I co z tego? Siła gwiezdnej sagi jest tak wielka, że ten film i tak działa.
Najbardziej wyczekiwana premiera tego roku, blockbuster od początku skazany na sukces, embargo na recenzje, fani w strojach z filmu ustawiający się o północy w kolejkach do kin – nie tylko ta cała oprawa sprawia, że Przebudzenie mocy jest jednym z kluczowych wydarzeń tego sezonu. Jakikolwiek mamy stosunek do gwiezdnej sagi i całej jej mitologii, nie możemy ignorować faktu, że jest to jeden z najważniejszych fenomenów współczesnej popkultury, interesujący w każdym ze swoich wymiarów – od marketingowo-ekonomicznego, przez mitotwórczy, po ikoniczny. Czy najnowszy odcinek to zmieni? Czy wprowadza coś nowego? Spróbuję odpowiedzieć na te pytania, szanując lęk widzów przed spoilerami.
Saga po rewolucjach
Pierwsze, oczywiste pytanie brzmi: czy Przebudzenie mocy to dobry film? Mogę powiedzieć od razu, że tak, być może nawet najlepszy w całej sadze. Na pewno najbardziej odpowiadający w tym momencie mojej wrażliwości jako widza i, jak sądzę, nie tylko mojej. Przebudzenie mocy nie miałoby bowiem obecnego kształtu, gdyby nie kilka rewolucji, które w ostatnich dekadach odmieniły kino i popkulturę.
Pierwsza z nich to rewolucja serialowa. Dziś to telewizja, nie kino, jest najbardziej nowatorską gałęzią popkultury, miejscem, gdzie można sobie pozwolić na eksperymenty, na tworzenie atrakcyjnego i niegłupiego przekazu dla widza, którego nie traktuje się jak lekko niedorozwiniętego gimnazjalisty. Przebudzenie mocy to film dla fanów seriali powstałych na tej fali, wychowanych na niej, bardziej wyrobionych i więcej oczekujących. Nie jest przypadkiem, że reżyserem filmu został jeden z pionierów tej rewolucji, twórca Zagubionych i Fringe J. J. Abrams. Abrams już wcześniej pokazał, że potrafi łączyć nostalgię za starymi tekstami popkultury, które widzowie pamiętają z dzieciństwa, z doskonałym słuchem na współczesną wrażliwość. Tak było z jego kinowym Star Trekiem (choć pierwsza część wyszła znacznie lepiej niż druga) i Super 8 – filmem obsługującym nostalgię za kinem nowej przygody lat 80., z takimi tytułami jak E. T. na czele.
Podobny zabieg Abrams stosuje w Przebudzeniu mocy.
Z jednej strony fani oryginalnej trylogii z przełomu lat 70. i 80. odnajdą w filmie znajome twarze, struktury fabularne, ikony, motywy; z drugiej film jest na tyle mroczny, surowy i miejscami przewrotny, by zadowolić współczesnych widzów, o wrażliwości zupełnie różnej od ówczesnych nastolatków.
Geeki zdobędą ziemię
Ze wszystkich części sagi właśnie ta – bardziej nawet niż Imperium kontratakuje – skierowana jest raczej do widzów dorosłych niż do dzieci czy nastolatków. Nie ma w niej infantylizmu obecnego w oryginalnej trylogii i doprowadzonego miejscami (zwłaszcza w Mrocznym widmie) do nieznośnego poziomu. Co jest możliwe także dzięki kolejnej rewolucji – tym razem geekowskiej.
Przez lata Gwiezdne wojny mogły służyć jako pars pro toto tej kultury. Jeśli kino amerykańskie chciało pokazać wykluczonego bohatera, przesiadującego całe dnie nad komiksami w piwnicy rodziców i patologicznie nieporadnego społecznie, zwłaszcza w kontaktach z dziewczynami, wystarczyło na ścianie jego pokoju umieścić plakat z Sokołem Millenium. Widzowie nie potrzebowali wiedzieć nic więcej.
Jednak w ostatniej dekadzie nastąpiła zmiana. Geekowska popkultura zaczynała przesuwać się do mainstreamu. Stała się na swój sposób sexy. Teksty kultury adresowane wcześniej do niszy zamkniętych w sobie nastolatków zaczęły być sprzedawane coraz szerszej i coraz starszej publiczności. Widać to w przypadku ekranizacji komiksów ostatnich lat. Od Batmanów Christophera Nolana po seriale realizowane przez Netflix i Marvela. Zwłaszcza ten ostatni przypadek jest ciekawy: w Daredevil prawdziwym zagrożeniem dla ludzi, o których walczy tytułowy bohater, jest gentryfikacja, a nie wszechwładny król nowojorskiego podziemia, Kingpin. Jessica Jones w historii walki bohaterki i prześladującego ją złoczyńcy skrywa trudną opowieść o wyzwalaniu się kobiety z traumatycznej, naznaczonej emocjonalną przemocą relacji z partnerem. Przebudzenie mocy w podobny sposób co te seriale czy Nolan dodaje mroku i ciężaru gwiezdnej sadze.
Gender galaktyki
Przebudzenie mocy jest wreszcie produktem rewolucji genderowej. Pierwsze Gwiezdne wojny z 1977 roku były pod tym względem wyrazem nastrojów postkontestacyjnej Ameryki, w której zdobycze kontrkultury zaczynały się godzić z bardziej konserwatywnymi zasadami. To pogodzenie widać w historii księżniczki Lei w pierwszej trylogii. Choć poznajemy ją jako bojowniczkę i jedną z przywódczyń Rebelii, to nie gra nigdy pierwszych skrzypiec; największe wyzwania i największe laury spotykają dwóch męskich bohaterów: Hana Solo i Luke’a Skywalkera. Leię połączy w końcu romantyczna relacja z jednym z nich.
Jeszcze gorzej pod tym względem wygląda historia jej matki, Amidali, w trylogii prequeli. O ile w pierwszej części jest władczynią i wojowniczką, o tyle w następnych jej rola zostaje ograniczona do romantycznego scenariusza, obiektu miłości i troski Anakina. Innych postaci kobiecych w dwóch pierwszych trylogiach w zasadzie brak. Choć w radzie Jedi widzimy gdzieś na dalszym planie postaci wyglądające na kobiece, to raczej nie mamy wątpliwości, że Moc to męska sprawa.
W Przebudzeniu mocy następuje genderowa przewrotka: na pierwszym planie jest dziewczyna. Główna bohaterka filmu, Rey, mogłaby być symboliczną córką Lei i którejś z silnych, walecznych bohaterek seriali z lat 90. – czy to produkowanych przez samego Abramsa (np. Sydney Bristow z Agentki o stu twarzach), czy może nawet bardziej Jossa Whedona. W ogóle nowy odcinek sagi bez problemu zdaje test Bechdel.
Jeszcze raz to samo poproszę
No dobrze, mógłby ktoś zapytać, na ile jednak Przebudzenie mocy, poza odbijaniem zmian, jakie w ostatnich dwóch dekadach zaszły w popkulturze, stanowi autentycznie nową propozycję? Co radykalnie różni je od wcześniejszych sześciu filmów?
Problem w tym, że to źle postawione pytanie. Siła franczyzy Gwiezdnych wojen jest tak wielka, że efekt nowości nie jest wcale potrzebny, by ten film mógł działać.
Na poziomie treści Przebudzenie mocy pokazuje, że każde pokolenie toczyć musi ciągle od nowa te same wojny.
Na poziomie swojego własnego fenomenu zaś – że każde pokolenie opowiada i chłonie te same historie. Choć każde na swój sposób.
Jakiś mistrz Jedi mógłby to skwitować za biblijnym Eklezjastą: „nic nowego pod żadnym ze słońc galaktyki”. Ale to nie znaczy, że historie te nie są warte, by w każdym pokoleniu na nowo ich wysłuchać.
**Dziennik Opinii nr 353/2015 (1137)