na improwizacji metodzie Swanberga, tworzą świetny, kameralny dramat psychologiczny.
Jego głównym wątkiem jest historia trudnej przyjaźni Kate i Luka – pracujących w małym rzemieślniczym browarze w Chicago. Kobieta i mężczyzna przyjaźnią się, mają romantycznych partnerów, ale jednocześnie ich przyjaźń podszyta jest erotycznym napięciem i pewnymi romantycznymi pragnieniami. Zwłaszcza ze strony Luka. Film świetnie, bardzo dojrzale, bez dostarczania łatwych i pocieszających rozwiązań, pokazuje wynikające z tego komplikacje. W temacie zamieszania na linii kobieta-mężczyzna-miłość-przyjaźń-pożądanie to, szczerze mówiąc, jeden z lepszych znanych mi filmów. Na pewno gdyby był hollywoodzkim producentem, zadzwoniłbym po jego obejrzenia do Swanberga z propozycją.
Jakie życie, taki camp
O ile film Swanberga można porównać do utworu muzyki kameralnej na (maksimum) kwartet smyczkowy, to Wielki Liberace Stevena Soderbherga (też w końcu opowiadający intymną historię problemów jednej pary), jest przy tym jak koncert z Las Vegas lat 50. I to dosłownie, bohaterem jest bowiem Liberace, amerykański gwiazdor-pianista polsko-włoskiego pochodzenia. Wirtuoz (genialny Michael Douglas w roli przebijającej nawet Gordona Gekko) na koncerty przyjeżdżał limuzyną, występował w „barokowych”, przegiętych strojach, których pozazdrościć by mu mogła ekipa robiąca kostiumy do filmów Kena Russella, ostentacyjnie roztaczał wokół siebie atmosferę luksusu, glamour, przesady. Liberace był też ukrytym homoseksualistą, utrzymywał kolejnych kochanków i ukrywał ich przed prasą i publicznością. Pytany o życie prywatne w wywiadach odpowiadał: „po prostu ciągle nie spotkałem tej jednej, odpowiedniej kobiety”.
Soderbergh wprowadza widzów w świat Liberace widziany z punktu widzenia Scotta Thorsona, młodego chłopaka, którego na początku lat 70. Liberace robi swoim kochankiem, utrzymankiem, faworytem, szoferem. Prosty, biedujący dotąd chłopak, trafia w świat przegiętego luksusu. Trochę jak z bajki, trochę jak z koszmaru czy swojej własnej parodii. Kluczem do tego świata jest camp: dla Liberace z filmu camp jest nie tylko strategią sztuki, ale i życia, sposobem na wypowiedzenie ukrywanej homoseksualności.
Thorson był postacią rzeczywistą, Liberace zostawił go po prawie dekadzie dla młodszego kochanka. Po latach opublikował książkę odsłaniającą kulisy życia z wielkim pianistą. Soderbergh przez lata chodził z projektem opartego na niej filmu od studia do studia, ale mimo jego pozycji nie udało mu się wzbudzić zainteresowania producentów. Podobno szefowie wytwórni uważali, że temat jest „zbyt branżowy” i „nie ma potencjału poza niszą kina gejowskiego”. Film w końcu wyprodukowało HBO, raz jeszcze potwierdzając, że dziś telewizja często bywa bardziej poważnym i odważnym medium niż kino. Szkoda tylko, że przez to, że film powstał dla telewizji, Michael Douglas i Matt Damon stracili szanse na Oscary – gdyby film był produkcją kinową, nagrody mieliby murowane.
W Polsce ciągle jesteśmy jeszcze na etapie deklaracji „po prostu nie spotkałem jeszcze odpowiedniej kobiety” ze strony różnych osób publicznych i na film o polskim Liberace (a widzę tu przynajmniej jeden filmowo obiecujący przypadek) przyjdzie nam jeszcze poczekać.
Tomasz Terlikowski spotyka ekipę z New Jersey…
Do obyczajowych przemian lat 60. i 70. nawiązuje też film Lovelace – biografia gwiazdy legendarnego Głębokiego gardła, Lindy Lovelace, która po debiutanckiej roli w jednej z najsłynniejszych produkcji porno w historii odeszła z branży i została walczącą z nią aktywistką.
Film oparty jest na ciekawym zabiegu narracyjnym, wykorzystującym figurę narratora niewiarygodnego. Pierwszy akt opowiedziany jest jak historia wyzwolenia Lindy do seksu i przez seks. Dziewczyna opuszcza konserwatywny, pruderyjny, katolicki rodzinny dom, odkrywa seks w relacji ze swoim mężem. Rola w porno jest kolejnym etapem tej emancypacji. Zresztą podobną historię opowiada fabuła Głębokiego gardła: jego bohaterka nie jest w stanie czerpać radości z seksu, nie jest w stanie osiągnąć satysfakcji z żadnym mężczyzną. Zmienia się to dopiero, gdy lekarz odkrywa, że jej łechtaczka umieszczona jest w… gardle – co staje się okazją do serii scen miłości francuskiej, w których bohaterka odkrywa także swoją seksualną przyjemność. Jednak drugi akt filmu Lovelace opowiada tą samą historię z innej perspektywy, pokazuje przemoc, w jaką od początku uwikłana była relacja Lindy i jej męża – bijącego i gwałcącego ją, wpychającego ją do łóżka facetom, z którymi załatwiał różne interesy, wreszcie zmuszającego żonę do występu w filmie.
Mówiąc o przemocy, w jaką uwikłana jest historia bohaterki, Lovelace nie wpada jednocześnie w panikę moralną. Problem nie tkwi tu w porno, tylko patriarchalnych i przemocowych strukturach, w jakie wpisany jest seks i jego przedstawienia we współczesnej kulturze.
Niestety w moralną pułapkę wpada inny film o porno z festiwalu – Don Jon, reżyserski debiut Josepha Gordona-Levitta. Najkrócej można by go podsumować: Tomasz Terlikowski spotyka ekipę z New Jersey.
Jon, główny bohater filmu, spokojnie mógłby wystąpić w popularnym show. Pochodzi z New Jersey, z proletariackiej rodziny, pracuje jako barman. Jego życie to siłka, wypady do klubu z kumplami, poniekąd w imieniu których podrywa tam najatrakcyjniejsze kobiety na parkiecie, niedzielny obiad z rodziną, msza, spowiedź i komunia. I porno. Które jest jego prawdziwą namiętnością, w którym co dzień zatraca się, spędzając przed ekranem monitora po kilka godzin. Nawet wtedy, gdy w jego łóżku śpi kobieta, z którą wrócił do domu z klubu.
Przesłanie filmu jest mniej więcej takie jak to, co o porno można wyczytać na stronie „Frondy”. Pornografia szkodzi, uzależnia, niszczy życie intymne, uniemożliwia budowę normalnej relacji z drugą osobą, uczy egoizmu i przedmiotowego traktowania innych. Ciężka moralistyka miesza się z równie ciężkim humorem, z czego powstaje zupełnie niestrawne filmowe danie.
…a Franco Faulknera
O wiele lepiej w swoim filmie poradził sobie inny stojący za kamerą aktor, James Franco, w adaptacji Faulknerowskiego Kiedy umieram. Na naszych łamach pisał już o tym filmie Jan Topolski, mogę się z nim tylko zgodzić.
Szukając filmowego klucza do stylu Faulknera, jego narracji z wielu punktów widzenia, Franco stworzył formalnie odważny, pulsujący awangardowym rytmem film. Podstawowym środkiem formalnym są tu multiplikacje kadru. Reżyser wykorzystuje ja naprawdę ciekawie: np. dzieli ekran na dwa i zestawia w nim obrazy, które w klasycznej narracji montowane byłyby na zasadzie ujęcie-przeciwujęcie.
Ale ten formalny eksperyment nie przesłania emocji, wszystkich bebechów, które obecne są w prozie Faulknera. Duża w tym zasługa wspaniale obsadzonych, koncertowo grających aktorów. W filmie mamy całą gamę zapadających w pamięć aktorskich kreacji. Specjalizujący się w roli poharatanych przez życie mężczyzn Tim Blake Nelson jako bezzębny, obsceniczny patriarcha rodziny Bundrenów; Brady Permanter jako jego wiecznie zadający pytania najmłodszy syn; sam Franco jako jego szalony brat; zjawiskowa, jednocześnie plebejska i subtelna Anha O’Reilly jako ich ukrywająca niechcianą ciążę siostra; wreszcie na dalszym planie obsadzony wyjątkowo w niekomicznej roli Danny McBride.
Nawet jeśli pewna pretensjonalność Jamesa Franco (aktor jest nie tylko gwiazdą i reżyserem, ale także malarzem, pisarzem, doktorantem na Yale i artystą wizualnym) was drażni, to temu filmowi koniecznie dajcie szansę.
Poza interpretacją
Kiedy umieram to obok Wielkiego Libarace najmocniejsze punkty festiwalu. Dominowało na nim dobre kino środka. Nie bardzo awangardowe, nie komercyjne, znajdujące się obok hollywoodzkiego głównego nurtu, ale pozostające z nim cały czas w twórczym napięciu, dialogu. Obustronnym – Hollywood od dawna traktuje kino niezależne jako swój poligon i sięga po wywodzące się z niego talenty, a niezależni filmowcy sięgają po hollywoodzkie konwencje, przerabiając je na swoją modłę, parodiując lub oddając im hołd, trollując je.
Takim twórczym trollowaniem konwencji jest najdziwniejszy i trzeci mój osobiście ulubiony film festiwalu ‒ Złe gliny Quentina Dupieux. Jesteśmy w dość anonimowym kalifornijskim miasteczku. Upał, domki jednorodzinne, dinery, autostrada. I grupa dziwacznych glin.
Jeden handluje marihuaną, drugi seksualnie napastuje obywatelki, trzeci próbuje obronić się przed szantażystami grożącymi, że pokażą córce numer gejowskiego magazynu porno, gdzie niegdyś wystąpił na rozkładówce. Nie ma w tym wszystkim żadnej logiki, nawet tej koszmaru sennego. Jest absurdalny, skatologiczny, niesmaczny, humor i drażniąca elektroniczna muzyka skomponowana przez samego reżysera. Znajomi krytycy odradzali ten film, wiele widzów wychodziło w trakcie seansu. Ja miałem prawdziwy ubaw. Nie czułem potrzeby dokonywania żadnej krytycznej pracy, żadnej interpretacji, mogłem się po prostu dobrze bawić. I czego jak czego, ale takiej zabawy w filmowy trolling wielkie studia by mi nie zapewniły.
Czytaj także: