Jaki był tegoroczny Krakowski Festiwal Filmowy? Recenzuje Jakub Majmurek.
Zwyciężyły kobiety
Wielki sukces kobiet – taka może być pierwsza reakcja po spojrzeniu na listę laureatek tegorocznego Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Trzy z czterech konkursów (filmów krótkich, filmów polskich i pełnometrażowych dokumentów) wygrały reżyserki, odpowiednio Elizabeth Lo (Hotel 22), Aleksandra Maciuszek (Casa Blanca) i Karolina Bielawska (Mów mi Marianna). Wśród nagrodzonych filmów dominowała też tematyka wykluczenia, stabuizowanej i społecznie napiętnowanej inności. Zwłaszcza w kinie polskim, które zainteresowało się takimi tematami, jak problemy osób transpłciowych czy Romów. Mów mi Marianna opowiada historię transpłciowej 40 latki, Królowa ciszy Agnieszki Zwiefki przedstawia losy głuchoniemej dziewczynki z romskiego koczowiska we Wrocławiu.
Spóźniona lekcja ze sztuki krytycznej
Czy wobec tego należałoby przyklasnąć werdyktowi i doborowi festiwalowych filmów? Ja do końca nie jestem przekonany. Mów mi Marianna jest filmem po prostu słabym, którego nie miałem siły i cierpliwości obejrzeć do końca. Temat problemów osób transpłciowych od jakiegoś czasu obecny był w polu sztuki. Film Bielawskiej wygląda jak odrobienie zaległej lekcji z problematyki i tematyki sztuki krytycznej, jaką ta podejmowała od lat 90. Nie jest przy tym pierwszym polskim dokumentem o tematyce trans i nie zasługuje na ulgowe traktowanie jako „pionierski film na ważny, obłożony tabu temat”. A bez takiej taryfy ulgowej broni się słabo.
Na początku widać ciekawy zamysł formalny. Film składa się z trzech narracji: dokumentalnej rejestracji współczesnej sytuacji bohaterki (jej praca w roli maszynistki w warszawskim metrze, konflikty z rodziną, przyjaźnie itd.), domowych wideo z przeszłości, przedstawiających utracone rodzinne szczęście, oraz rejestracji performatywnego działania dwójki aktorów – Mariusza Bonaszewskiego i Jowity Budnik – odtwarzających wydarzenia z przeszłości bohaterki), jakich nie dało się pokazać w dokumentalnym idiomie (konflikty z rodzicami i żoną, nieakceptującymi planu zmiany płci). Gdyby konsekwentnie poprowadzić te trzy narracje, mógłby powstać bardzo ciekawy film.
Ale wszystko to się rozchodzi, brakuje tym obrazom myślowej spójności i dyscypliny. Film dorzyna nas dłużyznami, widać, że nie ma pomysłu z jakiej właściwie perspektywy reżyserka chce spojrzeć na bohaterkę. Nie ma tu żadnego autorskiego kąta widzenia, który skłoniłby mnie, by obejrzeć ten film do końca. Tak jakby reżyserka arogancko założyła, że sama „inność” bohaterki i jej autentycznie trudna sytuacja utrzymają mnie przez ponad godzinę przed ekranem. W moim wypadku to nie zadziałało. Gdy w połowie filmu pojawiają się kiczowate obrazy bohaterki biegającej na tle sentymentalnej muzyki po nadmorskiej plaży, nie wytrzymałem i wyłączyłem – uznałem, że szkoda czasu.
Królowa ciszy jest bez wątpienia lepszym filmem. Widać w nim głębokość wykluczenia Romów, mechanizmy opresji polskiego państwa, brutalność policji. Reżyserka próbuje też wejść w świat fantazji swojej bohaterki i jej kolegów. Dzieci siedzą przed telewizorami wpatrzeni w bollywoodzkie filmy, które kształtują świat ich fantazji, Zwiefka inscenizuje je razem ze swoimi młodymi bohaterami, co jest świetnym formalnym pomysłem. Ale znów – tego wszystkiego jest za dużo. Film sprawia wrażenie na siłę, kolanem dopchanego do pełnego metrażu (ponad 70 minut). Gdyby trwał 20 minut, bez repetycji tych samych scen i sytuacji (zabawy dzieci, wizyty u lekarzy, starcia z policją), byłby dużo czystszy i mocniejszy.
Dokumenty operatorów
Nie przekonał mnie też zupełnie zwycięzca konkursu polskiego, Casa Blanca. Szczerze mówiąc – znudzony wyszedłem z niego z kina, mimo że czekałem na wyświetlany po nim w zestawie film. Uznałem, że wolę obejrzeć go w mediatece na małym ekranie, niż dalej męczyć się z filmem Maciuszek. To, że niemiłosiernie się dłuży (trwa godzinę) nie jest jego jedyną wadą. Rzecz dzieje się na Kubie, opowiada historię na wpół sparaliżowanej, liczącej ponad 70 lat Nelsy i jej cierpiącego na zespół Downa, 35 letniego syna, Vladiego. Oboje mieszkają w małej rybackiej wiosce u wejścia do Zatoki Hawańskiej. Ich wspólne życie generuje ciągłe konflikty, naznaczone jest nędzą, ale pełne jest też godności i wzajemnej pomocy, troski.
Ja jednak nie potrafię w jakikolwiek sposób empatyzować z tym obrazem, odnieść go do mojego doświadczenia, do tego, co mnie osobiście boli i obchodzi. Mam wrażenie podglądania spektaklu zegzotyzowanej, postkolonialnej pornografii nędzy. Nawet jeśli intencje twórców były inne. Zdjęcia operatora Javiera Labradora Deulofleu ujmują i mnie miejscami intymnością, bliskością z bohaterami. Ale reżyserce – przynajmniej przez pierwsze pół godziny, jakie byłem w stanie w kinie wytrzymać – nie udaje się ich ułożyć w żadną interesującą mnie narrację.
Ten sam problem – fascynującego materiału zdjęciowego, którego nie udaje się reżyserowi opanować na stole montażowym – pojawia się w nagrodzonym Srebrnym Lajkonikiem (druga nagroda w konkursie polskim) dokumencie Dybuk. Rzecz o wędrówce dusz Krzysztofa Kopczyńskiego. Film rozgrywa się w Humaniu na Ukrainie, tuż przed wydarzeniami Majdanu. Jak co roku do miasta tłumnie pielgrzymują chasydzi, by w Rosz Haszana, żydowski nowy rok, pomodlić się nad grobem cadyka Nachmana.
Operatorzy Jacek Petrycki i Serhij Stacenko zarejestrowali świetny materiał. Nie tylko z uroczystości chasydów. Ciekawsze od nich są bowiem obrazy nacjonalistycznej mobilizacji Ukraińców przed Majdanem. W Humaniu zawiązuje się komitet, pragnący postawić pomnik Iwana Gonty i Maksyma Żeleźniaka – przywódców powstania kozackiego z 1768 roku. Jego smutnym epizodem była rzeź humańska, w trakcie której Kozacy wymordowali mieszkających w Humaniu Polaków i Żydów. Jak widać w filmie – w Humaniu również dziś silne są antysemickie nastroje. Zmobilizowana prawica na wszelkie sposoby stara się utrudnić Żydom życie. Zaczepia ich, nęka donosami na policję, daje im do zrozumienia, że są tu nieproszonymi gośćmi. Nad jeziorem, gdzie chasydzi dokonują co roku rytualnego oczyszczenia, grupa prawosławnych mieszkańców Humania stawia gigantyczny krzyż – plemienny totem znaczący „ukraińskość” tego terytorium. Ta zaciekłość jest tym bardziej niezrozumiała, że pielgrzymki Żydów zawsze przynoszą potężny zastrzyk gotówki miastu. I że gdyby nie cadyk Nachman, Humań pozostawałby dziurą pośrodku przeduralskiego stepu, o którą pies z kulawą nogą by nie zahaczył.
Kopczyński nie wie jednak co zrobić z tak świetnym materiałem zdjęciowym. Film rozchodzi mu się zupełnie pod koniec. Zostają naiwny, zegzotyzowany obraz chasydzkiego judaizmu, powierzchowne potępienie nacjonalizmu, wszystko jak wyjęte z dyskursów lat 90.
Etnografia i fantazja
Z juror(k)ami festiwalu zgadzam się w jednym – bez wątpienia Hotel 22 to świetne kino. Tytułowy „hotel” to autobus linii 22, jedynej kursującej w Dolinie Krzemowej przez całą dobę. W dzień przemierza miejscowości, których nazwy kojarzą się z prestiżowymi uczelniami i nazwami firm z branży IT o milionowych, jeśli nie miliardowych obrotach. W nocy zmienia się on w noclegownię dla bezdomnych. Na ogół starzy, na ogół nie-biali ludzie w łachmanach wsiadają na pierwszym przystanku i jadą do ostatniego, by chwilę móc się przespać w warunkach lepszych niż ławka w parku czy przystanek. Lo przedstawia ośmiominutową rejestrację jednej nocy w autobusie pozbawioną komentarza. Pozwala zanurzyć się w świecie, jaki jest doświadczeniem amerykańskich wykluczonych, tworzy jego fascynującą etnografię wizualną.
Nad ranem bezdomni posłusznie opuszczają autobus. Wsiadają przedstawiciele klasy średniej, zmierzający do pracy. W krótkiej scenie reżyserka bez zbędnego dydaktyzmu, ufając obrazowi i kompetencji widzów w jego czytaniu, pokazuje paradoksy modelu rozwoju najbardziej dziś chyba znaczącego i innowacyjnego regionu globu.
Elizabeth Lo jako jedyna ze zwyciężczyń festiwalu mówi coś więcej ponad to, że biednym i wykluczonym jest ciężko.
Na zupełnie innym filmowym biegunie niż obraz Lo znajduje się film Grzegorza Jaroszuka Jak gdyby nic – nagrodzony jako najlepsza polska krótka fabuła. Specyficzny humor i surrealistyczna wyobraźnia, których nie do końca starczyło na pełnometrażowy Kebab i horoskop, w krótszej formie sprawdzają się znakomicie. Dostajemy błyskotliwą miniaturkę w stylu Delicatessen, z awangardowym teatrem pracowników zoo, chłopcem ćwiczącym, by zostać mistrzem świata w zawodach w rzeźbieniu w maśle i całymi rzeszami innych smaczków i atrakcji.
Salon odrzuconych
Jakie filmy ja bym nagrodził? Zwycięzcą polskiego konkursu pozostaje dla mnie rewelacyjny Raj na ziemi Cecylii Malik. Nakręcony kamerą z ręki, przypominający domowe wideo obraz jest portretem pary bezdomnych, która wprowadziła się do zajmowanego przez krakowską artystkę pustostanu. Artur i Iwona Ornat próbują wyjść z picia, stanąć finansowo na nogi, jakoś sobie poradzić.
Forma domowego wideo i autentyczna zażyłość między artystką i jej bohaterami (Artur co dzień przychodzi do niej po mocną kawę z cukrem) daje filmowi niezwykłą prawdę i intymność. Nie patrzymy na bohaterów z góry, Malik nie oczekuje fałszywego współczucia wobec nich. Pokazuje ich jako dojrzałych ludzi, płacących zbyt wysoką cenę za różne błędy, zmagających się z bardzo ciężkimi problemami, ale przy tym pełnych godności, witalnej siły. Fascynujące są obrazy mikroprzedsiębiorczości, jaką para codziennie musi podejmować, by przeżyć kolejny dzień. A przy tym nie tylko o przeżycie im chodzi. Ich relacja jest namiętna i romantyczna. Interesują się kulturą, Malik wciąga ich do swoich projektów. Para uwielbia też oglądać filmy. Wymienia się czasem z artystką płytami, bardzo trafnie, w krótkich słowach recenzując obrazy takie, jak Wałęsa.
Raj na ziemi nie jest interwencją społeczną, publicystyczną wypowiedzią o bezdomności i biedzie w Polsce. Ale poprzez swoją formę radykalnie upodmiotawia wykluczonych bohaterów, co jest silniejszym politycznym gestem niż pełna dobrych chęci, lecz przewidywalna filmowa publicystyka, próbująca moralnie zaszantażować widza do współczucia.
Bardzo chętnie zobaczyłbym nagrodę dla animacji Dokument Marcina Podolca. Film łączy ciekawą wizualnie formę z bardzo osobistą narracją. Narratorem jest ojciec bohatera, który po wyprowadzce dzieci z domu w okolicach Jarosławia snuje się sam po pustych pokojach, nie wiedząc co zrobić ze sobą. Powstaje z tego bardzo intymny, subtelny obraz starości i relacji między młodszym i starszym pokoleniem, bardziej przekonujący mnie osobiście niż Casa Blanca.
Duże wrażenie zrobił na mnie także film Jonathana Nowaka Słodka kukurydza. Film przedstawia dzień z życia młodego chłopaka, rabującego bank i pomagającego mu (jak się z początku przynajmniej wydaje) farmera, któremu ten sam bank ma wkrótce zająć farmę za długi. Film budzi uznanie precyzyjną konstrukcją scenariusza, sprawną reżyserią, świetnym castingiem. Może i to jest wszystko od początku do końca w gatunkowej manierze „amerykańskiego kina niezależnego z Sundance”, ale jest to rzemiosło na najwyższym poziomie. Jestem pewien, że – być może właśnie w kontekście Sundance – o Jonathanie Nowaku jeszcze usłyszymy.
Zmęczenie wyborem
Jak ogólnie podsumować tydzień festiwalu? Na pewno słowem kluczem jest nadmiar. Za dużo filmów, sekcji, spotkań. Staje się to pomału plagą wszystkich festiwali. Jako widz chciałbym więcej festiwali z węższą, ale znacznie staranniej wyselekcjonowaną ofertą. Chciałbym festiwalu, który dawałby mniej, ale intensywniej. Sprzedał pomysł na kino według ściśle autorskiego spojrzenia kuratora. Dziś wśród twórców festiwali tendencja jest raczej odwrotna. Widać to też było w Krakowie. Trudno znaleźć całościowy pomysł, jaki stał za konkursowymi selekcjami. W rolę selekcjonującego kuratora musi wcielić się każdy widz. Ale i wybieranie może zmęczyć – czasem chcemy, by ktoś dobrze wybrał coś dla nas i za nas.
**Dziennik Opinii nr 161/2015 (945)