Choć „Elizjum” przedstawia odległą przyszłość – koniec XXII wieku – to jest komentarzem do jak najbardziej współczesnej sytuacji politycznej.
Czasami trzeba, zacznijmy więc od banału: kino science fiction bardziej niż o przyszłości zawsze mówi o czasach, w których powstaje. Ich lękach, marzeniach, horyzontach, współrzędnych wyobraźni. Doskonale widać to w filmie Romana Coppoli z 2001 roku zatytułowanym CQ. Film rozgrywa się w Paryżu, w roku 1969. Bohaterem jest aspirujący amerykański reżyser filmowy, zakochany we francuskiej Nowej Fali, ale na razie pracujący na planie dość śmieciowego filmu s-f, dzieła o dzielnej i seksownej agentce z odleglej przyszłości, przypominającego Barbarellę. Jego akcja rozgrywa się w 2001 roku – w tym samym, w którym wchodzi do kin film Coppoli. Wizja roku 2001 z roku 1969 jest równie retro, co samochody, kostiumy i filmy z epoki.
Los Angeles, stolica trzeciego świata
Być może widzowie, którzy za kilka dekad oglądać będę Elizjum – nowe dzieło Neila Blomkampa – też będą mieli wrażenie, że zawarta w nim wizja przeszłości jest równie retro jak iPhony i tablety. Choć film przedstawia odległą przyszłość – koniec XXII wieku – to tak naprawdę jest komentarzem do jak najbardziej współczesnej sytuacji politycznej. Wszystkie zjawiska, które opisuje Elizjum, dzieją się już dziś.
W filmie Blomkampa Ziemia jest zniszczona, przeludniona i zanieczyszczona. Bogaci, by ocalić swój styl życia, przenoszą się do tytułowego Elizjum, krążącej wokół naszej planety stacji orbitalnej, gdzie uprzywilejowani mogą żyć szczęśliwie w czystości, bogactwie, zdrowiu i komforcie. Postęp medycyny wygnał też praktycznie z ich świata starość, chorobę i śmierć – każdy ma w domu medyczną kapsułę, która jest w stanie w minutę wyleczyć nowotwór, a nawet zrekonstruować obciętą kończynę. Większość ludzkości mieszkająca na Ziemi umiera na łatwo wyleczalne w Elizjum choroby, żyje w jednej wielkiej faweli nieustannie patrolowanej przez uzbrojone androidy, gdzie policja wyparła absolutnie wszelką demokratyczną politykę.
Akcja filmu rozgrywa się między Elizjum a Los Angeles, jednak tak naprawdę film można czytać jako jak najbardziej współczesny komentarz o tym mieście. Podział na Ziemię i Elizjum odpowiada bowiem współczesnemu podziałowi między wschodnim i zachodnim Los Angeles: stolicą trzeciego świata w środku pierwszego i centrum marzenia o zamożnym życiu człowieka zachodu. Gdybyśmy nakręcili współczesny film rozgrywający się między Hollywood Hills a Watts, pojawiłyby się w nim te same problemy co w dziele Blomkampa. Z jednej stronny wille z basenem, ludzie utrzymywani w zdrowiu i urodzie przez sztab specjalistów, wielkie pieniądze, płynące z nich poczucie pewności i bezpieczeństwa, wystawne przyjęcia, niedziela życia; z drugiej zatłoczone, brudne, walące się nory, biedacy umierający na choroby uleczalne u bogatych, przemoc gangów i policji, śmieciowe fast foody i perspektywa nędzy lub więzienia dla większości. Niewiele zmieniłoby się też, gdybyśmy wschodnie i zachodnie L.A. zastąpili północną Afryką i Lazurowym Wybrzeżem. Ziemianie usiłujący przedostać się do Elizjum na chałupniczo skleconych statkach kosmicznych, nie mogą nie kojarzyć się z emigrantami z Afryki na chałupniczych łódkach przybijających do wybrzeży Lampedusy.
Tak jak w takich filmach jak Wyścig z czasem kostium science fiction znów staje się sposobem, w jaki hollywoodzki mainstream (film kosztował 100 milionów dolarów) mówi o klasowym podziale amerykańskiego społeczeństwa. Można, jak Wojciech Orliński. narzekać, że ten opis sporządzony jest grubą kreską, na jego łopatologiczny charakter. To prawda, mnie szczególnie brakowało zdialektyzowania wizji elizjańskiego raju. Czy w Elizjanach nuda i bezpieczeństwo nie wyzwalałyby nihilistycznego popędu śmierci? Czy produktem tego świata nie byłyby niszczące go od wewnątrz jednostki w typie bohaterów Funny Games?
Choć Blomkamp nie stawia tych pytań, to trzeba pamiętać, że w sensacyjnej, głównonurtowej produkcji hollywoodzkiej bardziej subtelne analizy klasowe są nieobecne – ona w dużej mierze wciąż udaje, że jej publiczność żyje w bezklasowym społeczeństwie.
Bielszy odcień bieli
W Elizjum widzimy nie tylko obraz głęboko i niesprawiedliwie podzielonego społeczeństwa, ale także rewoltę przeciw niemu. Jej (mimowolnym) symbolem staje Max, młody chłopak wychowany w sierocińcu, niegdyś próbujący wyrwać się z nędzy przez gangsterkę, dziś uczciwie pracujący w fabryce i starający się przestrzegać reguł. Ale gdy w pracy pada ofiarą napromieniowania i ma do wyboru wedrzeć się do Elizjum lub zginąć, próbuje tego pierwszego. Choć początkowo walczy wyłącznie o własną sprawę, jego walka zmienia się w szerszą walkę polityczną – o uczynienie Elizjum i jego zdobyczy dobrem wspólnym.
Walka Maxa stanowi ramę fabularną filmu, w którym rozwija się jego pełna akcji, wybuchów i gadżetów fabuła. Ona niestety zawodzi, także ze względu na jej „konserwatyzm”. Widać go przede wszystkim w genderowym wymiarze filmu. Jakby w kinie popularnym nie zdarzył się feminizm, postacie kobiece są tu słabe, bierne, niezdolne do działania – czekają tylko, aż uratują je męscy bohaterowie. Jedyna przyjmująca „męską” rolę kobieta, polityczka z Elizjum (Jodie Foster), jest przedstawiona jednoznacznie jako najbardziej antypatyczna postać w filmie i zostaje w końcu przykładnie ukarana.
Konserwatyzm widać też w castingu. Los Angeles w filmie wygląda jak miasto globalnego południa, pełne czarnych, Azjatów, Latynosów. W drugim planie udało się zgromadzić wspaniałą kolekcję aktorów z Ameryki Łacińskiej – znany z Elitarnych Walter Moura, Meksykanin Diego Luna, pamiętna w genialnej roli w Dolnym mieście Alice Braga. Ale to nie oni grają pierwsze skrzypce, bohaterem walczącym o ich sprawę jest niebieskooki blondyn Matt Damon, wyglądający tak, że bez pytania przyjęto by go do Ku Klux Klanu.
Dlaczego nawet w filmie wyrażającym gniew i nadzieje globalnego południa jego twarzą musi być tak biały aktor? Czemu postaci Maxa nie mógł zagrać jeśli nie np. Gael Garcia Bernal, to przynajmniej ktoś w typie Marka Ruffalo? Odpowiedź jest prosta – pieniądze.
Hollywoodzcy producenci ciągle nie wierzą, że nie-biały aktor jest w stanie ściągnąć do kin publiczność i odzyskać wyłożone przez nich na film pieniądze.
W tym względzie w amerykańskim przemyśle filmowym panuje instytucjonalny rasizm, który odbija się nawet w tak deklaratywnie „postępowym” filmie.
Bariera jutra
Najbardziej rozczarowuje w filmie zakończenie. Ziemianie wygrywają walkę z Elizjum, jego dobra stają się dostępne dla wszystkich. Znów, jak w Wyścigu z czasem, widzimy fantazję o zniszczeniu starego porządku. Ale tym, na czym zatrzymuje się wyobraźnia (nie tylko scenarzystów filmu, ale całej naszej kultury) jest nowy porządek, pierwszy dzień po obaleniu starego.
Podobno po filmie 2012 Roland Emmerich planował serial telewizyjny 2013, przedstawiający dzieje ludzkości, która przetrwała armaggedon i po zmierzchu cywilizacji musi od nowa budować społeczeństwo. Sztab scenarzystów próbował opracować wizję „roku zerowego” ludzkości, tworzącego się od nowa porządku społecznego. Ale w końcu chyba nic nie wymyślili – producenci anulowali projekt, uzasadniając to tym, że projekt jest „zbyt wielki na mały ekran”. Problem współczesnej kultury, co potwierdza Blompkamp, polega na tym, że ekran jest w niej cały czas za mały.
Nie mamy dość wielkiego ekranu, by rzutować na niego nie tylko nasze lęki co do dziś, ale także marzenia o jakimś jutrze. Jakkolwiek istotnie różniącym się od dnia dzisiejszego.