Ozon pokazuje, że w dyskusji o pedofilii nie warto się skupiać na Kościele, ale na tym, jak efektywnie kontrolować może go państwo i społeczeństwo obywatelskie. Nawet w laickiej Francji to trudne zadanie.
Dzięki Bogu będzie w Polsce porównywane z Klerem. Trudno, żeby było inaczej. Oba filmy mierzą się z problemem kościelnej pedofilii, z systemowym procederem krycia sprawców i uciszania ofiar. A przy tym film François Ozona równie dużo z dziełem Smarzowskiego łączy, co dzieli.
czytaj także
Kler był wykrzyczanym z pasją oskarżeniem pod adresem Kościoła katolickiego. Krycie sprawcy przemocy seksualnej wobec dzieci to w dziele Smarzowskiego tylko jeden z wielu grzechów instytucji: obok chciwości, uwikłania w mętne interesy, politycznych ambicji, hipokryzji. Ozon definiuje temat precyzyjniej. Nie zmieniając nazwisk sprawców, przedstawia opartą na faktach historię seksualnie napastującego chłopców księdza Preynata z diecezji lyońskiej i jego ofiar. I właśnie perspektywa tych ostatnich najbardziej interesuje twórcę.
Zwalczyć traumę, odzyskać podmiotowość
Ofiary poznajemy współcześnie. To dorośli mężczyźni w okolicach wieku średniego. Część ma rodziny i dobrze im się powodzi, niektórzy do dziś zmagają się z problemami. Wszyscy jako 10-,12-letni chłopcy byli molestowani przez Preynata na organizowanych przez Kościół harcerskich wyjazdach. Pedofilskie czyny księdza miały miejsce w latach 1986–1991, z punktu widzenia prawa karnego Republiki Francuskiej uległy przedawnieniu. W ofiarach Preynata budzi się jednak poczucie, że bez względu na to, co może prawo karne, zasługują na sprawiedliwość i przynajmniej publiczne przyznanie, że stała im się krzywda.
Bynajmniej nie ze względu na jakąś szczególną nienawiść do Kościoła. Pierwszym skrzywdzonym przez księdza mężczyzną, którego poznajemy, jest Alexandre: bankier, wierzący i praktykujący katolik, mąż, ojciec pięciorga dzieci. Ktoś, kogo katolicka, przyjazna biznesowi centroprawicowa partia chętnie wystawiłaby jako swojego kandydata na posła. Wspomnienia krzywdy doznanej od księdza wracają po rozmowie z przyjacielem z dzieciństwa. Alexandre usiłuje załatwić sprawę Preynata kościelnymi kanałami. Nie chce skandalu, chce przeprosin i odsunięcia księdza od pracy z dziećmi. Prowadzi obszerną korespondencję z lyońską kurią. Jest traktowany uprzejmie, ale nie uzyskuje absolutnie niczego.
Kolejny mężczyzna, François, jest w trochę gorszej sytuacji ekonomicznej i gdzieś głęboko siedzi w nim gniew. Cieszy się jednak ustabilizowanym, z grubsza szczęśliwym życiem rodzinnym. Od dawna jest też ateistą. Nie ma w nim jednak chęci krucjaty przeciw wierze katolickiej, domaga się tylko tego, by Kościół nie stał ponad prawem i kontrolą społeczną.
Z czasem pojawiają się ofiary z bardziej przetrąconymi życiorysami. Te od początku miały mniej szczęścia, urodziły się gorzej niż dorastający w mieszczańskich rodzinach Alexandre i François. Same mechanizmy reprodukcji klasowej skazywały je na niełatwe życie, seksualna przemoc była kolejny ciosem, spychającym w kierunku dna.
Sekielski: Księża wykorzystują seksualnie dzieci. Ludzie to wiedzą, a mimo tego milczą. Dlaczego?
czytaj także
Ozonowi nie chodzi o łatwe wzbudzanie współczucia dla bohaterów. Aktorzy wydobywają z granych przez siebie postaci nie tylko krzywdę, ale także dumę i godność. Ofiary księdza walczą o prawdę i sprawiedliwość. W Dzięki Bogu obserwujemy narodziny czegoś w rodzaju mikroruchu społecznego ofiar księży, któremu udaje się społecznie napiętnować praktyki przynajmniej jednego kapłana i chroniącej go przez lata diecezji.
Siła spokoju
Ozon buduje swoją narrację wyciszonymi środkami wyrazu. Dzięki Bogu bliżej do kina Érica Rohmera niż do filmowego plakatu politycznego. Wiele dzieje się tu w niuansach, kameralnych scenach, momentach ciszy. Wszystkie te emocjonalne półtony bardzo sprawnie wygrywa świetny zespół nieopatrzonych – przynajmniej w Polsce – aktorów. Najlepsi są Melvil Poupaud jako Alexandre i Denis Ménochet jako François. Surowa energia tego drugiego świetnie dopełnia się z patrycjuszowskim spokojem pierwszego.
A przy tym właśnie ten wyciszony ton sprawia, że niektóre krytyczne wobec Kościoła katolickiego wątki mogą wybrzmieć z taką mocą. W tle zmagań bohaterów widzimy Kościół jako instytucję ociężale biurokratyczną, całkowicie oderwaną od świata XXI wieku i jego standardów moralnych, zatroskaną głównie o obronę swoich przywilejów. Prosty, konkretny, zakorzeniony w autentycznym doświadczeniu język ofiar księży nieustannie zderza się w filmie z prawniczym, kazuistycznym językiem Kościoła, którego jedyną funkcją wydaje się rozmywanie faktów i odpowiedzialności.
W tle zmagań bohaterów widzimy Kościół jako instytucję ociężale biurokratyczną, całkowicie oderwaną od świata XXI wieku i jego standardów moralnych, zatroskaną głównie o obronę swoich przywilejów.
W Polsce poznaliśmy zresztą niedawno próbkę podobnego języka, gdy okazało się, że w kościelnych aktach zgwałcony przez księdza chłopiec figuruje jako „wspólnik grzechu cudzołóstwa”. Prymas Polski Wojciech Polak tłumaczył wtedy, że taki jest po prostu język prawa kanonicznego.
Kierujący pracami diecezji kardynał Barbarin pedofilskie akty Preynata traktuje jako niefortunny wypadek, który jednak w niczym nie powinien zakłócać normalnej pracy diecezji. Jego stosunek do sprawy najlepiej obrazuje językowa pomyłka, od której wziął się tytuł filmu. Na konferencji prasowej w sprawie Preynata kardynałowi wyrywa się, że „dzięki Bogu” kryminalne czyny nieszczęsnego kapłana się przedawniły. Dzięki Bogu, bo co by to było, gdyby Kościół miał się mierzyć z kosztowną i wizerunkowo kłopotliwą sprawą karną.
czytaj także
Skala wyparcia, jaką widać w filmie ze strony kościelnej hierarchii, jest zdumiewająca. I to nawet patrząc z cyniczno-pragmatycznego punktu widzenia. Można bowiem jakoś zrozumieć, czemu pierwszym odruchem Kościoła jest uciszanie ofiar i zamiatanie sprawy pod dywan. Nie można pojąć, czemu do końca nie wyciąga się konsekwencji wobec winnych księży.
Gdy film się zaczyna, Preynat ciągle, już w naszych czasach, pełni normalną posługę i pracuje z dziećmi, mimo wiedzy przełożonych o jego czynach. Abstrahując od moralnej oceny takiego stanu rzeczy – ta może być tylko jedna – to przecież pakowanie instytucji w potencjalnie potwornie kłopotliwą sytuację. Kościół bez problemu potrafi wysłać na pokutę do klasztoru księdza zbyt liberalnie wypowiadającego się w tematyce LGBT – nie sposób zrozumieć, czemu nie potrafi w podobny sposób spacyfikować sprawców przemocy seksualnej w swoich szeregach.
Patrząc na obraz Ozona, można dojść do wniosku, że katoliccy hierarchowie we Francji XXI wieku ciągle żyją w czymś w rodzaju przedłużonego średniowiecza, gdzie duchowieństwo stanowi osobny stan, któremu pozostałe z definicji winne są zaufanie, cześć i posłuszeństwo. Oczywiście jesteśmy we Francji, nie w Polsce, i to poczucie feudalnego przywileju przybiera nieco bardziej subtelne formy niż groźby, mobbing i pijackie pokrzykiwania biskupa Mordowicza z filmu Smarzowskiego. Ale co do istoty są one nie tak różne.
Zadanie dla Rzeczypospolitej
W filmie dzięki mobilizacji społeczeństwa obywatelskiego udaje się jednak pokazać francuskiemu Kościołowi, że nie żyje już w czasach pierwszych Kapetyngów. Świetna jest pod tym względem scena konfrontacji Preynata i jednej z jego ofiar z przeszłości na policji. Ksiądz mówi do dorosłego mężczyzny na „ty”, zachowuje się, jakby rozmawiał z dzieckiem. Adwokatka mężczyzny stanowczo protestuje: to dorosły człowiek i tak się ksiądz nie będzie tu do niego zwracał. Zbity z pantałyku kapłan przeprasza, prawo przywraca podstawową równość między stanem duchownym a pozostałymi.
Nacisk wiernych prowadzi do ujawnienia afery, Preynat zostaje usunięty ze stanu kapłańskiego. Działa też państwo: Preynat i kardynał Barbarin dostają wyroki w procesach karnych w pierwszej instancji.
czytaj także
Ozon pokazuje, że w dyskusji o pedofilii nie warto się skupiać na Kościele, ale na tym, jak efektywnie kontrolować może go państwo i społeczeństwo obywatelskie. Nawet w laickiej Francji, z być może najlepszym na świecie ustawodawstwem regulującym relacje państwa i związków wyznaniowych, trzeba było wielkiej mobilizacji, by system zadział. Tym trudniej będzie sprawić, by zadziałał w Rzeczypospolitej – przed nami, jako jej obywatelkami i obywatelami, sporo pracy.