Do kin wchodzi właśnie "Big Love", debiut reżyserski Barbary Białowąs.
Pomysł na film Big Love, reżyserski debiut w pełnometrażowej fabule Barbary Białowąs, jest prosty. Chłopak – Maciek, biochemik niegdyś grający w punkowej kapeli (jak mówi, „wojsko i chemia zabiły we mnie artystę”), spotyka dziewczynę – Emilię, młodszą od niego o jakieś dziesięć lat. Jest jeszcze licealistką, córką znanej aktorki, która kapitał kulturowy gromadzi w teatrze, a finansowy w serialu medycznym. Rodzi się wielka, namiętna miłość. Relacja między Maćkiem i Emilią trwa pięć lat; dziewczyna dostaje się do Akademii Muzycznej na wydział wokalny, próbuje swoich sił w rockowej kapeli. Ich związek jest drapieżny, przyprawiony na ostro: kłótnie, zdrady (Emilia na oczach Maćka romansuje z muzykiem ze swojego zespołu), „zwierzęcy seks”, przemoc, rozstania, powroty. On w końcu ją z wielkiej miłości zabija (nie jest to spojler, wiadomo to od początku), a po oddaniu strzału sam dzwoni na policję i przyznaje się do wszystkiego.
Każda i każdy z nas widział na ekranie dziesiątki, jeśli nie setki takich historii. Wszystkie te tropy, postacie, emocje utkane są z najbardziej pierwotnej, elementarnej kinowej materii. A jednak wszystko to w Big Love nie działa. Film nie uwodzi, nie przekonuje, nie porywa widza. Białowąs ani nie jest w stanie wzbudzić emocji, bez których tego typu kino, robione na serio, nie może się obejść; ani nie umie sproblematyzować użytych w Big Love form, czego wymagałby film robiony z dystansem i ironią. Reżyserka chyba sama tak naprawdę nie wie, o jaką konwencję jej chodzi: szaloną zabawę schematami i kliszami czy opowiadanie na poważnie historii.
W efekcie film mógłby być ilustracją francuskiego powiedzenia mówiącego, że od wzniosłości do śmieszności jest tylko jeden krok. Często zastanawiamy się, czy patetyczne sceny, w których bohaterowie miotają się szarpani pożądaniem, zazdrością i resentymentem, są na serio, czy dla jaj; kiedy okazuje się, że jednak na serio, trudno nam zwalczyć uczucie zażenowania. Uderza to szczególnie w scenach erotycznych. Jak na polskie kino jest tu ich całkiem sporo (choć nagość nie przekracza nigdy granicy, jaką jest widok męskiego członka, nawet nie w stanie erekcji), ale już druga – gdy bohaterowie uprawiają seks na łóżku, a za wielkim oknem bez zasłon i firanek widać wędrujące po firmamencie słoneczko i chmurki – sprawia, że nie możemy traktować tej erotyki poważnie.
Narracyjnie Big Love spaja śledztwo prowadzone przez psychologa więziennego (Robert Gonera) z zakładu karnego, gdzie Maciek odsiaduje karę. Jest on, tak jak cały film, podzielone na trzy części: w każdej oglądamy kolejny etap związku pary widziany z perspektywy odpytywanych przez psychologa osób: samego Maćka, przyjaciółki Emilki Magdy, wreszcie jej kochanka z zespołu. Pomysł na taką organizacje narracyjnego materiału jest najmocniejszą stroną filmu, niestety został w dużej mierze zmarnowany. Gdy Robert Gonera kończy śledztwo i, uświadamiając sobie tragedię kochanków, szepcze sam do siebie: „big fuckin’ love”, widzowie – raczej wbrew intencjom twórców – wybuchają śmiechem. Tak samo jak w scenie wizji lokalnej, gdy Maciek mówi policjantom coś w stylu: „Nigdy nie kochaliście naprawdę kobiety tak jak ja, wracajcie teraz do waszych zakłamanych żyć!”. Najbardziej chyba jednak ubawiła mnie scena, gdy Maciek, chcąc zrobić wrażenie na wówczas jeszcze uczącej się w liceum Emilii i jej koleżance, mówi, że zaraz puści im „zajebisty kawałek”, który „grał kiedyś z kapelą”. I puszcza dziewczynom… „Wszyscy artyści to prostytutki” Kazika Na Żywo. Naprawdę, Kazik, męczony ciągle w radio i obecny na każdych juwenaliach, nie działa chyba nawet na bardzo naiwne szesnastolatki.
Nie są to jedyne sceny, które się sypią; w filmie nie działają też dialogi i zawodzi aktorstwo. Antoni Pawlicki (Maciek) ma świetne warunki do roli mrocznego, drapieżnego, lekko psychopatycznego amanta, ale nie umie grać i kładzie rolę. Podobnie Aleksandra Hamkało, lansowana przez prasę kolorową i portale plotkarskie na nową gwiazdę. W Big Love sprawia wrażenie kiepskiej podróbki Olgi Frycz z Wszystko, co kocham, nieudolnie przerobionej na femme fatale.
Mógłbym tak długo jeszcze znęcać się nad tym filmem. Ale nie chodzi o to, by skopać stawiającą pierwsze kroki reżyserkę, ale by zastanowić się, co wyszło, a co nie. Tu nie wyszło zbyt wiele, nawet świetnie technicznie zrobione mastershoty (operator Bartosz Piotrowski zasługuje na największą pochwałę z całej ekipy) są nadużywane, aż w końcu męczą. Największym błędem reżyserki jest jednak moim zdaniem to, że nie zdecydowała się nakręcić tego filmu w bardziej samoświadomy sposób. Jako widzowie nie jesteśmy w stanie oglądać takich historii, nie odnosząc ich do innych filmowych obrazów obłąkanej, szalonej miłości, rodem zarówno z kina gatunkowego i rozrywkowego, jak i „artystycznego”. Od czasów Kina Nowej Przygody (jeśli nie od Nowej Fali) nie można już zakładać istnienia „widza naiwnego”, pozbawionego świadomości powtórzeń fabularnych motywów i klisz. Gdyby Białowąs poszła tym tropem i kręcąc film o „miłości szalonej”, opowiedziała jednocześnie o jej filmowych przedstawieniach, mogłoby powstać z tego dobre kino. Niestety, wyszło coś zupełnie przeciwnego.